Category Archives: Mydło i powidło

Gdzie jeszcze chcesz wcisnąć nutellę, ale się boisz?

Zwykły wpis

No dobrze. Masz już te dzieści lat. Już nie wypada Ci chodzić w porciętach krótkich i podkolanówkach. Ani rzucać kamieniami w drzewo. A huśtawka na placu zabaw jakby ździebko przymała się wydaje. No owszem, takie właśnie są fakty. I co z tego? No właśnie – cóż z tego, skoro niezależnie od wieku, bez zważania na stanowisko, dorobek na koncie bankowym czy ilość tych wrednych skurczybyków zmarszczek człowiek nadal trzyma w szafce słoik z nutellą? Ok, może ten słoik jest teraz jest w stanie przetrwać w  szafce nieco dłużej, ale bądźmy szczerzy – nadal nie za długo.

Bo nutella nie dość że jest pyszna au naturel, to jeszcze boski mariaż tworzy z sernikami, ciasteczkami, torcikami i lodami. No i z naleśnikiem też jest niczego sobie.

Ale nutella z serem? A konkretnie z brie? Przyznaję, nie wpadłabym na to sama. Co nie znaczy, że pomysł mnie nie zachwycił. Ba, opętał mnie totalnie. A efekt doprowadził kubki smakowe do obłędu. Musicie tego spróbować – rozpusta w czystej postaci!

Cooking&eatingOd zera do skrajnej rozpusty dzieli nas kilka minut. Składniki są nieliczne i łatwo dostępne. Więc żadnych wymówek – do dzieła! Bierzemy chleb pszenny (np. bułka wrocławska choć chałka też nie byłaby głupim pomysłem), brie i nutellę. Brie taki bez dodatków i co najwyżej umiarkowanie dojrzały. W sensie nie za miękki. Nie ma też co inwestować w ser najwyższej jakości, bo on głównie odpowiada za konsystencję efektu finalnego, a nie za smak. Ten  narzuca nutella.

Cooking&eating

Na kawałku masła podsmażamy z jednej strony parzystą ilość kromek chleba.

Cooking&eatingZdejmujemy chleb z patelni i połowę kromek (po tej podsmażonej stronie) smarujemy nutellą, a drugą połowę obkładamy brie.

Cooking&eatingSkładamy jedno z drugim, rozpuszczamy na patelni kolejny kawałek masła i smażymy kanapki z dwóch stron. Przed przewróceniem na drugą stronę dorzucamy jeszcze ciut masła na patelnię.

Cooking&eatingOk, jesteście gotowi na to co zaraz nastąpi? To lepiej się przygotujcie, bo odjazd będzie nieziemski. Zapamiętajcie dzieci drogie – żadna heroina, żadne skoki na bungee, a tylko grilowana kanapka z serem i nutellą dostarczą Wam tak nieziemskich doznań. Serio, serio :-)

Cooking&eating

Cooking&eating

Cooking&eatingPrzepis znaleziony tu.

 

 

Kropka nad i. Cały słoik.

Zwykły wpis

Macie jogurt i szczyptę soli? Pewnie macie, a nawet jak nie macie, to mieć możecie. No to w zasadzie macie już wszystko. Wszystko, by wyruszyć w kulinarną podróż na Bliski Wschód. A że czasu mało, wszyscyśmy zabiegani, zajęci i po łokcie urobieni, to przejdziemy od razu finału. Nie będziemy grilować warzyw, miksować hummusu, smażyć falafeli, zawijać dolmy, dusić jagnięciny  ani kręcić baba ganush. Przejdziemy od razu do tego co zwieńcza dzieło, do tej kropki nad i, co to nadaje sprawie właściwy charakter. Bo kuleczka lebneh zmienia wszystko. Serio, serio.

Cooking&eatingNo to bierzemy rzeczony jogurt i sól. Jogurt powinien być grecki / bałkański, czyli gęsty i tłusty. Koniecznie sprawdźcie etykietę, czy aby przypadkiem jogurt nie jest oszukany, czyli zagęszczony żelatyną. W zasadzie, to weźcie od razu co najmniej dwa jogurty, bo z jednego to nie opłaca się robić. Soli natomiast bierzemy ok. 0,5 łyżeczki na 0,5 litra jogurtu. Ale nie przywiązujcie się do tego jak słony jest jogurt na tym etapie, bo cała sól i tak wypłynie z niego później.

Cooking&eating

Jogurt mieszamy z solą i wrzucamy słony nabiał na sito wyłożone gazą.

Cooking&eating

Po paru godzinach, gdy jogurt zrzuci pierwszą wodę, zaciskamy gazę i podwieszamy zawiniątko by sobie spokojnie odciekało. Wstawiamy jogurt do lodówki na 2 dni. Jeśli robimy lebneh z większej ilości jogurtu, to zostawiamy go do odciekania nawet na dłużej.

Cooking&eatingPo dwóch dniach jogurt bardziej przypomina twarożek. Niezwykle kremowy twarożek, dodajmy. I w zasadzie, można by na tym etapie poprzestać i przystąpić od razu do konsumpcji. Ale lepiej zainwestować moment w wykończenie lebneh na libańską nutę. Wierzcie mi, warto! W tym celu lepimy z jogurtowej masy kuleczki wielkości orzecha włoskiego. Opcjonalnie obtaczamy w dodatkach smakowych.  Mięta jest genialna, użyłam też mielonego suszonego chili. Doskonale nadałyby się również inne zioła, czosnek, orzechy, pieprz… Granicą jest tylko wyobraźnia. Można też pozostawić lebneh bez dodatków. Albo li też pójść w dodatki słodkie, bo jak wspomniałam wcześniej, sól wcale w jogurcie nie pozostaje, ale to już wersja mocno nieortodoksyjna.

Cooking&eating

Cooking&eatingTeraz pozostaje tylko wrzucić kuleczki do słoja i zalać oliwą

Cooking&eating

Lebneh w oliwie można przechowywać ok. dwóch tygodni. Jest to genialny dodatek do grilowanego mięsa (zwłaszcza karkówki, steków wołowych, jagnięciny), więc poważnie rozważcie przygotowanie sporych zapasów przed sezonem grilowym. Do grilowanych warzyw sprawdza się równie fenomenalnie. Wszędzie tam, gdzie dodalibyście tzatziki, możecie dodać lebneh. No i wreszcie zwykła kanapka jest również odpowiednim miejscem dla tej apetycznej kuleczki. To co? Skusicie się?

 

Cooking&eating Cooking&eating

Cooking&eatingCooking&eating

Tradycyjne. Wigilijne. Choć nie jednocześnie.

Zwykły wpis

Bo już za chwileczkę, już za momencik piątek z Pankracym zacznie się kręcić, a wigilijnej wieczerzy czas nastanie. A to oznacza, że moja lodówka tradycyjnie opustoszeje. Tak jest, nie myli Was wzrok, opustoszeje. Bo święta, zwyczajowo, spędzam z rodziną, z którą pół kraju na co dzień mnie dzieli, lub na końcu świata. W żadnym z przypadków nie ma sensu zapełniać lodówki, a wręcz przeciwnie, trzeba w niej przed wyjazdem zasiać spustoszenie.

Jeśli zaś o spustoszenie chodzi, to nie ma lepszej metody niż goście. Zwłaszcza goście z apetytem. Poza tym, spotkać się trzeba obowiązkowo nim w świat do rodzin swoich się rozjedziemy. Stuknąć tradycyjnym jajeczkiem. Kielonkiem też. Kota ponamawiać by przedwcześnie głos ludzki z siebie wydał. Na brak sianka ponarzekać. Nie pod obrusem, a w portfelu. I nade wszystko wyściskać po świątecznemu mordki kochane swych przyjaciół, bo w święta właściwe nie będzie okazji.

A co do okazji – okazja jakoby wigilijna, choć nie ta data w kalendarzu. To można tak trochę o tradycję, a trochę o fantazję się oprzeć. No i pięknym wyjściem z tej dwuznacznej sytuacji okazały się tradycyjne, od wieków jadane… indyjskie samosy. Oczywiście nadziane, zgodnie z wigilijną klasyką, kapustą z grzybami. Kuchnia fusion w czystej postaci. I w pysznej postaci przy okazji :-)

Cooking & EatingSamosy to prosta sprawa. Z takim nadzieniem nieźle sprawiłyby się również w towarzystwie barszczu na nieco bardziej tradycyjnej wigilii. Żadna babcia nie zwęszy podstępu. Serio. A żeby oszukać babcię bierzemy 125 g miękkiego masła, do którego dodajemy 3 łyżki jogurtu, łyżeczkę soli i pół łyżeczki proszku do pieczenia. Składniki mieszamy nie siląc się na dokładność.

Cooking & EatingDo maślanej masy zaczynamy dosypywać mąkę – nie więcej niż dwie szklanki, ale raczej mniej. Moje ciasto już po niecałej 1,5 szklance mąki przestało się kleić do rąk. Całe zagniatanie ciasta trwa raptem 2-3 minuty. Nic strasznego. A gdy już będzie zagniecione formujemy z ciasta wałek, który kroimy na 7 części.

2012-12-20-03Każdą część rozwałkowujemy na okrągły placek, który przekrawamy na dwie połówki. A każdą połówkę sklejamy w coś na kształt lejka.

Cooking & EatingDo lejka pakujemy nadzienie. I teraz cofamy się w czasie, bo nadzienie trzeba przygotować/kupić/pożyczyć/ukraść wcześniej. Gdybyśmy chcieli zrobić samosy z prawdziwego zdarzenia, to trzeba by do środka napakować warzyw, paniru i zasypać to curry. W tej wersji trzeba nam kapusty z grzybami. No to na początek grzyby – sporą garść suszonych prawdziwków zalewamy wrzątkiem.

Cooking & EatingW czasie gdy grzyby miękną, siekamy cebulę.

Cooking & EatingSzklimy ją na oleju, a gdy się zeszkli dodajemy posiekane miękkie grzyby (wodę z moczenia zachowujemy). Krótko smażymy wszystko razem i przechodzimy do ostatniego składnika, czyli kapusty. Kapustę też przed dodaniem warto nieco posiekać, coby długaśne wstążki kapuściane nie utrudniały potem jedzenia.

Cooking & EatingPodlewamy całość wodą z grzybów i dusimy pod przykryciem. Mieszamy od czasu do czasu, ewentualnie podlewamy dodatkową wodą jeśli poprzednia wyparowała i to wszystko do czasu aż kapusta będzie mięciutka. Czyli jakieś pół godziny. Na koniec odparowujemy wszelką nadmiarową wodę oraz przyprawiamy solą i pieprzem. No i jeśli kapusta ma być wykorzystana jako nadzienie, to studzimy ją.

Ok, wracamy do samosów. Do lejka z ciasta pakujemy nadzienie.

Cooking & EatingRożek zaklejamy, jak ktoś umie, to w ładne wzorki, jak ktoś nie umie, to tak jak ja, i układamy na wyłożonej papierem do pieczenia blaszce. Samosy można też smażyć na głębokim tłuszczu. Ale pieczenie jest łatwiejsze w wykonaniu. W sumie to też bardziej dietetyczne i rzekomo zdrowsze, ale kto by się tym przejmował w okolicy świąt ;-)

Cooking & EatingSamosy smarujemy śmietaną i pakujemy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 20-25 minut – aż złapią kolorki.

Cooking & EatingI tyle. Można jeść. Pyszne na zimno, pyszne na ciepło, zamiast kanapki śniadaniowej dnia następnego, solo oraz w towarzystwie. Nie ma powodów, by ich nie zrobić :-)

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Wysoko oprocentowana przyjemność

Zwykły wpis

Ja się nie będę powtarzać. Bo już nie raz pisałam co sądzę o fakcie, że zima nadciąga. I do słabości się też już przyznawałam. W sensie do sięgania po nastrójpolepszające smakołyki. No i wreszcie, kto choć pobieżnie czytywał moje dotychczasowe zeznania, ten wie, że do procentów mam stosunek wielce pozytywny. I wcale nie mam tu namyśli matematycznych zadań. A stąd już wniosek prosty – nastrójpolepszające procenty też bardzo popieram.

A jeśli chodzi o procenty, to tak jak w przypadku innych łakoci, największą słabością pałam do tych własnego wyrobu. Nalewki, naleweczki, likiery wypełniają rozliczne butelki stojące dumnie na górze szafek kuchennych. Obowiązkowo muszą stać nie pod ręką, zbyt wysoko by sięgnąć po nie bez stołeczka, bo tylko takie rozwiązanie może im zapewnić przetrwanie przez czas dłuższy. A ponoć najlepsze są takie naleweczki, którym się uda postać kilka lat. Piszę ponoć, bo nie wiem czy ktokolwiek był w stanie przechować nietkniętą nalewkę przez tak długi czas.

I choć zaprzyjaźniony Obrońca Granic raz mądrze rzekł, że smakować to ma kurczak, a alkohol ma trzepać, to tej naleweczce walorów smakowych odmówić nie można. A trzepie aż miło :-) Pozwólcie zatem, że przestawię – oto nalewka Kawa&Pomarańcza. Jedna z najlepszych jakie znam. Niech rekomendacją będzie to, że robię ją już po raz czwarty. Na długie zimowe wieczory sprawdza się idealnie. Śniegu – jestem gotowa, możesz padać!

Cooking & EatingJeśli chodzi o listę składników, to łatwo zgadnąć, zawiera ona kawę i pomarańcze :-)

Cooking & Eating

Cooking & EatingKawy bierzemy 80 g, a pomarańcze dwie.

Ponadto potrzebny będzie syrop cukrowy ugotowany z pół litra wody i 700 g cukru.

Cooking & EatingW czasie gdy syrop stygnie zajmujemy się pomarańczami i kawą. Chodzi o to, by jednym naszpikować drugie. Najlepiej pomagać sobie ostrym nożykiem – robić na skórce pomarańczy nacięcia, w które następnie wpychamy ziarenka kawy.

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & EatingCzynność powtarzamy do wyczerpania ziarenek kawy lub miejsca na pomarańczach.

Cooking & EatingNastępnie wrzucamy naszpikowane kawą pomarańcze do słoja – musi mieć duuuże wejście, bo inaczej pomarańcze nam się nie wcisną. Jeśli zostanie Wam kawa – a mi zawsze zostaje – to dorzućcie ją luzem obok pomarańczy.

Cooking & EatingTeraz zalewamy owoce litrem spirytusu oraz syropem cukrowym.

Cooking & EatingNo i zostaje rzecz najtrudniejsza – 6 tygodni oczekiwań… Ale jak już wytrwacie te półtora miesiąca, to efekt Wam wszystko wynagrodzi. Wystarczy przefiltrować i rozkoszować się.

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Przepis na nalewkę wyszperany został tu.

Nadejszła wiekopomna chwila…

Zwykły wpis

Spadło na mnie, zupełnie z zaskoczenia, wielkie szczęście. Z którym na dodatek nie wiem co mam zrobić. Bo wyobraźcie sobie, że Crummblle postanowiła mnie w ambiwalentne uczucia wpędzić. Radość to ogromna, bom próżna w głębi serca i na komplementy łasa. Ale i dramat koszmarny. Bo wyróżnienie to idzie w parze z obowiązkiem. A dokładniej, idzie to tak:

– zaprezentować z dumą nagrodę na swoim blogu -tu akurat jest łatwo, o proszę, oto ona:


– podziękować Blogerowi, który Cię nominował u Niego na blogu (to też nietrudne, ba, ja już to nawet uczyniłam)
– wyjawić 7 faktów o sobie (hmm… czy jest jeszcze coś, do czego się nie przyznałam?)
– nominować 15 blogów do wyróżnienia (no i tu właśnie się zaczyna dramat)
– poinformować wybranych przez siebie Blogerów o wyróżnieniu (jak tylko uporam się z punktem poprzednim…)

Sami widzicie – jakże to z miliarda blogów przeze mnie czytanych mam wskazać 15? No jak? Prawdopodobnie jest to absolutnie niemożliwe.  Zacznę więc może od 7 przypadkowych faktów.

  1. potrafię pisać od prawej do lewej. Znaczy pismem lustrzanym
  2. lubię zapach benzyny
  3. mogę w kółko oglądać te same filmy / czytać te same książki – jeśli spodobały mi się za pierwszym razem
  4. nie myję jabłek ani śliwek przed jedzeniem. Umyte mniej mi smakują
  5. w ciągu ostatnich 5 lat leciałam samolotem 65 razy i ani razu się nie rozbiłam
  6. nie maluję oczu, bo płaczę na wietrze
  7. mogę godzinami rozwiązywać łamigłówki logiczne

Ok. Łatwiejsza część za nami. A teraz przechodzimy to tortur wewnętrznych, spazmów i zgrzytania zębów. Na początek pozwólcie, że odrzucę blogi niekulinarne. Jak już kręcimy się wokół jedzenia, więc się nie rozpraszajmy. Po drugie pozwolę sobie nie powtarzać blogów nominowanych przez Crummblle, choć mogłabym nominować każdy z nich. Samej Crummblle też nie nominuję. Nie dlatego, że jej nie lubię – wręcz przeciwnie, wielbię ją szalenie – ale nominowana już była i kolejne wyróżnienie mogłoby jej zawrócić w głowie ;-) No i jeszcze daruję sobie blogi zagraniczne – pozachwycajmy się talentami z rodzimego podwórka. Ok. Zapinamy pasy i jedziemy. W kolejności przypadkowej, bo alfabetycznej, wyróżniam następujące cudowne miejsca w sieci:

  1. Arabeska
  2. Bea w kuchni
  3. Book me a Cookie
  4. Cukiernicze kreacje Charlotte
  5. Fuzja smaków
  6. Majanowe pieczenie
  7. Na kruchym spodzie
  8. Pracownia wypieków
  9. Quchnia Notme – ostatnio nieaktywny, ale mam nadzieję, że to przejściowe
  10. Salt & Pepper & Co
  11. Strawberries from Poland
  12. Tak sobie pichcę
  13. Teatr gotowania
  14. Trzy pomidory
  15. Z miłości do jedzenia

Ufff, ciężko było, ale udało się! Pędzę zawiadamiać szacowne grono odpowiedzialne za wymienione powyżej blogi :-)

Upały są, a winnych brak!

Zwykły wpis

Maleństwo wyjechało, upały pozostały. Znaczy, nie ono było za nie odpowiedzialne. Brak winnego nie zmienia stanu rzeczy – upały są i to w absurdalnej skali.

W ten weekend odkryłam, że gdybym miała domek w lesie, to życie byłoby przyjemniejsze. Po pierwsze dlatego, że fajnie jest mieć domek w lesie. A po drugie, w leśnym domku temperatura odczuwalna przyjmuje bardzo rozsądne wartości w okolicach stopni dwudziestu paru, nawet jeśli wszędzie poza lasem stopni jest trzydzieści +. Niestety, na tle mojego warszawskiego lokum nie można prawić komplementów o korzystnym bilansie temperaturowym. Moja praca pod względem klimatycznym też nie zachwyca. A warszawskie autobusy i tramwaje, za sprawą jednej krótkiej przejażdżki w upalny dzień w godzinach szczytu, potrafią odrzeć człowieka ze wszelkiej godności jak i człowieczego wyglądu.

Dziś zatem nie będzie gotowania. To byłby masochizm. Dziś się nie ruszamy, relaksujemy i nawadniamy. Mocno nawadniamy. A jak znudzi się Wam zwykła woda, to możecie sięgnąć po lemoniadę. Z miętą, cytryną i koniecznie imbirem. I oczywiście duuużo lodu.

Bo nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji

Zwykły wpis

Jest takie wenezuelskie miasteczko Merida, co to położone jest w cudownych andyjskich okolicznościach przyrody. W miasteczku tym znajduje się niezwykła lodziarnia. Niezwykłość jej tkwi w repertuarze. Lodziarnia owa bowiem serwuje niebywałą liczbę dziewięciuset smaków lodów, co znalazło uznanie potwierdzone wpisem do księgi rekordów Guinnesa.

Stworzyć kilkadziesiąt smaków to już wyzwanie. Przy kilkuset zaczynają się schody, bo obstawione już są wszystkie typowe kombinacje. Przy blisko tysiącu, naprawdę trzeba spojrzeć na świat przez kreatywne okulary. W efekcie można tam dostać gałkę o smaku dowolnego owocu, lecz nie tylko. Również czosnkową, szynkową, tequilową, marchewkową, hamburgerową, koperkową i chyba każdą inną, która tylko przyjdzie nam do głowy. Niestety wszystkie te smaki nie są dostępne jednocześnie – codziennie grany jest inny repertuar. Ubolewając strasznie nad ograniczoną rozciągliwością ludzkiego żołądka, ograniczyłam się do trójgałkowego zestawu serowo-kalmarowo-łososiowego. Mi smakowało, natomiast Niesforny Mąż stwierdził, że czuje się jakby lizał lodówkę ;-)

No i zasadniczo tu się zawiązuje puenta. Bo zmierzam do tego, że każda forma może nieść smak dowolny. Choć po lodach spodziewamy się słodyczy, nie ma przeciwwskazań, by zachwycać się jajecznicową kuleczką. A różowy, piankowy prostokącik może być z buraka. I tym sposobem rybny kąsek na wierzchu znajduje uzasadnienie, prawda?

Chłodnik w kształcie ciasta? Buraczany sernik? Jak zwał, tak zwał. To jest dobre.

Potrzebne będą ze dwa buraki czyli ok. 400 gram.

Buraki traktujemy z całą brutalnością blendera i ucieramy je bezlitośnie na puree.

W oddzielnym zakątku kuchni ucieramy na gładką masę 200 g koziego twarożku i 125 g philadelphi (lub doskonale ją imitującej piątnicy)

Serkową masę rozrzedzamy śmietaną (o mocy 12%, a maksymalnie 18%) w ilości 300 g.

W niewielkiej ilości gorącej wody rozpuszczamy 2 łyżki żelatyny.

Rozpuszczoną żelatynę łączymy z buraczkowym puree

Czerwoną masę łączymy z masą białą

Następnie bierzemy się za doprawianie – trochę soku z cytryny, sól, pieprz i łyżka drobno siekanego koperku powinny załatwić sprawę

Różową masę ubijamy lekko by nadać jej puszystości, a następnie przelewamy do formy wyłożonej pumperniklem.

Formę wstawiamy do lodówki na co najmniej 4 godziny.

Po tym czasie kroimy na prostokąciki, dekorujemy kawałkiem łososia i podajemy niczego niespodziewającym się ofiarom. Przekąska w sam raz na prima aprilis :-)


Przepis Марики z licznymi moimi zmianami

Gdzie ja byłam? Nie, to nie alzheimer – to KONKURS :-)

Zwykły wpis

Nie było mnie momencik, nikt nawet nie zauważył, a już wróciłam. I to nie z pustymi rękoma. Już po raz trzeci, więc śmiało można rzec, że tradycyjnie – z prezentem na zgadywankę konkursową. Oto nagroda w swym naturalnym środowisku:

Wiem, widać więcej środowiska niż nagrody. A to dlatego, że nagroda za bardzo podpowiada rozwiązanie :-).

No dobrze – nie przedłużam i zapraszam do zabawy, która odbywa się na fejsie :-)

Kawa na ławę

Zwykły wpis

Dzisiaj sobie pojadę po tabu. A co! Wezmę na tapetę gusta i guściki. W bardzo konkretnej sferze, a nie tak ogólnie. Bo w kwestii kawy. Tak jak niektórzy nie mogą żyć bez wody, ja nie mogę żyć bez kawy. To znaczy prawdopodobnie nie mogę, bo nigdy nie próbowałam. Wszak nie ma co podejmować zbędnego ryzyka, prawda? W każdym razie kawę piję regularnie, od czasów niepamiętnych, przypuszczalnie poczynając od okresu prenatalnego. Bo centkowa mama również kawę wyżej od wody w hierarchii stawia.

No a skoro kawa mi towarzyszy zawsze, wszędzie i nieustannie, to chyba oczywiste jest, że mam swoje upodobania w tym zakresie. Bardzo proste upodobania. Żadne starbaksy, kofiheweny i inne przybytki nie mają szans podbić mego serca. Bo kawa ma mieć fusy. Fusy zalewamy wrzątkiem, odczekujemy chwilę by się zaparzyły, a następnie pijemy. To jest jedyna słuszna procedura. Mleko jest dla dzieci, a cukier do ciasta. Rzekłam.

Ale, ale. Nie myślcie o mnie źle, nie jestem faszystką – gości mogę poczęstować nawet neską (choć osobiście i skrycie uważam, że to nawet kawa nie jest). Poza tym, dopuszczam odstępstwa. W Podróży – bo picie i jedzenie po lokalesowemu jest elementem poznawania kraju – oraz z ciekawości – bo rutyna to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Dziś zatem, w ramach przełamywania schematów, walki z nudą i poszerzania horyzontów będzie kawa po ormiańsku.

Ormiańska kawa wyróżnia się sposobem przygotowania. Po pierwsze, idealny do niej jest tygielek. Z braku tygielka można się posłużyć wysokim i wąskim garnkiem.

Tygielek trzeba czymś wypełnić. Niewątpliwie bez kawy się nie obejdzie. Przyda się też kardamon.

Do tygielka wsypujemy po czubatej łyżce kawy, 2-3 roztłuczonych ziarenkach kardamonu i płaskiej łyżce cukru na osobę.

Zalewamy zimną wodą i stawiamy na niewielki ogień. Kawę trzy razy prawie zagotowujemy. Prawie – czyli zdejmujemy z ognia, gdy pojawiają się pierwsze symptomy wrzenia.  Odstawiamy na dziesięć minut do przestygnięcia, po czym czynność powtarzamy. Oczywiście pierwsze prawie zagotowanie, gdy zaczynamy od zimnej wody, zajmie najwięcej czasu. Dwa kolejne pójdą już szybko.

Teraz zostaje tylko rozlać kawę do filiżanek i delektować się nieśpiesznie, najlepiej z widokiem na jezioro Sevan. Albo chociaż słuchając radia Erewań ;-)

(a ja i tak uważam, że fusy zalane wrzątkiem są najlepsze)

O lizaniu języków i spotkaniu ze śmiercią

Zwykły wpis

Ja żadną poliglotką nie jestem. Angielskiego nawet w kategoriach języka obcego nie rozpatruję, bo to podstawa, bez której (przynajmniej w moim przypadku) funkcjonować się nie da. Ot, życiowa konieczność.

Rosyjskiego się uczyć nie miałam okazji, bo do postępowej podstawówki chodziłam. A to co od Niesfornego Męża wchłonęłam, to była mimowolna i niekontrolowana absorpcja, która zaowocowała tym, że nie reprezentuje obecnie żadnego poziomu – reguł gramatycznych nie znam, słów znanych doskonale uczniowi pierwszego semestru też nie, za to słowa, których ludzie po kilku latach nauki nie znają – a i owszem. Poza tym znam kultowe teksty z filmów, mogę kogoś wyzwać szpetnie albo umówić się na seks – ciekawe który nauczyciel chciałby z takim materiałem pracować.

Niemieckiego uczyć mnie próbowano. Przez 4 lata. Na koniec nawet miałam piątkę. Ale jak można mieć serce do języka, w którym wyznanie miłości brzmi równie ciepło i miękko co hände hoch i który ogólnie brzmi jak wymiotowanie drutem kolczastym. Dla własnego zdrowia psychicznego wyparłam to wspomnienie z pamięci wraz z całym zasobem słów.

Ponadto liznęłam jeszcze kilka języków (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi). Po hiszpańsku umiem wyrazić swą wolę jeśli chodzi o szukanie noclegów i zamawianie w knajpie. Odpowiedzi już nie zrozumiem, ale uważam, że to akurat problem drugiej strony, aby wytłumaczyła mi ile mam zapłacić. A po japońsku mogę policzyć do dziesięciu. Za to z francuskim nigdy, przenigdy nie miałam okazji się bliżej zapoznać. I ma to swoje konsekwencje rozliczne, wśród których jest całkowite masakrowanie wymowy nazw francuskich. Oczywiście jak już poznam prawidła, to się do nich stosuję i boeuf bourguignon w [bef burginią] się zmienia. Ale nim to nastąpi wymawiam sobie beztrosko nazwy zgodnie z pisownią lub języka giętkością, a że ogólnie to i tak bardziej wzrokowcem jestem, to nade wszystko wersję zapisaną oczyma wyobraźni odtwarzam. I tak oto mille-feuille to zawsze dla mnie było [mille-feuille]. Nic innego.

Oj, rozpisałam się. Do puenty dziewczyno, do puenty. No. Bo chodzi o to, że umarłam. Zobaczyłam – i umarłam. Bo Rosjanie, jak już Wam wspominałam, mają bardziej wyluzowany stosunek do zapożyczeń językowych. Robią z nimi co chcą, byleby było wygodnie. Więc najzwyczajniej w świecie prawidłową wymowę zapisują za pomocą cyrylicy. I tak oto buszując którego razu po necie ujrzałam мильфей [literalnie tu jest napisane milfej]. I tym sposobem za pomocą języka rosyjskiego poznałam wymowę w języku francuskim. Oraz nabrałam ochoty na [milfej].

Łatwo się robi, a wygląda spektakularnie. Kombinacji jest niepoliczalnie wiele. Ta propozycja to jedynie przykład.

Na początek baza konstrukcji – krążki ziemniaczane i serowe. Kupki parmezanu usypane na blaszce wstawiamy do piekarnika. Lub też cienkie plasterki ziemniaków, przesmarowane dla kleistości jajkiem, układamy w zgrabne kółeczko i zapiekamy. O tym, że gotowe ciasto francuskie można wykorzystać, to nawet nie wspomnę.

Druga rzecz, to wypełnienie. Wystarczy jedna, odpowiednio charakterna masa. Ale dla podniesienia wartości wizualnej warto wziąć dwie. Postawiłam na zieloną pastę z groszku, wzmocnioną wasabi.

Na dwie piramidki zużyłam puszkę groszku. Ilość wasabi dostosujcie do swoich upodobań. Nie zapomnijcie o soli. Szczypiorek jest dobrym uzupełnieniem tematu.

Białą masę zrobiłam z 1 opakowania serka philadephia rozprowadzonego odrobiną kwaśnej śmietany, by był rzadszy. Ponieważ zielona masa była u mnie dość ostra, w przypadku białej postąpiłam minimalistycznie.

Ponadto dodałam wędzonego łososia i odrobinę rukoli.

I teraz inżynieria budowlana się rozpoczyna. Przekładamy, smarujemy, dociskamy, pion sprawdzamy.

Jeszcze kapelusik na czubek i gotowe.

Oczywiście mille-feuille można równie dobrze zrobić na słodko. Zamiast wasabi – wanilia, zamiast soli – cukier, w miejsce łososia – owoce. Szybkie, łatwe i bezproblemowe – chyba, że liczyć kwestię wymowy ;-)