Category Archives: Przekąski / przystawki

Tradycyjne. Wigilijne. Choć nie jednocześnie.

Zwykły wpis

Bo już za chwileczkę, już za momencik piątek z Pankracym zacznie się kręcić, a wigilijnej wieczerzy czas nastanie. A to oznacza, że moja lodówka tradycyjnie opustoszeje. Tak jest, nie myli Was wzrok, opustoszeje. Bo święta, zwyczajowo, spędzam z rodziną, z którą pół kraju na co dzień mnie dzieli, lub na końcu świata. W żadnym z przypadków nie ma sensu zapełniać lodówki, a wręcz przeciwnie, trzeba w niej przed wyjazdem zasiać spustoszenie.

Jeśli zaś o spustoszenie chodzi, to nie ma lepszej metody niż goście. Zwłaszcza goście z apetytem. Poza tym, spotkać się trzeba obowiązkowo nim w świat do rodzin swoich się rozjedziemy. Stuknąć tradycyjnym jajeczkiem. Kielonkiem też. Kota ponamawiać by przedwcześnie głos ludzki z siebie wydał. Na brak sianka ponarzekać. Nie pod obrusem, a w portfelu. I nade wszystko wyściskać po świątecznemu mordki kochane swych przyjaciół, bo w święta właściwe nie będzie okazji.

A co do okazji – okazja jakoby wigilijna, choć nie ta data w kalendarzu. To można tak trochę o tradycję, a trochę o fantazję się oprzeć. No i pięknym wyjściem z tej dwuznacznej sytuacji okazały się tradycyjne, od wieków jadane… indyjskie samosy. Oczywiście nadziane, zgodnie z wigilijną klasyką, kapustą z grzybami. Kuchnia fusion w czystej postaci. I w pysznej postaci przy okazji :-)

Cooking & EatingSamosy to prosta sprawa. Z takim nadzieniem nieźle sprawiłyby się również w towarzystwie barszczu na nieco bardziej tradycyjnej wigilii. Żadna babcia nie zwęszy podstępu. Serio. A żeby oszukać babcię bierzemy 125 g miękkiego masła, do którego dodajemy 3 łyżki jogurtu, łyżeczkę soli i pół łyżeczki proszku do pieczenia. Składniki mieszamy nie siląc się na dokładność.

Cooking & EatingDo maślanej masy zaczynamy dosypywać mąkę – nie więcej niż dwie szklanki, ale raczej mniej. Moje ciasto już po niecałej 1,5 szklance mąki przestało się kleić do rąk. Całe zagniatanie ciasta trwa raptem 2-3 minuty. Nic strasznego. A gdy już będzie zagniecione formujemy z ciasta wałek, który kroimy na 7 części.

2012-12-20-03Każdą część rozwałkowujemy na okrągły placek, który przekrawamy na dwie połówki. A każdą połówkę sklejamy w coś na kształt lejka.

Cooking & EatingDo lejka pakujemy nadzienie. I teraz cofamy się w czasie, bo nadzienie trzeba przygotować/kupić/pożyczyć/ukraść wcześniej. Gdybyśmy chcieli zrobić samosy z prawdziwego zdarzenia, to trzeba by do środka napakować warzyw, paniru i zasypać to curry. W tej wersji trzeba nam kapusty z grzybami. No to na początek grzyby – sporą garść suszonych prawdziwków zalewamy wrzątkiem.

Cooking & EatingW czasie gdy grzyby miękną, siekamy cebulę.

Cooking & EatingSzklimy ją na oleju, a gdy się zeszkli dodajemy posiekane miękkie grzyby (wodę z moczenia zachowujemy). Krótko smażymy wszystko razem i przechodzimy do ostatniego składnika, czyli kapusty. Kapustę też przed dodaniem warto nieco posiekać, coby długaśne wstążki kapuściane nie utrudniały potem jedzenia.

Cooking & EatingPodlewamy całość wodą z grzybów i dusimy pod przykryciem. Mieszamy od czasu do czasu, ewentualnie podlewamy dodatkową wodą jeśli poprzednia wyparowała i to wszystko do czasu aż kapusta będzie mięciutka. Czyli jakieś pół godziny. Na koniec odparowujemy wszelką nadmiarową wodę oraz przyprawiamy solą i pieprzem. No i jeśli kapusta ma być wykorzystana jako nadzienie, to studzimy ją.

Ok, wracamy do samosów. Do lejka z ciasta pakujemy nadzienie.

Cooking & EatingRożek zaklejamy, jak ktoś umie, to w ładne wzorki, jak ktoś nie umie, to tak jak ja, i układamy na wyłożonej papierem do pieczenia blaszce. Samosy można też smażyć na głębokim tłuszczu. Ale pieczenie jest łatwiejsze w wykonaniu. W sumie to też bardziej dietetyczne i rzekomo zdrowsze, ale kto by się tym przejmował w okolicy świąt ;-)

Cooking & EatingSamosy smarujemy śmietaną i pakujemy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 20-25 minut – aż złapią kolorki.

Cooking & EatingI tyle. Można jeść. Pyszne na zimno, pyszne na ciepło, zamiast kanapki śniadaniowej dnia następnego, solo oraz w towarzystwie. Nie ma powodów, by ich nie zrobić :-)

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Zakręcona pizza

Zwykły wpis

A wszystko się zaczęło od tego, że chodziła za mną ochota na nie wiadomo co. Też tak czasem macie? Że chciałoby Wam się czegoś nienazwanego? No ja tak miewam, prawdopodobnie od czasów niemowlęcych. I męczę się wtedy sama ze sobą, bo taka chętka sama nie ustępuje, nawet po próbie przekupienia jej ptysiem, awokado, ananasem i lodami orzechowymi. Trwa sobie niestrudzenie i zmusza do poszukiwania tego smaku.

Tym razem w sukurs przyszły mi zapachy. Gdzieś przechodziłam, a pizza zapachniała. I choć nie pizza była rozwiązaniem tej zagadki, to dzięki niej pole poszukiwań znacząco się zawęziło. Bo okazało się, że prawie pizza to było to. Drożdżowe ciasto, ale nie koniecznie pizzowe, sos – zupełnie nie pomidorowy oraz forma w niczym pizzy nie przypominająca. A jednak można powiedzieć, że to taka zakręcona pizza i za bardzo się nie skłamie. Nie skłamie się też, gdy się powie, że te zawijaski są po prostu pyszne.

Zawijaski nie są trudne do zrobienia, nie są nawet specjalnie pracochłonne. Potrzebują jedynie trochę czasu, bo ciasto drożdżowe musi wyrosnąć. Bazą jest ten niesamowity chlebek. Zmieniłam mu formę i wzbogaciłam o dodatkowe składniki. Czyli postąpiłam w ten sposób: w garnuszki podgrzałam 60 ml ciemnego piwa z 4 łyżkami masła. Gdy masło się rozpuściło, zestawiłam garnuszek z ognia i dodałam jeszcze 80 ml piwa.

Następnie w misie robota kuchennego (można to robić w zwykłej misce siłą mięśni własnych) zmieszałam 280 g mąki, 2 łyżki cukru, 7 g suchych drożdży i łyżeczkę soli. Mieszając dolałam maślano-piwną mieszankę (lekko przestudzoną, ale jeszcze ciepłą) i 2 jajka w temperaturze pokojowej.

Na koniec dodałam jeszcze 180 g mąki, wymieszałam i zostawiłam ciasto do wyrośnięcia, a wyrasta pięknie. O tak:

W czasie gdy ciasto sobie rośnie (a trwa to 45-60 minut) można, a wręcz należy, podjąć pewne działania przygotowawcze. Mianowicie chodzi o sos i dodatki. Na sos rozpuszczamy 3 łyżki masła i dodajemy do nich (już z dala od ognia) łyżkę, a nawet więcej, musztardy i solidny chlust sosu Worcester. Łączymy wszystko w gładki sos.

Ser – 250-300 g ścieramy na grubych oczkach tarki i łączymy z przyprawami: proszkiem musztardowym, papryką, solą i pieprzem.

I jeszcze tylko trochę wybornej szynki, kilka posiekanych dymek i chili będą nam potrzebne.

Gdy wszystko jest gotowe można przystąpić do zawijania zawijasków. W tym celu odrywamy porcje ciasta, rozwałkowujemy je na grubość ok. 3-4 mm i dzielimy na 2-3 części (w zależności od tego jak duży płat udało nam się rozwałkować), tak, by powstały pasy o szerokości ok. 10-12 cm i długie na 25 cm. Każdy pas smarujemy musztardowym sosem.

Następnie ciasto posypujemy serem wymieszanym z przyprawami, szynką, cebulką (a może dymka to raczej szczypior?) i papryczką.

Każdy pas składamy na pół, a następnie rolujemy

Zawijaski można piec indywidualnie (np. w formie na muffiny) lub kolektywnie, ułożone jeden obok drugiego w większej formie.

Zawijaskom pozwalamy się napuszyć – trwa to ok. 45 minut. A potem już tylko zostaje pieczenie – w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni przez ok. 30 minut (aż wierzch będzie ładnie zrumieniony). Gotowe! Potwornie pyszne. Na ciepło przypomina pizzę, na zimno może zastąpić kanapkę. I gdyby sezon jeszcze trwał, to napisałabym, że idealnie nadają się na piknik. Ale że już mamy jesień, to tego nie napiszę ;-)

Bo nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji

Zwykły wpis

Jest takie wenezuelskie miasteczko Merida, co to położone jest w cudownych andyjskich okolicznościach przyrody. W miasteczku tym znajduje się niezwykła lodziarnia. Niezwykłość jej tkwi w repertuarze. Lodziarnia owa bowiem serwuje niebywałą liczbę dziewięciuset smaków lodów, co znalazło uznanie potwierdzone wpisem do księgi rekordów Guinnesa.

Stworzyć kilkadziesiąt smaków to już wyzwanie. Przy kilkuset zaczynają się schody, bo obstawione już są wszystkie typowe kombinacje. Przy blisko tysiącu, naprawdę trzeba spojrzeć na świat przez kreatywne okulary. W efekcie można tam dostać gałkę o smaku dowolnego owocu, lecz nie tylko. Również czosnkową, szynkową, tequilową, marchewkową, hamburgerową, koperkową i chyba każdą inną, która tylko przyjdzie nam do głowy. Niestety wszystkie te smaki nie są dostępne jednocześnie – codziennie grany jest inny repertuar. Ubolewając strasznie nad ograniczoną rozciągliwością ludzkiego żołądka, ograniczyłam się do trójgałkowego zestawu serowo-kalmarowo-łososiowego. Mi smakowało, natomiast Niesforny Mąż stwierdził, że czuje się jakby lizał lodówkę ;-)

No i zasadniczo tu się zawiązuje puenta. Bo zmierzam do tego, że każda forma może nieść smak dowolny. Choć po lodach spodziewamy się słodyczy, nie ma przeciwwskazań, by zachwycać się jajecznicową kuleczką. A różowy, piankowy prostokącik może być z buraka. I tym sposobem rybny kąsek na wierzchu znajduje uzasadnienie, prawda?

Chłodnik w kształcie ciasta? Buraczany sernik? Jak zwał, tak zwał. To jest dobre.

Potrzebne będą ze dwa buraki czyli ok. 400 gram.

Buraki traktujemy z całą brutalnością blendera i ucieramy je bezlitośnie na puree.

W oddzielnym zakątku kuchni ucieramy na gładką masę 200 g koziego twarożku i 125 g philadelphi (lub doskonale ją imitującej piątnicy)

Serkową masę rozrzedzamy śmietaną (o mocy 12%, a maksymalnie 18%) w ilości 300 g.

W niewielkiej ilości gorącej wody rozpuszczamy 2 łyżki żelatyny.

Rozpuszczoną żelatynę łączymy z buraczkowym puree

Czerwoną masę łączymy z masą białą

Następnie bierzemy się za doprawianie – trochę soku z cytryny, sól, pieprz i łyżka drobno siekanego koperku powinny załatwić sprawę

Różową masę ubijamy lekko by nadać jej puszystości, a następnie przelewamy do formy wyłożonej pumperniklem.

Formę wstawiamy do lodówki na co najmniej 4 godziny.

Po tym czasie kroimy na prostokąciki, dekorujemy kawałkiem łososia i podajemy niczego niespodziewającym się ofiarom. Przekąska w sam raz na prima aprilis :-)


Przepis Марики z licznymi moimi zmianami

Porsche, botoks i marchewka

Zwykły wpis

Młodość to jest młodość. Nie ma się co oszukiwać, że czas na nas nie działa. Oj działa. Kiedyś człowiek balował do świtu, brał szybki prysznic, wypijał kawę i biegł na ćwiczenia, bo akurat wypadało zaliczenie czy inna prezentacja nie do opuszczenia. Co więcej, potem się wychodziło z zajęć i szło na kolejne harce. Również do świtu. I prawdopodobnie na tym etapie rozwoju człowiek zużywa wszelkie poukrywane w zakamarkach ciała nadwyżki energii i potem już musi funkcjonować bez turbodoładowania. A całonocne imprezy odpokutować wyglądem w typie zombi.

Młodość przyciąga spojrzenia. Wystarczy że idzie takie młode dziewcze ulicą i to wystarczy – nieufryzowane to to, nieumalowane, w strój nawet nie zainwestowała, ba, wręcz na stanik poskąpiła, a i tak wszystkie męskie spojrzenia zawisają na niej. I żadne push-upy, make-upy, tapiry i botoksy po które sięgają staruchy i wariatki nie są w stanie analogicznego efektu zapewnić. I to nie tak, że temat jeno kobiet się tyka. Te wszystkie męskie kryzysy wieku średniego, to niby taki pikuś? To bardzo groźne schorzenie jest. W lepszym przypadku można skończyć z czerwonym porsche, w gorszym – z wyglądem w typie Krzysztofa Ibisza.

I to nie tak, że tylko ja coraz grubszą szpachlą twarz retuszuję, a Niesforny Mąż łamie głowę czy na pewno w kolorze czerwonym to porsche być musi. O nie, człowiek nie jedyną istotą poszkodowaną tu jest. Na ten przykład Kot swą młodzieńczą swawolę na niepohamowaną chęć drzemania zamienił już dawno. Ale ja nie o faunie, a o florze chciałam. No bo takie ziemniaczki na ten przykład. No sami wiecie, że młodego kartofelka to bez niczego z przyjemnością wielką chciałoby się schrupać. Albo tylko z masełkiem i koperkiem. I wystarczy. A starego drania, to już trzeba podpiekać, na puree przecierać, podsmażać, z czosnkiem bratać, farszem wypełniać i na inne sposoby atrakcyjność jego podkreślać. Nie ma co się spierać. Młodość to młodość. Czego dobitnie dowodzi niniejsza młoda marchewka. No sami powiedzcie – czy stara dojrzała (bądźmy poprawni politycznie) marchew udźwignęłaby temat?

Niestety, prawda jest brutalna, tylko młoda marcheweczka ma tu rację bytu. Pyszną rację, dodajmy.

Potrzebna będzie garść młodych marchewek.

Marcheweczki poddajemy dekonstrukcji

Każdą jedną na pół przekrawamy

Na patelni rozpuszczamy łyżkę masła i dodajemy do niego łyżkę miodu

Do miodowo-maślanej mikstury wrzucamy marcheweczki i obsmażamy je ze wszystkich stron przez kilka minut.

Gdy marchewki są podsmażone, ale jeszcze jędrne wykańczamy je odrobiną sezamu i gotowe.

Łomatuchno jakie to pyszne!

Pomysł znaleziony na Завтраки, обеды, ужины

Dlaczego nie zostanę ukraińską matką

Zwykły wpis

Kiedyś kanapki jadłam wręcz nieustannie. Na śniadanie, na kolację, na drugie śniadanie w szkole, na mniejszy głód, na większy głód i obowiązkowo z serem. Jeśli myślicie, że to typowe dla całej słowiańskiej braci, to powiem Wam, że gdy Wojujący Proletariusz*, przez ukraińską matulę wychowany, wybrał się / wysłany został na kolonie do Polski, to załamany wrócił. Bo zamiast kaszki na śniadanie, ci polscy barbarzyńcy kanapki jedli. Cudem śmierci głodowej uniknąwszy wrócił nasz Proletariusz na mamine kaszki i dopiero wiele lat później ponownie odważył się do Polski zawitać. Na wszelki wypadek razem z resztą rodziny, aby w kryzysowych sytuacjach móc do mamy na miseczkę kaszy wstąpić.

Nie wiem czy kanapkowa niechęć Wojującego Proletariusza miała tu coś do rzeczy. W zasadzie nie wiem nawet kiedy to się stało. Nie była to rewolucja, a proces. Do zmiany tej doszło stopniowo, a przez to niepostrzeżenie. A jednak się stało. Kanapka niemalże znikła z mojego życia.

Teraz kanapkę co najwyżej zdarza mi się jeść. Najczęściej w charakterze suchego prowiantu podróżnego bądź kupionego w drodze do pracy śniadania. To jest fakt. Jednak nie taki do ubolewania nad. Bo odkąd nauczyłam się jako tako gotować, zwykła kanapka przestała być atrakcyjną opcją. Ale kto powiedział, że kanapka musi być zwykła? No w sumie nikt. Zapraszam zatem na kanapkę niezwykłą.

Bardzo udane połączenie – szparagi, jajko, bułka. Wykonanie jest proste i szybkie. Nagrzewamy piekarnik do 230 stopni i wstawiamy duży rondel z wodą na jajka.

Szparagi myjemy, odłamujemy zdrewniałe końcówki i układamy je jedną warstwą na blaszce. Dodajemy im charakteru poprzez skórkę z cytryny, dymkę i czosnek.

Jeszcze tylko solimy, skrapiamy oliwą i już możemy je wstawiać do piekarnika na około 8 minut. Jeśli szparagi są anorektyczne albo grubaśne może to być ciut mniej lub ciut więcej.

Teraz czas na jajko. Wodę z rondla solimy i zakwaszamy dwiema łyżkami octu. Jajka przygotowujemy do boju poprzez uprzednie rozbicie ich i umieszczenie w indywidualnych kwaterach.

Wrzucamy je szybciutko i bez zbytniego rozbryzgu na gotującą się wodę, zawijamy wąsy i gotujemy 4 minuty. Więcej o jajkach w koszulkach i alternatywie dla nich pisałam tu.

Gdzieś w międzyczasie robimy sos. Dowolny albo taki: majonez i jogurt mieszamy w równych proporcjach i zaprawiamy harissą w ilości  odpowiedniej dla indywidualnych upodobań.

Jeszcze tylko bułeczka – trzeba ją rozpłatać i na ostatnią minutę zapiekania szparagów wrzucić do piekarnika, aby nabrała nieco chrupkości i temperatury.

Ok, wszystko gotowe, pozostała nam tylko inżynieria wyższa, czyli złożenie kanapki w całość.

Najpierw bułeczka, której nie zaszkodzi wzbogacić jakąś zieleniną.

Następnie szparagi, gorące i dymiące, cudownie delikatne i jędrne dzięki intensywnej a krótkiej obróbce termicznej

Trochę sosu dla wzmocnienia konstrukcji

Następnie jajko

Kapka sosu z wierzchu i gotowe. Cud kanapka, która w moim osobistym rankingu wszelkie kasze i kaszki bije na głowę!

* Wojujący Proletariusz – przyjaciel nasz radosny, znany już być może niektórym stąd

Podwójnie na czasie

Zwykły wpis

Nieodwołalnie, niezaprzeczalnie i bezapelacyjnie rozpoczęło nam się euro. Piłka zdominuje wszystko na najbliższy miesiąc. Restauracje serwują kotlety w kształcie piłki. Sklepy z ciuchami promują krój spodni a’la Wojtek Szczęsny. Nawet w zwykłym spożywczaku z co drugiej półki krzyczy taki czy inny przysmak kibica, względnie parówki trenera lub euro-makrela. Nie da się uciec.

A jak tematu nie da się pokonać, to trzeba mu się poddać. A co! No to Szanowni Państwo ustalmy co tu się będzie działo: flagi wywieszamy, twarz malujemy, koszulkę w kolorach jedynie słusznych przywdziewamy, wuwuzelę za pazuchę wsuwamy i ruszamy na trybuny, w miasto, w tłum. Motywujemy naszych odpowiednimi hasłami do utraty władzy nad strunami głosowymi. I stadion oszalał.

A jak już zgłodniejemy, to jedząc też będziemy wspierać polską reprezentację. Sałatką patriotyczną, biało-czerwona, jak znalazł na czas piłkarskich emocji oraz na czas występowania botwinki.

Wystarczy rzeczoną botwinkę zawinąć w folię aluminiową i piec 1-1.5 h w 180 st. Pieczemy ją do miękkości, ale takiej al dente.

Upieczone młode buraki kroimy w cienkie plastry. Jest to krwawa robota – bez rękawiczek się za to nie radzę zabierać.

Botwinkę układamy na talerzu, skrapiamy oliwą i oprószamy grubą solą.

Na koniec dodajemy kozi twarożek i gotowe. Cudowne połączenie smaków – słodycz buraka i słoność sera. Cudowne połączenie faktur – jędrna botwinka i kremowy twarożek. Cudowne połączenie kolorów – krwista czerwień i niewinna biel. Spodoba się nie tylko kibicom :-)

 

Dowód nienaukowy z użyciem Kota i szpinaku

Zwykły wpis

Szpinak, jak wiadomo dzięki radzieckim naukowcom, jest nieocenionym źródłem żelaza. Ba! Ma go więcej niż gwoździe! Nie dziwi zatem historia marynarza Popeye o cudownie nieproporcjonalnym bicepsie, który doznawał przypływu sił nadprzyrodzonych wskutek konsumpcji szpinaku. Nie zdziwi pewnie nikogo również fakt, że chcąc rozbrykać ospałego Kota, chcąc wlać w niego odrobinę młodzieńczej swawoli i entuzjazmu, sięgnęłam właśnie po szpinak.

Dla przeprowadzenia eksperymentu konieczne były:

  1. Kot
  2. Szpinak

Biceps Kota nie uległ natychmiastowej przemianie. Przyczyny upatruję w różnicy fizjologii Kota i marynarza. Aby jednak nie przesądzać o wynikach badań zbyt wcześnie, postanowiłam dać szpinakowi trochę czasu by zadziałał na koci organizm.

Aby czasu oczekiwania nie marnotrawić, przeszłam od razu do eksperymentów na ludziach. Pomna, że Popeye jadł szpinak puszkowany, czyli przetworzony, odparowany, skoncentrowany, postanowiłam szpinak trochę podrasować. Truskawką, między innymi.

Dodatkowo garść truskawek maltretujemy na gęstym sicie i wydobywamy z truskawek nieco soku.

Do truskawkowego soku dolewamy w równej proporcji octu balsamicznego i gotujemy pospołu na maleńkim ogniu, aż uzyskamy gęsty esencjonalny krem.

Truskawkowe balsamico łączymy z oliwą w proporcji 1:1

Substancje te dzikimi wstrząsami łączymy w gładką emulsję, którą dodajemy do szpinaku z truskawkami.

Sałatkę, dla chrupkości, wzbogacamy o prażony sezam

Na koniec dodajemy kąski koziego sera

Eksperymenty na ludziach czas zacząć! Aplikujemy w towarzystwie kawałka przedniego pieczywa.

Uprzejmie donoszę, że skutki były następujące. Kot zdrzemnął się przed telewizorem (i to wcale nie dlatego, że dałam mu przykład). Za to Niesforny Mąż niespodziewanie odkurzył. Niniejszym nienaukowo zostało udowodnione, że szpinak pobudzająco działa tylko na mężczyzn. Bo Kot to kobieta.

O lizaniu języków i spotkaniu ze śmiercią

Zwykły wpis

Ja żadną poliglotką nie jestem. Angielskiego nawet w kategoriach języka obcego nie rozpatruję, bo to podstawa, bez której (przynajmniej w moim przypadku) funkcjonować się nie da. Ot, życiowa konieczność.

Rosyjskiego się uczyć nie miałam okazji, bo do postępowej podstawówki chodziłam. A to co od Niesfornego Męża wchłonęłam, to była mimowolna i niekontrolowana absorpcja, która zaowocowała tym, że nie reprezentuje obecnie żadnego poziomu – reguł gramatycznych nie znam, słów znanych doskonale uczniowi pierwszego semestru też nie, za to słowa, których ludzie po kilku latach nauki nie znają – a i owszem. Poza tym znam kultowe teksty z filmów, mogę kogoś wyzwać szpetnie albo umówić się na seks – ciekawe który nauczyciel chciałby z takim materiałem pracować.

Niemieckiego uczyć mnie próbowano. Przez 4 lata. Na koniec nawet miałam piątkę. Ale jak można mieć serce do języka, w którym wyznanie miłości brzmi równie ciepło i miękko co hände hoch i który ogólnie brzmi jak wymiotowanie drutem kolczastym. Dla własnego zdrowia psychicznego wyparłam to wspomnienie z pamięci wraz z całym zasobem słów.

Ponadto liznęłam jeszcze kilka języków (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi). Po hiszpańsku umiem wyrazić swą wolę jeśli chodzi o szukanie noclegów i zamawianie w knajpie. Odpowiedzi już nie zrozumiem, ale uważam, że to akurat problem drugiej strony, aby wytłumaczyła mi ile mam zapłacić. A po japońsku mogę policzyć do dziesięciu. Za to z francuskim nigdy, przenigdy nie miałam okazji się bliżej zapoznać. I ma to swoje konsekwencje rozliczne, wśród których jest całkowite masakrowanie wymowy nazw francuskich. Oczywiście jak już poznam prawidła, to się do nich stosuję i boeuf bourguignon w [bef burginią] się zmienia. Ale nim to nastąpi wymawiam sobie beztrosko nazwy zgodnie z pisownią lub języka giętkością, a że ogólnie to i tak bardziej wzrokowcem jestem, to nade wszystko wersję zapisaną oczyma wyobraźni odtwarzam. I tak oto mille-feuille to zawsze dla mnie było [mille-feuille]. Nic innego.

Oj, rozpisałam się. Do puenty dziewczyno, do puenty. No. Bo chodzi o to, że umarłam. Zobaczyłam – i umarłam. Bo Rosjanie, jak już Wam wspominałam, mają bardziej wyluzowany stosunek do zapożyczeń językowych. Robią z nimi co chcą, byleby było wygodnie. Więc najzwyczajniej w świecie prawidłową wymowę zapisują za pomocą cyrylicy. I tak oto buszując którego razu po necie ujrzałam мильфей [literalnie tu jest napisane milfej]. I tym sposobem za pomocą języka rosyjskiego poznałam wymowę w języku francuskim. Oraz nabrałam ochoty na [milfej].

Łatwo się robi, a wygląda spektakularnie. Kombinacji jest niepoliczalnie wiele. Ta propozycja to jedynie przykład.

Na początek baza konstrukcji – krążki ziemniaczane i serowe. Kupki parmezanu usypane na blaszce wstawiamy do piekarnika. Lub też cienkie plasterki ziemniaków, przesmarowane dla kleistości jajkiem, układamy w zgrabne kółeczko i zapiekamy. O tym, że gotowe ciasto francuskie można wykorzystać, to nawet nie wspomnę.

Druga rzecz, to wypełnienie. Wystarczy jedna, odpowiednio charakterna masa. Ale dla podniesienia wartości wizualnej warto wziąć dwie. Postawiłam na zieloną pastę z groszku, wzmocnioną wasabi.

Na dwie piramidki zużyłam puszkę groszku. Ilość wasabi dostosujcie do swoich upodobań. Nie zapomnijcie o soli. Szczypiorek jest dobrym uzupełnieniem tematu.

Białą masę zrobiłam z 1 opakowania serka philadephia rozprowadzonego odrobiną kwaśnej śmietany, by był rzadszy. Ponieważ zielona masa była u mnie dość ostra, w przypadku białej postąpiłam minimalistycznie.

Ponadto dodałam wędzonego łososia i odrobinę rukoli.

I teraz inżynieria budowlana się rozpoczyna. Przekładamy, smarujemy, dociskamy, pion sprawdzamy.

Jeszcze kapelusik na czubek i gotowe.

Oczywiście mille-feuille można równie dobrze zrobić na słodko. Zamiast wasabi – wanilia, zamiast soli – cukier, w miejsce łososia – owoce. Szybkie, łatwe i bezproblemowe – chyba, że liczyć kwestię wymowy ;-)

Mezalians kulinarny

Zwykły wpis

Po pierwsze, ustalmy sobie jedno. Poniższe nie dotyczy Niesfornego Męża. Bo jego mózg działa inaczej. Siatkę neuronów ma tak zapętloną, że stworzenie jej mapy wymagałoby chyba sięgnięcia po co najmniej piąty wymiar. Z Niesfornym Mężem gra w kalambury to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, bo skojarzenia jakie próbuje zaprezentować są daleko poza percepcją przeciętnego człowieka. Przy okazji, w kalamburach niespełniony aktor z niego wychodzi, co również wydatnie wpływa na atrakcyjność tego widowiska. Ale nade wszystko widownia jest doprowadzona do niepohamowanych ataków radości wskutek niebywale rozwiniętej umiejętności skojarzenia wszystkiego ze wszystkim.  Niejeden radziecki naukowiec na badaniach mózgu Niesfornego Męża profesury  mógłby się dorobić.

Ja chyba bardziej przeciętnego człowieka przypominam. Moje myśli bardziej liniowo podążają. Czasem tylko nie da się ustalić gdzie jest początek, a gdzie koniec. Co było pierwsze – jajko czy kura? Myśli, zwłaszcza te niekontrolowane, popylają po wstędze Mobiusa. Ooo, mam czekoladę! -> A może by tak ciasto czekoladowe zrobić? -> Hmm, ciasto… -> Jakie by tu ciasto zrobić? -> Zobaczmy co mam na stanie. -> Ooo, mam czekoladę! W dowolnym miejscu można w tą pętlę wskoczyć, w równie dowolnym momencie ją opuścić.  Krążą te myśli, krążą i już nie wiem, czy ciasto czekoladowe zrobiłam, bo miałam ochotę na czekoladę, czy też miałam czekoladę, więc ciasto czekoladowe zrobiłam. Tak samo tym razem było. Nie wiem czy chęć spożytkowania kawioru uzewnętrzniła się w takiej formie, czy też smak na pieczonego ziemniaka szukał godnej oprawy. Wyszło pysznie, więc pozostawię ten dylemat nierozstrzygnięty.

Połączenie plebejskiego ziemniaka z burżuazyjnym kawiorem jest rewelacyjne. Nic dziwnego, że praktykowano mezalianse, skoro efekt może być tak zacny. Jak ktoś ma opory, to niech ziemniaczka okrasi śledziem, a kawior spożytkuje pod szampana. Też będzie dobrze.

Ziemniaki myjemy, pakujemy w sakiewki z folii aluminiowej i pieczemy w 180 st. przez 1,5 godziny. Upieczone ziemniaki przecinamy na pół i ostrożnie wydrążamy miąższ, by powstały ziemniaczane łódeczki.

Pamiętajcie, żeby ziemniaków upiec z nadwyżką – ok. 1/4 ziemniaków więcej, niż chcecie docelowo połóweczek uzyskać. Mi z 10 ziemniaków wyszło 7 nadzianych połówek.

Wydrążony miąższ łączymy z masłem i solą. Soli do smaku. A masła – to zależy. Mniej więcej 1 łyżeczka na ziemniaka, ale to bardzo zależy od odmiany. Chodzi o to, by ziemniaczany puch skleić w masę, którą będziemy nadziewać wydrążone połówki. No więc właśnie. Nadziewamy je z lekką górką – z tego powodu ziemniaków z nadwyżką trzeba było ugotować.

Zapiekamy je jeszcze przez 15 minut. Teraz tylko śmietana, kawior, zielsko jakieś (lub też zupełnie inny zestaw dodatków) i gotowe.

Ponoć diabeł maczał w tym palce

Zwykły wpis

Ja już z fazy nastoletniego buntu milion lat temu wyrosłam. Już nie rysuję krwią z czarnego koguta pentagramów w piwnicy. Nie wymykam się potajemnie na czarne msze. I nie wytapetowałam sobie mieszkania w motyw trzech szóstek. Ale jak coś diabelsko kusi, to nadal się nie mogę oprzeć. Diablo dobry aksamit już przerabialiśmy.  Tym razem coś na ostro, na grzesznie i ponoć bardzo zbawiennie na kaca działające przyciągnęło mą uwagę. Deviled eggs. Chciałoby się powiedzieć, że diabelskie jaja, ale zbyt dwuznacznie do brzmi ;-)

Niby takie zwykłe faszerowane jajka, a jednak nie do końca zwykłe. Rewelacyjne są! Bo po pierwsze, w smaku bardzo akuratne, doprawione z pazurem i ogólnie takie, że ma się ochotę sięgnąć po kolejne. A po drugie konsystencja farszu jest boska – kremowa, gładka, wręcz godna tortu. No cóż, jak na seriouseats.com mówią, że to najlepszy przepis na te jajka, to ja im wierzę. I Was też do odrobiny wiary i spróbowania zachęcam.

Na faszerowane jajka niewątpliwie będą potrzebne jajka. Nie zaskoczę Was również tym, że jajka powinny być ugotowane na twardo. Drobna uwaga – proporcje podaję na 4 jaja.

Jajka przecinamy na pół i wyłuskujemy żółtka. Miksujemy je z kopiastą łyżeczką majonezu, płaską łyżeczką musztardy, niepełną łyżeczką octu, ostrym sosem chili (od kilku kropel wzwyż – wedle zamiłowania do ostrości) i solą do smaku. W trakcie miksowania (jak przy robieniu majonezu) dolewamy trochę oliwy – ok. 1 łyżeczki.

Farsz starcza na mniej więcej 2/3 białkowych połówek. Przy 4 jajach połówek było, jak łatwo zgadnąć 8, a farszu starczyło na wypełnienie 5 z nich.

Nafaszerowane jaja posypujemy ostrą papryką lub nawet chili cayenne, upiększamy szczypiorkiem i skrapiamy oliwą, koniecznie extra vergine. Nie będę kłamać, diabelsko dobre są.