Tag Archives: śniadanie

Recycling po francusku

Zwykły wpis

Względnie ładny listopad przeszedł w całkiem brzydki grudzień. Poziom pochmurności przekroczył wszelkie granice rozsądku. Kot, normalnie szukający na potrzeby drzemki jakiejkolwiek norki, szpary bądź zakamarka, teraz chłonie każdy promień słońca i śpi pod samym oknem, w najjaśniejszym miejscu domu. Co jest w sumie dziwne, bo mógłby na przykład w dzień nie spać. Wykorzystać te chwile umiarkowanej jasności, a pospać, jak normalny człowiek w nocy. Ale nie – Kot woli w nocy hasać, a odsypiać w dzień, za to w jasnym miejscu. Ot, kolejny dowód na to, że Kota zrozumieć się nie da.

Masakra pogodowa miesza w głowie nie tylko Kotu. No bo jak człowiek ma normalnie funkcjonować, jak ogólnie ciągle jest ciemno. No wiadomo, że się nie da. Zima godzi w zdrowie psychiczne i to jest fakt niezaprzeczalny, jak grawitacja. Trzeba ratować się wszelkimi dostępnymi sposobami. Wyjeżdżać do słońca, dogrzewać się pod kwarcówką i rozgrzewające napoje pić. No i oczywiście jedzeniem się wspomagać, bo nie od dziś wiadomo, że na zbolałą duszę odrobina kalorii działa jak kojący balsam.

A jeśli chodzi o jedzenie co moc uleczania ma, to ostatnio, za sprawą ChilliBite, odkryłam nowe możliwości w tym zakresie. Rozpustnie i rozkosznie pyszne rogaliki z odzysku. Niby jest to pomysł na uratowanie nie najświeższych już croissantów, ale ja jestem skłonna specjalnie na ten cel croissanty wysuszać. Bo po takim śniadaniu dzień jest mniej szary, po takim podwieczorku wieczór jest bardziej kolorowy. Z resztą nie trzeba szukać powodów dla ich zrobienia, bo są po prostu obłędnie pyszne.

Cooking & EatingSprawa jest banalnie prosta i szybka. Croissanty można przygotować bezpośrednio przed pieczeniem albo i dzień wcześniej (w ten sposób można je sobie zaserwować na śniadanie nawet w środku tygodnia przed pracą!). Musicie, po prostu musicie ich spróbować. A żeby to zrobić postępujemy tak: ze szklanki wody, dwóch łyżek cukru i tyleż rumu gotujemy lekki syrop (dwie minuty od zagotowania wystarczą) i odstawiamy do przestudzenia.

Cooking & EatingNastępnie bierzemy torbę wczorajszych, podsuszonych croissantów. W sensie 6. Jak zrobicie mniej, to będziecie żałować. Nie ma natomiast przeciwwskazań, by porcję podwoić ;-)

Cooking & EatingKażdego rogalika traktujemy ostrym nożem, przekrajając go, ale tak nie do końca.

Cooking & EatingTeraz nadzienie – mielimy 100 g migdałów albo w wersji jeszcze szybszej – bierzemy 100 g migdałów mielonych.

Cooking & EatingMigdały łączymy ze 100 g cukru i 100 g miękkiego masła. Do tego szczypta soli i chlust ekstraktu z wanilii. Ucieramy mikserem. Na koniec dodajemy do masy dwa jajka.

Cooking & EatingI teraz działamy następująco – każdego croissanta lekko namaczamy w syropie (najwygodniej robić to na płaskim talerzu, na który sukcesywnie będziemy podlewać syrop, bo nie chodzi o to by rogaliki utopić, a lekko nawilżyć).

Cooking & EatingDo każdego croissanta ładujemy migdałową masę

Cooking & EatingOdrobiną masy smarujemy rogala również z góry i obsypujemy go płatkami migdałowymi

Cooking & EatingI pieczemy w 180 stopniach przez 15 minut. Lub ładujemy do lodówki, by poczekały na poranek dnia następnego – takie wychłodzone pieczemy o 5 minut dłużej. A potem tylko oprószamy odrobiną cukru pudru i odpływamy w krainę absolutnej rozkoszy. Mniaaaam!

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Kot, pudełko i śniadanie na obiad

Zwykły wpis

Trzecie prawo kociej równowagi wszechświata głosi, że kot pozostawiony w zasięgu pudła będzie dążył ruchem niejednostajnym i chytrym do tego, by znaleźć się w pudle. Nie ma lepszej zabawy niż pudełko. Ach ileż ono sprawia możliwości – można wskoczyć, wyskoczyć, wskoczyć, wyskoczyć, wskoczyć, … – i tak w nieskończoność. W pudełku można też siedzieć oraz (co najważniejsze) spać. I to jak dobrze! Sprezentujcie kiedyś kotu super wypasione legowisko, zapakowane w pudełko. Rozpakujcie, koniecznie pozostawiając kartonowe opakowanie obok. A potem patrzcie gdzie ułoży się kot…

No dobrze. Obgadałam Kota oraz całą resztę kociego rodu, a sama wcale lepsza nie jestem. Nie w sensie przesiadywania w kartonach. Wszakże przykład Hanki Mostowiak pokazuje, że od kartonów to się lepiej trzymać z daleka. Miałam raczej na myśli thinking outside the box, które sprawia mi czasem problem ogromny i brnę w ślepy zaułek jak ten koń z klapkami na oczach. Jak już powstanie mi jakieś połączenie w mózgu, jak już jakaś myśl, choćby i absurdalna, zakiełkuje, to trudno dziadostwo wyplenić.

Wskutek powyższego kedgeree spróbowałam jakieś 5 lat po zakupie książki Nigelli przepis na nie zawierającej. Nie dlatego, że wcześniej nie miałam na nie ochoty, brakowało mi produktów lub się najzwyczajniej w świecie nie składało. O nie. Danie mnie pociągało, a wszystkie składniki są względnie łatwo dla mnie dostępne. To skąd ta zwłoka? Ano stąd, że Nigella (w myśl brytyjskiej tradycji kulinarnej) umieściła ten przepis w sekcji o śniadaniach, a mi to danie wybitnie na śniadanie nie pasuje. Nawet podtytuł, że to śniadania na każdą porę nie pomógł. Ale wtem nagle po 5 latach wpadłam na to odkrywcze rozwiązanie, by kadgeree przyrządzić w charakterze obiadu. Czy to wystarczy na nobla?

Dzisiejsza wersja nie jest wiernym odwzorowaniem przepisu Nigelli, a jedną z możliwych wersji kedgeree. Mianowicie z wędzonym na ciepło łososiem. Ale po kolei. Na początek siekamy dwie cebulki, przygotowujemy parę liści limonki (mogą być suszone) oraz samą limonkę, sos rybny, a także po pół łyżeczki kurkumy, mielonych ziaren kolendry i kuminu.

W rondlu lub na głębszej patelni rozpuszczamy tłuszcz – mieszankę masła i oleju, a jeszcze lepiej (cześć oddając tym samym indyjskim korzeniom potrawy) ghee, czyli klarowane masło. Jakiego tłuszczu nie użyjemy, chodzi o to, by podsmażyć cebulę. Gdy się zeszkli wrzucamy kurkumę, kolendrę oraz kumin i smażymy około minuty, pozwalając przyprawom rozwinąć pełnię swego aromatu. Następnie dorzucamy ryż basmati w ilości 200 gram.

Ryż porządnie otulamy przyprawami, a następnie dodajemy ok. 450 ml wody, sos rybny i liście limonki. Przykrywamy i pozwalamy ryżowi gotować się na małym ogniu przez ok. 15 minut. My w tym czasie jednak nie odpoczywamy, bo mamy do zrobienia 2 rzeczy. Po pierwsze – gotujemy ze trzy jajka na twardo lub prawie twardo, jeśli się uda uchwycić ten moment.

Po drugie – przygotowujemy łososia, czyli zwarty kawałek ryby (ok. 200 g) dzielimy na cząstki. Najlepiej robić to rękoma, pozwalając rybie rozpadać się wzdłuż słojów tłuszczowych, czy jak tam się nazywają te białe przerywniki w pomarańczowym mięsie.

Gdy ryż jest już miękki składamy puzzle w całość – ryż skrapiamy limonką i ewentualnie dodatkowym sosem rybnym, jeśli jest za mało słony. Dodajemy siekaną kolendrę i cząstki łososia.

Na koniec dorzucamy ćwiartki jajek. Podajemy od razu, na ciepło, lub w temperaturze pokojowej, jak sałatkę. Dodatkowa limonka nie zawadzi. Oj jak żałuję, że tak długo zwlekałam z wypróbowaniem kedgeree!

Z okazji wolnej środy

Zwykły wpis

Nie wiem jak Wy, ale ja od dawna uważam, że dwa wolne dni w tygodniu to zdecydowanie i stanowczo za mało. Poniedziałkowa udręka i piątkowy entuzjazm dowodzą tego dobitnie. Zwykły weekend wszakże, to rzecz mocno niewystarczająca. W sobotę człowiek musi, po prostu musi odespać. Bez tego można nagle i nieoczekiwanie umrzeć. Ja osobiście zawsze umieram jak nie odeśpię. Do tego dochodzą jakieś przyziemne obowiązki – cały tydzień odkładane porządki, uzupełnienie spiżarki, ploty w maglu i inna udręka towarzysząca naszej egzystencji na ziemskim padole.

Jak się okazuje, prawdziwie wolna zostaje jedynie niedziela. A jeden dzień leniwego odpoczynku, wyjazdów za miasto, gapienia się w telewizor, jeżdżenia rowerem dookoła fontanny, wcinania waty cukrowej i przejażdżek na karuzeli, raptem jeden dzień tego wszystkiego, to już kategorycznie niedopuszczalnie i tego już radykalnie za mało. Wniosek jest jeden i jest oczywisty. Wolnych dni powinno być więcej.

No i tu dochodzimy do sedna. Znam parę osób, które twierdzą, że weekend powinien być trzydniowy. Że powinno się zlikwidować poniedziałki albo wolne zrobić w piątki. Są to szczytne idee, nie będę ich zatem zbyt gorliwie potępiać. Ale wiedzieć Wam trzeba, że ja od dawna głoszę co innego. Mianowicie: wolne środy. Bo dwa razy po dwa dni, to każdy da radę pracować. Bo tydzień w częściach jest mniej męczący niż tydzień w całości. Bo w środę można załatwić to, co normalnie jest do załatwienia w sobotę. No i potrzeba sobotniego odsypiania będzie zdecydowanie zredukowana. A jak się usunie poniedziałki, to nowym najbardziej znienawidzonym dniem po prostu stanie się wtorek. Z resztą – w tym tygodniu możecie przetestować mój postulat w praktyce. I jak? Podoba się?

A żeby wolną środę w pełni poczuć, trzeba ją celebrować jak sobotę. Zatem na jutro proponuję Wam coś adekwatnego – weekendowe śniadaniowe ciasto :-)

Ciasto na śniadanie? I od razu wiadomo kto za tym stoi – oczywiście Nigella. A jak Nigella, to nie może być trudno i kłopotliwie, prawda? No właśnie – ciasto, choć wyrastające, nie powoduje rano zgryzot czasowych, bo można je przygotować dzień wcześniej. A przygotowanie przebiega następująco:  350 g mąki, 1/2 łyżeczki soli, 50 g cukru i opakowanie suchych drożdży (7 g) łączymy w dużej misce.

Do suchych składników dolewamy 2 jajka roztrzepane z 125 ml letniego mleka, 1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego i skórką  otartą z jednej cytryny.

Składniki szybko łączymy ze sobą, a następnie dodajemy 50 g rozpuszczonego masła

Ciasto wyrabiamy aż będzie gładkie i elastyczne. W wyrabianiu pomagamy sobie mąką – ja dodałam podczas wyrabiania jeszcze ok. 70 g. Gotowe ciasto musi wyrosnąć. Można dać mu wyrastać klasycznie – godzinę z hakiem w ciepłym miejscu – albo można wstawić je na całą noc do lodówki do powolnego wyrastania. W każdym przypadku ciąg dalszy następuje gdy ciasto podwoi swą objętość. W przypadku klasycznego wyrastania możemy od razu przystąpić do dzieła, w przypadku ciasta lodówkowego musimy mu dać chwilę, by ogrzało się nieco po wyciągnięciu z lodówki.

A ciąg dalszy jest taki, że wyżywamy się brutalnie na cieście. Okładamy je bezceremonialnie pięściami, względnie wałkiem.

Gdy ciasto już wie kto tu rządzi można przystąpić do rozpłaszczenia go na blaszce. Tu muszę poważnie skorygować autorkę przepisu, bo podała, że proporcje są odpowiednie na blaszkę o wymiarach 20×30 cm. Otóż nie – ciasta starcza na zdecydowanie większą blachę 35×40 cm! Mi najwygodniej było rozprowadzać ciasto od razu wałkiem na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia.

Ciasto rozwałkowujemy cienko od brzegu do brzegu i dajemy mu odpocząć przez kwadrans, w którym my, wręcz przeciwnie, nie odpoczywamy. Bo teraz trzeba przygotować owoce. U Nigelli były to jabłka i jeżyny. U mnie borówki i nektarynki. Nektarynki wzięłam 4, borówek było 250 g.

Ciasto na początek smarujemy jajkiem roztrzepanym z łyżką śmietany.

Następnie wysypujemy owoce na ciasto

Teraz czas na szybką kruszonkę – 50 g mąki, 25 g mielonych migdałów, 4 łyżki brązowego cukru oraz 50 g zimnego masła rozcieramy w palcach

Na koniec kruszonkę łączymy z małą garścią płatków migdałowych i posypujemy nią ciasto

Ciasto wsadzamy do piekarnika nagrzanego do 200 st. na 15 minut, skręcamy temperaturę do 180 stopni i pieczemy kolejne 20 minut. Gotowe!

A jeśli ze śniadania coś zostanie, to trochę lukru zmieni ciasto śniadaniowe w klasycznego towarzysza dla popołudniowej kawki. Miłej wolnej środy! :-)

Albo jestem zbyt kochliwa, albo nie sposób jej nie kochać

Zwykły wpis

Zdecydowanie łatwo popadam w kulinarne ekscytacje. Rzut oka na kolejną do kolekcji formę, kokilkę czy inne kuchenne utensylium i już sięgam do portfela gotowa do płacenia. Niesforny Mąż pod ręką nosi kaftan bezpieczeństwa i gotowy jest w każdej chwili siłą wyciągać mnie ze sklepu oraz doprowadzić do orzeczenia o mojej chwilowej niepoczytalności.

Pierwszy kęs jakiegoś cudnego połączenia smaków i już gotowa jestem jeść do końca życia truskawki z octem balsamicznym, a na plecach wytatuować sobie gruszka + gorgonzola = miłość forever. No i  zielonemu curry oraz pho z krewetkami przyrzekłam wierność, póki śmierć nas nie rozłączy.

Pełną obojętność wynikającą z nieświadomości istnienia danego zjawiska i dziką, entuzjastyczną miłość dzieli u mnie jakieś 30 sekund. Mniej więcej tyle musiałam zobaczyć z pierwszego odcinka, żeby całkowicie pokochać Rachel Khoo. Dziewczę jest po prostu urocze. Lekko, finezyjnie i potwornie pysznie poczyna sobie ta Angielka w małej paryskiej kuchni. A do tego jest niesłychanie seksowna, co sprawia, że osobnikom płci obojga ciężko oderwać od niej wzrok. Zresztą nazywana jest nową Nigellą – to powinno właściwie przybliżyć stan rzeczy.

Jako zdeklarowana fanka jajek, na pierwszy ogień wzięłam jej muffinową wersję croque madame.


Sprawa jest prosta i pyszna, jednak wymaga maleńkiej dozy przygotowań. Po pierwsze, chleb. Kawałki tostowego chleba pozbawiamy skórek i rozpłaszczamy wałkiem.


Po drugie, sos. Z łyżki masła i łyżki mąki robimy jasną zasmażkę, podlewamy ją szklanką mleka, gotujemy chwil kilka, po czym doprawiamy solą, pieprzem i gałką muszkatołową.


Zostaje tylko zmontowanie poszczególnych elementów w całość. Chleb smarujemy rozpuszczonym masłem z obu stron.

Wykładami chlebowymi płatami foremki, np muffinkowe. Próbowałam też z ramekinami – tu potrzebowałam dwóch kawałków chleba by wyłożyć ścianki formy.


Dalej szynka i jajko. W kokilce całe mieści się bez problemu. W mniejszym zagłębieniu formy muffinkowej – niekoniecznie. Można zastosować patent Rachel i odlać trochę białka przed umieszczeniem jajka w gniazdku.

Na koniec nakładamy czapę z sosu

Przyozdabiamy serem


I pakujemy w 180 stopni na kwadrans.

Wygląda jak muffin, smakuje jak niebo. Idealne śniadanie na weekend. Idealna kolacja w dzień każdy.

Wielka Teoria Grilowanego Sera

Zwykły wpis

Lubię wszelkiej maści wariatów i pasjonatów. Uwielbiam pozytywnie zakręconych wariatów, co to konwenans sobie czasem złamią, a przy okazji stworzą coś fajnego. Lubię, gdy ktoś ma swoją zajawkę w życiu. Gdy szydełkuje, składa barwne paski w origami, pasjami układa pasjanse i czyta wszystko co wydrukowano helvetiką. Lubię, gdy ktoś wkłada serce w to co robi, nawet jeśli robi głupoty. Pewnie dlatego Niesfornego Męża wybrałam na męża. I pewnie dlatego lubię seriouseats.com.

Serwis ten zdobył moje serce naukowym podejściem do tematu hamburgerów i innego sortu fastfoodu. Z wagą i miarką, a nade wszystko otwartą głową i nieustraszonymi kubkami smakowymi przemierzają USA wzdłuż i wszerz, i poddają wnikliwej analizie wszelkie jadło, także to, które nie cieszy się masowym szacunkiem. Z entuzjazmem, który można spotkać u uznanych krytyków kulinarnych badających głębię smaku sosu w trzygwiazdkowej restauracji, badają kruchość spodu pizzy i jakość użytego keczupu.

Ostatnio ci zapaleńcy wzięli na warsztat grilled cheese, który nazywa się tak tylko dla zmyłki i skonfundowania miłośników czeskiego prazonego syra. Bo to grilowana kanapka z serem jest. Ale. Rozpuszczony ser, i tak, dodaje +10 do rozkoszy i nazewnictwo nie może w tym przeszkodzić. Dziś zatem o grilowanym serze będzie, na dodatek na cztery sposoby.

Wersja pierwsza – podstawowa – to po prostu usmażona kanapka z serem. Ale taka idealna. Co wymaga, po pierwsze, odpowiedniego chleba. A do tego konkretnego celu najlepszy jest chleb tostowy. Możecie sobie tego dmuchanego świństwa nie lubić na co dzień. Ja nie lubię. Ale i tak, tu sprawdza się najlepiej. Po drugie – ser. Koniecznie łatwotopliwy gatunek. Osobiście postulowałabym jeszcze wyrazistość w smaku, ale to już kwestia osobistych upodobań. Po trzecie – technika. Prostym, acz skutecznym trikiem jest smażenie chleba z obu stron. Wówczas, gdy montujemy kanapkę w całość, ser styka się z podgrzaną powierzchnią i ma większe szanse rozpuścić się do cna. I jeszcze jeden manewr – chleb podczas smażenia chłonie tłuszcz jak gąbka. Aby ograniczyć nadmiar tłuszczu, a jednocześnie zagwarantować, że chleb będzie się podsmażał na maśle, a nie na suchej patelni (bo tylko smażąc się na maśle rumieni się w ten sposób, o który chodzi), zamiast natłuszczać patelnię, smaruję masłem chleb. Z dwóch stron. No to jedziemy.

Chleb smażymy do rumianego koloru i przewracamy na drugą stronę

Kładziemy na gorącą powierzchnię ser, składamy kanapkę w całość i dosmażamy po obu stronach do złotego koloru.

Wersja podstawowa gotowa – jemy szybko, póki ciepła.

Sposób drugi zakłada zrobienie z nudnej kanapki z serem wersję de lux. Co konkretnie wrzucicie do środka zależy od Waszych upodobań i zawartości lodówki. Ja uwielbiam wersję z marynowanym jalapeño i soczystą szynką.

Technika wykonania jest dokładnie taka sama, jemy też na gorąco.

Sposób trzeci zakłada, że zamiast masła wysmarujemy chleb majonezem. W końcu jest dość tłusty, czemużby nie mógł zastąpić masła w procesie smażenia?

Kanapki z majonezem przyrumieniają się na inny kolor – cukier występujący w majonezie karmelizuje się i stąd ciemniejsze refleksy na chlebie.

W smaku też jest różnica – majonez nadaje delikatną słodycz, która świetnie się komponuje ze słonym serem i ostrą papryczką.

I wreszcie sposób czwarty, rozpustny i wspaniały, w którym dorzucamy do gry jajko.

Wyciągamy z biurka dziurkacz i dziurkujemy chleb. Dziurka powinna pomieścić żółtko, ale nie może być za duża, a raczej pozostała powierzchnia chleba nie może być za mała, bo nie utrzyma ciężaru odpowiedzialności.

Tu już proponuję tłuszczem uraczyć patelnię, a nie chleb, bo smarowanie brzegów jest dość upierdliwe. Ale jak ktoś lubi, to nie ma przeciwwskazań. W każdym razie, chleb wrzucamy na patelnię i wbijamy jajka – celując żółtkiem w dziurkę.

Jajko lekko solimy i gdy tylko białko się zetnie na tyle, by dało się kromkę przewrócić na drugą stronę, czynimy to. Nakładamy na podsmażoną stronę ser i przykrywamy drugą kromką – jajkiem do góry.

Smażymy z dwóch stron, nie za długo. Idealnie jest wtedy, gdy żółtko pozostanie płynne. Jemy z zachwytem.

A Ty? Po którą wersję sięgniesz?

Co jedzą Wikingowie?

Zwykły wpis

Dawno się nie skarżyłam, więc może pomyśleliście sobie, że remontowe perypetie w mojej kuchni już dobiegły końca. No niestety nie. Rozpiździel trwa sobie w najlepsze. Mam też wrażenie, że  w marketach budowlanych bywam częściej niż w domu i jeśli chodzi o znajomość topografi tychże, śmiało mogę stawać w szranki z wieloletnimi pracownikami. Sklep meblowy na I też nie ma przede mną tajemnic. Ich restauracja również.

W ikeowym bistro bywają ciekawe rzeczy. Już jakiś czas temu podpatrzyłam pewien pomysł, wyeksploatowałam go, po czym o nim zapomniałam. Ostatnie tygodnie odświeżyły mi pamięć. I dobrze, bo jest to nader smakowita przekąska. Odpowiednia na śniadanie, lunch, kolację. Na piknik już nie, ale nie można mieć wszystkiego.

Potrzebne nam będą:

1) zrumienione krewetki

2) podpieczone bułeczki lub tosty

3) jajka w koszulkach

Jeśli chodzi o jajka w koszulkach, to dwa słowa wyjaśnienia, prosto od Julii Child. Aby się sztuczka udała, jajka muszą być bardzo świeże. Mniej świeżym jajkom można pomóc wkładając je w skorupce na 8-10 sekund do wrzątu. Ponadto, wodę trzeba osolić i zakwasić – to pomaga białku się szybciej ściąć. Jajko najlepiej wbić do miseczki i potem szybkim ruchem wpuścić je z małej wysokości do wrzącej wody. Tak punktowo, bez rozmachu. Szybciutko zakręcić pływające białkowe wąsy dookoła żółtka i na małym ogniu gotować ok. 4 minut. Po tym czasie wyłowić jajko, wsadzić na moment do zimnej wody, ewentualnie zostawić w zimnej wodzie na dłużej, jeśli jajko musi poczekać na resztę składników. Alternatywnie jajka w koszulkach można zastąpić jajkami pięciominutowymi, czyli po prostu gotowanymi przez dokładnie 5 minut. To czas dla jajek mniejszych. Średnie gotujemy 5,5 a duże 6 minut. Plus dodatkową minutę jeśli jajka były wyjęte wprost z lodówki.

No to do dzieła!

 

Na podpieczone pieczywo kładziemy sałatę dowolną lub rukolę, roszponkę, szpinak – coś zielonego wedle uznania. Ja chętnie biorę lodową sałatę ze względu na jej chrupkość. Dla wygody konsupcji kroję sałatę w mniejsze kawałki. Ze względów estetycznych najlepszym wyborem byłby cały liść sałaty karbowanej.

 

 

 

 

Na zielonościach ląduje wyłowione z wody, oszuszone i pozbawione farfocli jajo. Nie polecam zakwaszać wody octem balsamicznym (akurat tylko taki miałam w domu), bo jajo będzie w brązowe plamki :-)

 

 

 

 

 

 

Czas na sos. Z krewetkami dobrze mi się komponuje cytrynowy majonez. Ale sos ziołowy, pikantny czy czosnkowy też miałby rację bytu.

 

 

 

 

 

Następnie tarty ser. O konkretnym smaku. Może być parmezan, może być dojrzały cheddar, ale już mdła mozarella się nie sprawdzi.

 

 

 

 

 

Kolejne na kanapce lądują krewetki. W Ikei kanapkę posypują surowymi krewetkami koktajlowymi. Nie jest to zły pomysł. Ale że akurat miałam parę większych mrożonych krewetek to właśnie ich postanowiłam użyć. Robiłam też kanapkę w innych wersjach – z podsmażonym bekonem, z salami, szynką, grilowanym oscypkiem oraz resztkami pieczonego kurczaka. Pełna dowolność. Jednak w przypadku użycia dodatków występujących w plastrach, sugerowałabym (dla stabilności konstrukcji) ułożyć je pod jajkiem.

 

 

 

Jeszcze odrobina natki pietruszki. Albo innego zielska. Lub świeżo mielonego pieprzu. Czy też siekanego chilli.

 

 

 

Pycha!

Ja się o nazwy sprzeczać nie będę

Zwykły wpis

Obecnie mieszkam w innej części Polski, niż się urodziłam i wychowałam. Mniej więcej połowa moich przyjaciół, znajomych, ludzi z pracy też jest napływowa. Niby wszyscy mamy ten sam background kulturowy, bo w końcu Polska to nie taki duży kraj, a jednak czasami błyśnie jakiś regionalizm. Najczęście w sferze językowej. Ileż to nazw posiada np. zwykła temperówka – ostrzynka, ostrzałka, ostrzka, strugaczka, zastrugaczka i pewnie wiele innych. Mówić można coś komuś albo coś dla kogoś. A niektórzy (Zuzu, pozdrawiam Cię serdecznie w tym miejscu) twierdzą, że ziemniak to cytryna północy :-)

Regionalne różnice wychodzą także przy nazywaniu dań. W moim rodzinnym domu kopytkami nazywane były kluski z dodatkiem twarogu, w reszcie kraju znane pod nazwą leniwe. Za to leniwe, to była specyficzna odmiana tych klusek, robiona przez moją babcię. Ich specyfika tkwiła w kształcie – babcia rozwałkowywała ciasto na cieniutką płachtę i radełkiem wykrawała romby.

Podobnie, zamęt mam w głowie jeśli chodzi o omlety. Długo tkwiłam w przekonaniu, że omlet to taki grubszy naleśnik. W sensie, że dodaje się do niego mąkę. Obecnie moje poglądy ewoluowały i mąki już nie dodaję, za to dodatku piany z białek nadal nie uznaję. I nie czuję potrzeby by to zmieniać, bo moje aktualne rozumienie omleta bardzo do mnie przemawia.

Kluczem do sukcesu jest nieprzywierająca umiarkowanych rozmiarów patelnia. Za duży omlet łatwo się rozpada. Za mały nie chce się złożyć na pół.

Zatem bierzemy odpowiednią patelnie i dodajemy do naszego omleta co tylko nam wyobraźnia i zawartość lodówki podpowie. Ja dałam dymkę, pomidory i szynkę.

Na podsmażone dodatki wlałam 3 roztrzepane z solą jajka. Całość posypałam serem.

Gdy jajka się z grubsza zetną omlet jest gotowy. Proste, kolorowe, pyszne.

Dwa pomysły jak ulepszyć świat

Zwykły wpis

Kuchnia nadal w rozsypce, a gotować się chce. Końca tego zamętu wciąż nie widać. Kot już nawet się poddał i zaniechał kontroli, którą namiętnie uprawiał przez pierwsze kilka dni, ze swojej bezpiecznej pozycji na najwyższej szafce. Aktualnie uznał, że chyba już na zawsze zostanie tak jak jest i oswoił sobie swój wszechświat na nowo, nadając jednemu z kartonów status legowiska.

Ja, w przeciwieństwie do Kota, ciągle wierzę, że obecna sytuacja ma jedynie charakter przejściowy, bo lawirowanie pomiędzy garnkami, miskami, chochlami i wszelkimi utensyliami kuchennymi rozłożonymi w pokoju, łazience, sypialni i przedpokoju, choć ogólnie rozwija fizycznie, jednak ma sporo minusów. Wysoce nieprzewidywalne niedogodności jak przerwy w działaniu sprzętów (a to gaz jest odłączony, albo piekarnik nie działa, albo akurat blat jest zdjęty) również nie mają wielu zalet.

Pomimo wiatru w oczy, staram się sobie radzić, ale głównie specjalizuję się w jedzeniu polowo-biwakowym. A jeśli już udaje mi się wykorzystać chwilową możliwość przyrządzenia czegoś więcej, to z fotodokumentacją procesu jest spory problem. Mimo wszystko mam dziś coś do powiedzenia. Sprzedaję dwa pomysły.

Zmęczeni całodziennym okołoremontowym zamętem, postanowiliśmy w końcu coś zjeść. Asortyment sklepu nocnego nie jest powalający – udało się kupić bułki i parówki. Alternatywą były niewiadomej prowiniencji wekowane gołąbki. Bez sił, bez ducha poszłam podgrzać kiełbaski, aby skonsumować je w towarzystwie musztardy i bułki z masłem. Ale, jak to często w kuchni (nawet takiej w stanie remontu) bywa, coś mi zaczęło kiełkować w głowie. Bo w lodówce był kawałek sera i pudełko Philadelphi. I jeszcze jajko. Efekt? Bułki z parówką pod bardzo kremową pierzynką. Pierzynka jak najbardziej do wykorzystania w zapiekankach wszelakich.

Opakowanie Philadelphi, jedno jajko, kawałek (ok. 100 g) cheddara, łyżkę masła, łyżkę musztardy dijon, chlust sosu Worcester i szczyptę soli zmiksowałam na gładką masę, do której wmieszałam jeszcze łyżkę musztardy francuskiej. Tą pierzynką przykryłam bułki i wstawiłam je na ok. 10 minut pod górną grzałkę piekarnika.

Drugi pomysł jest niezgorszy i zamierzam go praktykować również po odzyskaniu kuchni we władanie. Pamiętacie to ciasto? A konkretnie krem z niego? No właśnie. Czemuż by nie wykorzystać tego cuda również na inne sposoby? Np. do pancakes… Genialne połączenie. Zrezygnowałam jednak z masła – utarłam Philadelphię z cukrem pudrem (ok. 1,5 łyżki cukru na opakowanie, czyli 125 g, serka – ale to tylko sugestia proporcji). A pancakes zrobiłam z tego przepisu. Oj, dobre to było.

A teraz wyjeżdżam na chwileczkę, gdyż praca wzywa. Remont zostawiam pod czujnym okiem Niesfornego Męża. Mam nadzieję przywieźć łyk kulinarnych inspiracji, którymi z przyjemnością się podzielę.

Bardzo porządny człowiek z tego psa

Zwykły wpis

Moja kochana Prababcia uważała, że trójpodział dnia to rzecz święta. Porządny człowiek jada śniadanie, obiad i kolację. Porządny i bogaty dodatkowo podwieczorek. Z psa też usiłowała zrobić porządnego człowieka i nie przyjmowała do wiadomości, że trzydziestokilogramowe bydlątko marki bokser karmi się raz dziennie garem ryżu z mięsem (bo były to czasy gdy karma dla zwierząt pozostawała w sferze abstrakcyjnych fanaberii dla przeciętnego człowieka).  O nie! Babunia wiedziała swoje i karmiła psa na równi z pozostałymi prawnukami – na śniadanko dwie kanapeczki, na kolację takoż, a na obiad kawałek mięsa, kartofelek i buraczki.

Jestem bardzo ciekawa jak Babcia zareagowałaby na pomysł lunchu i przesunięcia głównego posiłku na godziny wieczorne. Cóż, czasy były inne, Babcia nie pracowała zawodowo, a pierwsza zmiana kończyła pracę o godzinie 14 i o 14.10 była w domu by zjeść obiad. Sądzę, że aprobaty Babci również nie zyskałyby dzisiejsze zapiekane jajka w bułkach, bo nie wiadomo czy to śniadanie, obiad, lunch czy może jednak kolacja. Taki bałagan w porządku dnia! Któż to widział? Hmmm… ja!

Bułeczkom, jednej lub dwóm na głowę, w zależności od apetytu, ścinamy czubki i usuwamy miąższ.

Następnie smarujemy je od wewnątrz masłem (najłatwiej zrobić to wypukłą stroną łyżeczki) lub skrapiamy oliwą.

Teraz czas na uruchomienie fantazji i wybór dodatków. Ser to raczej element obowiązkowy, ale poza tym świetna jest szynka lub podsmażony boczek, suszone pomidory, oliwki, cebula, łosoś, gorgonzola, chilli, … ogólnie wszystko co Wam się z jajkami komponuje. Ja napchałam bułeczki szpinakiem i dymką.

I czas na rzecz najważniejszą – jajka. Do każdej bułeczki po jednym, optymalnie bez naruszenia żółtka. Trochę soli, pieprz, sos worcester jest również dobrym pomysłem. I trochę sera na wierzch.

Piekę bułki w temparaturze 180-190 stopni przez ok. 15 minut. Wówczas białko jest już ścięte, a żółtko nadal trochę płynne. Oczywiście czas pieczenia zależy od Waszych preferencji odnośnie płynności jajka. Jeśli lubicie bardziej ścięte, to sugerowałabym najpierw podpiec 5-10 minut, a dopiero potem posypać serem z wierzchu i dopiekać do końca.

Pycha! Na śniadanie, obiad i kolację. Sorry Babciu, takie czasy ;-)

Królik, właź!

Zwykły wpis

Niesforny Mąż swą niesforność okazuje na różnych polach. Prawdziwe popisy daje w kwestiach językowych. Bez zważania na pierwotne znaczenie, wyciąga z kapelusza pierwsze lepsze słowo dla opisania otaczającej go rzeczywistości. Albo sam wymyśla słowo, które jego zdaniem właściwie odda naturę rzeczy. Rozmawiając z nim umysł trzeba mieć czujny. Wtem nagle pada np. pytanie A gdzie papilocina? W tym momencie w moich zwojach mózgowych następuje szybka analiza kontekstowa, przypominam sobie o czym była mowa przez ostatnie 15 minut, eliminuję rzeczy, których lokalizacja Niesfornemu Mężowi jest znana i mam! Kot jest w sypialni odpowiadam. Dokładając do tego fakt, że Niesforny Mąż bardzo często niespodziewanie i bez wyraźniej przyczyny lubi zmienić temat rozmowy, wchodzimy na wyższy poziom abstrakcji. W świetle powyższego, przerobienie muffinów Welsh Rabbit na Właź Rabbit jest, doprawdy, drobnostką.

Muffiny te są świetne. Idealne na śniadanie, kolację, przekąskę. Do kanapek zamiast bułek. Albo, po prostu, z odrobiną masła. No i jest to opcja zdecydowanie szybsza niż regularne bułki. Absolutnie warte grzechu.

Postępujemy klasycznie, jak to przy muffinach, łączymy oddzielnie składniki suche i mokre, by ostatecznie połączyć je razem.

Składniki suche:

  • 1,5 szkl. mąki pszennej
  • 1/3 szkl. mąki razowej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody
  • 1 łyżeczka soli
  • 120 g startego sera o wyrazistym smaku (zgodnie z sugestią Nigelli wzięłam Cheddar i to jest dobra opcja)

Składniki mokre:

  • 150 g gęstego jogurtu (np. greckiego)
  • 1/2 szkl. mleka
  • 1 jajko
  • 6 łyżek oleju
  • 1 łyżka musztardy (polecam francuską)
  • 2 łyżki sosu Worcestershire

Mieszamy szybko, byle składniki się połączyły i pakujemy na muffinową blaszkę. Z tych proporcji wyszło mi 12 dużych muffinów.

Pieczemy 20-25 minut w 200 st. Można przed końcem pieczenia posypać z wierzchu tartym serem i skropić dodatkowo sosem Worcestershire i dopiekać tak, aż ser się rozpuści. Gotowe!