Czasy to były zamierzchłe, a centkowi Rodziciele młodzi. Sama centka była podówczas być może w wieku Przekornego Kajtka, być może nieco starsza, w każdym razie małe to to i głupie jeszcze było. Z małości wyrosłam. Z głupotą się zmagam. Ale nie popadajmy w dygresje – wracamy do czasów zamierzchłych. W onych czasach z zaopatrzeniem było jak w tym kawale, co to hindusa najmowali do pracy w supplies. Rozmowa poszła dobrze, a delikwent miał się stawić do pracy następnego dnia rano. Ranek nastał, a człowieka nie ma. Myśli kierownictwo – trudno, bywa, wybraliśmy nieodpowiedniego kandydata. A tymczasem w dalszej części dnia ktoś musiał zejść do magazynu. Idzie sobie, niczego się nie spodziewa, a tu wtem nagle zza węgła wyskakuje nasz hindus i z radosną miną krzyczy (piszę fonetycznie by oddać klimat) /suplajs/!
Zaraz, zaraz, miałam w dygresje się nie bawić. No to wracamy jeszcze raz – czasy są zamierzchłe, zaopatrzenie marne, aczkolwiek czasem gdzieś coś niespodziewanie rzucą. Taki /suplajs/. No i razu pewnego, w tę gospodarkę niedoborów, rzucili banany. Proszę państwa, cóż tam się działo. Tłum się skłębił momentalnie, komitet kolejkowy poddał się walkowerem nie mogąc zapanować nad tłumem i zaczęła się krwawa jatka. No może trochę koloryzuję ;-) W każdym razie centkowa Mama, może nie duża, może nie silna, ale za to sprytna, jakoś się poprzeciskała między nogami, nad głowami, chyłkiem, bokiem, zwinnie, śmigle i jakimś cudem zdołała zakupić banany, które prawdopodobnie pół jej pensji kosztowały. Ale dla dziecka wszystko.
A mała i głupia centka wziąwszy kawałek banana do buzi stwierdziła, że fuuuuj, obrzydlistwo i jeść tego nie będzie.
Morał z tej bajeczki taki, by nie pchać się w każdą kolejkę, nie wydawać fortuny na dziecko gdy nie jest to konieczne i nie przedkładać bananów nad dobra rodzime. Bo kto powiedział, że banan lepszy? Że jak egzotyczne to smaczniejsze? I że to właśnie banany do chlebków i muffinków trzeba dodawać? No w sumie nikt. I dobrze. Bo jak zamiast banana dodacie rabarbar, to też będzie pysznie. I to jak!
Przy robieniu poprzednich babeczek, a konkretnie rabarbarowego curd’u, zastanawiałam się, jakie jeszcze zastosowanie można wymyślić dla rabarbarowej pulpy, która powstaje w toku produkcji. I wymyśliłam, by dodać ją do ciasta, tak jak dodaje się rozgniecionego banana. Wyszło cudownie, orzeźwiająco, lekko i kwaskowato. Wypróbujcie póki jeszcze sezon na rabarbar trwa!
Zaczynamy jak ostatnio, czyli gotujemy na małym ogniu pół kilo pokrojonego rabarbaru z łyżką wody i trzema łyżkami cukru.
Gdy rabarbar zacznie się rozpadać rozdrabniamy go blenderem i wrzucamy wszystko na sito wyłożone gazą. Potrzebować będziemy i pulpy, i wyciekającego soku. Gdy pozyskamy już rabarbarową esencję, to 200 g pulpy mieszamy z 2 jajami i 90 ml oleju.
W oddzielnej miseczce łączymy 180 g mąki, 100 g cukru, płaską łyżeczkę proszku do pieczenia, pół łyżeczki (też płaskiej) sody oraz szczyptę soli.
Łączymy zawartość obu misek byle jak, szybciutko widelcem i ciastem napełniamy muffinowe foremki do 3/4 wysokości.
Pieczemy w 180 stopniach przez ok. 25 minut. Studzimy na kratce.
W zasadzie można od razu przystąpić do jedzenia. Tak jak w przypadku bananowego chlebka, tak i tu owoce nadają muffinom cudnej wilgotności. A kwaśność rabarbaru na dodatek sprawia, że muffiny wydają się leciutkie. Prawdziwie letnie. Jeśli jednak chcecie się przenieść z doznaniami na zupełnie inny level, to zróbcie jeszcze coś – dodajcie muffinom czapy z kremu rabarbarowego. Będzie ekstatycznie!
250 g mascarpone ucieramy z 2 czubatymi łyżkami cukru pudru i sokiem, który odciekł z rabarbarowej pulpy. Soku powinno być ok. 50 ml. Jeśli macie go więcej, to zredukujcie na małym ogniu (i oczywiście wystudźcie przed dodaniem do serka).
Krem wstawiamy do lodówki na pół godziny – dzięki temu zgęstnieje i łatwiej będzie nim przyozdabiać muffinki.