Tag Archives: ciasto francuskie

I już nigdy nikomu nie zabraknie szparagów

Zwykły wpis

A było to tak, że szłam sobie z pracy do domu w myślach różnorakich głęboko pogrążona. Prawdopodobnie jedna z tych myśli pierwotnych mogła być poświęcona szparagom, a raczej nie tyle im, co ich szybkim przemijaniu. Sezon ledwo się zaczął, a już szparagów brak.  Tak sądzę, że od tego się zaczęło. Bo dalej myśl się wiła i kręciła, rozwijała w kierunkach nieprzewidzianych i wkrótce stało się jasne, że za brak szparagów odpowiada złe zarządzanie Państwowymi Zasobami Szparagów. Na pewno gdzieś jest ktoś, kto ma całe mnóstwo szparagów, a że do mnie to dobro nie dociera, to wiadomo – spisek i wroga propaganda.

Gdy już odkryłam co i kto za brakiem szparagów stoi, gdy wreszcie rozgryzłam tę intrygę, to dalszy rozwój wydarzeń nie był kwestią wyboru, a konieczności. Szybciutko łeb tej hydrze ukręciłam, a celem zapewnienia nieprzerwanych dostaw szparagów do ludu, z poczuciem misji i odpowiedzialności sama zasiadłam na tronie. Rozumiecie – nie że kompleks wyższości, żądza władzy, czy coś – ja tylko w kwestii tych szparagów. Wkrótce szczęście i harmonia na szparagowym rynku zbytu nastały, a szparagów nikomu już nie brakowało.

I w tym momencie wyższość umysłu nad materią się ujawnia, bowiem zapewniwszy mentalnie podaż szparagów, na straganie ujrzałam szparagi jak najbardziej namacalne. A żeby była jasność – w kilku poprzednich mijanych miejscach szparagów już definitywnie i posezonowo nie było. Hmmm… Ma się tą moc. Jutro zajmę się podażą pieniądza na moim koncie. W tym zakresie też widzę szerokie pole do poprawy pewnych parametrów. Ale to jutro. Dziś – pomysł na wykorzystanie szparagów cudem zmaterializowanych.

Jeśli chodzi o kolejność, to najlepiej zacząć od sosu. Może go pamiętacie? To ten mocno czosnkowy beszamel, który do ziemniaczanego puree dodawałam. Ku przypomnieniu: 10 ząbków czosnku wrzucamy na 2 minuty do wrzątku. Następnie ząbki obieramy i na łyżce masła przez 20 minut podduszamy. Czosnek podsypujemy łyżką mąki, robimy czosnkową zasmażkę, którą zalewamy 150 ml gorącego mleka. Solą i pieprzem doprawiamy, chwilę na małym ogniu trzymamy i gotowe. Tym razem jeszcze dodatkowo wzbogacamy sos 1 żółtkiem.

Kolejnym krokiem jest spód. Spód z ciasta francuskiego trzeba obciążyć (np. fasolą) i podpiec w 200 stopniach przez 10 minut.

W czasie gdy spód się piecze zajmujemy się szparagami. Szparagi trzeba obrać i pogotować w osolonej wodzie ok. 5 minut. Mają pozostać lekko niedogotowane.

Teraz zaczynamy składać konstrukcję w całość. Spód smarujemy sosem.

Szparagi układamy wygodnie

Urozmaicamy temat kolorystycznie pomidorkiem

Na samą górę trafia cukinia pocięta na cieniusieńkie plastry (ja robię to obieraczką do warzyw).

Tartę zapiekamy w 200 stopniach przez ok. 15 minut. Cudownie pyszna, warzywnie lekka, czosnkowo pachnąca oprawa dla szparagów niniejszym jest gotowa!

Tak małe, że to nie grzech

Zwykły wpis

Lubię poszperać na dziale „mydło i powidło”, jeśli takowy funkcjonuje w danym sklepie. Rzadko trafia się coś, co chciałabym kupić, ale radości mam zawsze całą masę. Oczojebny w stopniu przyprawiającym o apopleksję kubeczek z napisem moja babcia jest kosmitką? – proszę bardzo. Kwiecisto-pasiasta podomka z poliestru? Tamże. Minutnik kuchenny w kształcie kurzego udka? Żaden problem.

Czasem jednak trafią się fajne kąski – wykrawaczki kształtów fantazyjnych, intrygujące wazy, klasyczne sosjerki i serwetki o akuratnym odcieniu. Wiadomo – tylko kuchenno-jadalniane akcesoria są ciekawe ;-) W każdym razie, buszując razu któregoś po mej ulubionej części sklepu, trafiłam na słodkie, żaroodporne, dodajmy, że bardzo prowokacyjnie wdzięczące się do mnie, minikorytka i wiedziałam, że bez nich ze sklepu już nie wyjdę. Za przyczyną jednego przepisu, który gdzieś kiedyś widziałam, a obecnie nie jestem nawet w przybliżeniu w stanie stwierdzić gdzie i kiedy. Ale drobne przeszkody techniczne nie mogą przecież powstrzymać nadciągającej wysoką falą kulinarnej weny.

Tarty Tatin przyrządzane w indywidualnych porcyjkach widziałam już wcześniej – na ogół z wykorzystaniem formy do muffinów. Ale dopiero prostokątny kształt zachwycił mnie bezgranicznie i bezwarunkowo przekonał do tej idei. A skoro i przekonanie, i foremki kształtem odpowiednie odnalazły się w jednej czasoprzestrzeni, to nie było się przed czym bronić – trzeba było działać. Przepisu ze źródeł mej inspiracji nie udało mi się odszukać, pogrzebałam więc w zeszycie i wyciągnęłam zeń przepis na tartę rozmiarów klasycznych. Tatry wyszły pyszne. Tak małe, że to nie grzech sięgnąć po jedną. Tak pyszne, że nie sposób oprzeć się drugiej.

Lista składników jest ubożuchna – jabłko, masło, cukier i płat gotowego ciasta francuskiego.

Jabłko, najlepiej kwaśny gatunek, obieramy i kroimy na cieniutkie plasterki (np. obieraczką do warzyw). Cukier z masłem – w proporcji 1:1 – gotujemy na karmelowy sos. Na 4 foremki wzięłam po 75 g masła i cukru.

Wypełniamy foremki nakładając na zmianę sos karmelowy i kawałki jabłka.

Wstawiamy foremki do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na pół godziny. Po tym czasie okrywamy podpieczone jabłka kawałkiem ciasta francuskiego, przykrojonym odpowiednio do kształtu foremki.

Pieczemy jeszcze ok. 15 minut – aż ciasto się rozwarstwi i zrumieni.

Przygniatamy foremki np. deską, wciskając w ten sposób ciasto w karmelowo-jabłkową masę. Stygnąc zespalają się w smakowitą całość. A jeśli o smaku już mówimy – toż to poezja absolutna. Zakup foremek niniejszym został w pełni uzasadniony :-)

O lizaniu języków i spotkaniu ze śmiercią

Zwykły wpis

Ja żadną poliglotką nie jestem. Angielskiego nawet w kategoriach języka obcego nie rozpatruję, bo to podstawa, bez której (przynajmniej w moim przypadku) funkcjonować się nie da. Ot, życiowa konieczność.

Rosyjskiego się uczyć nie miałam okazji, bo do postępowej podstawówki chodziłam. A to co od Niesfornego Męża wchłonęłam, to była mimowolna i niekontrolowana absorpcja, która zaowocowała tym, że nie reprezentuje obecnie żadnego poziomu – reguł gramatycznych nie znam, słów znanych doskonale uczniowi pierwszego semestru też nie, za to słowa, których ludzie po kilku latach nauki nie znają – a i owszem. Poza tym znam kultowe teksty z filmów, mogę kogoś wyzwać szpetnie albo umówić się na seks – ciekawe który nauczyciel chciałby z takim materiałem pracować.

Niemieckiego uczyć mnie próbowano. Przez 4 lata. Na koniec nawet miałam piątkę. Ale jak można mieć serce do języka, w którym wyznanie miłości brzmi równie ciepło i miękko co hände hoch i który ogólnie brzmi jak wymiotowanie drutem kolczastym. Dla własnego zdrowia psychicznego wyparłam to wspomnienie z pamięci wraz z całym zasobem słów.

Ponadto liznęłam jeszcze kilka języków (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi). Po hiszpańsku umiem wyrazić swą wolę jeśli chodzi o szukanie noclegów i zamawianie w knajpie. Odpowiedzi już nie zrozumiem, ale uważam, że to akurat problem drugiej strony, aby wytłumaczyła mi ile mam zapłacić. A po japońsku mogę policzyć do dziesięciu. Za to z francuskim nigdy, przenigdy nie miałam okazji się bliżej zapoznać. I ma to swoje konsekwencje rozliczne, wśród których jest całkowite masakrowanie wymowy nazw francuskich. Oczywiście jak już poznam prawidła, to się do nich stosuję i boeuf bourguignon w [bef burginią] się zmienia. Ale nim to nastąpi wymawiam sobie beztrosko nazwy zgodnie z pisownią lub języka giętkością, a że ogólnie to i tak bardziej wzrokowcem jestem, to nade wszystko wersję zapisaną oczyma wyobraźni odtwarzam. I tak oto mille-feuille to zawsze dla mnie było [mille-feuille]. Nic innego.

Oj, rozpisałam się. Do puenty dziewczyno, do puenty. No. Bo chodzi o to, że umarłam. Zobaczyłam – i umarłam. Bo Rosjanie, jak już Wam wspominałam, mają bardziej wyluzowany stosunek do zapożyczeń językowych. Robią z nimi co chcą, byleby było wygodnie. Więc najzwyczajniej w świecie prawidłową wymowę zapisują za pomocą cyrylicy. I tak oto buszując którego razu po necie ujrzałam мильфей [literalnie tu jest napisane milfej]. I tym sposobem za pomocą języka rosyjskiego poznałam wymowę w języku francuskim. Oraz nabrałam ochoty na [milfej].

Łatwo się robi, a wygląda spektakularnie. Kombinacji jest niepoliczalnie wiele. Ta propozycja to jedynie przykład.

Na początek baza konstrukcji – krążki ziemniaczane i serowe. Kupki parmezanu usypane na blaszce wstawiamy do piekarnika. Lub też cienkie plasterki ziemniaków, przesmarowane dla kleistości jajkiem, układamy w zgrabne kółeczko i zapiekamy. O tym, że gotowe ciasto francuskie można wykorzystać, to nawet nie wspomnę.

Druga rzecz, to wypełnienie. Wystarczy jedna, odpowiednio charakterna masa. Ale dla podniesienia wartości wizualnej warto wziąć dwie. Postawiłam na zieloną pastę z groszku, wzmocnioną wasabi.

Na dwie piramidki zużyłam puszkę groszku. Ilość wasabi dostosujcie do swoich upodobań. Nie zapomnijcie o soli. Szczypiorek jest dobrym uzupełnieniem tematu.

Białą masę zrobiłam z 1 opakowania serka philadephia rozprowadzonego odrobiną kwaśnej śmietany, by był rzadszy. Ponieważ zielona masa była u mnie dość ostra, w przypadku białej postąpiłam minimalistycznie.

Ponadto dodałam wędzonego łososia i odrobinę rukoli.

I teraz inżynieria budowlana się rozpoczyna. Przekładamy, smarujemy, dociskamy, pion sprawdzamy.

Jeszcze kapelusik na czubek i gotowe.

Oczywiście mille-feuille można równie dobrze zrobić na słodko. Zamiast wasabi – wanilia, zamiast soli – cukier, w miejsce łososia – owoce. Szybkie, łatwe i bezproblemowe – chyba, że liczyć kwestię wymowy ;-)

Słodki francuzik

Zwykły wpis

Sami wiecie jak to czasem bywa – doba ma za mało godzin, tydzień za mało dni, a lista rzeczy do zrobienia na już pęka w szwach. Jak to mówią – panie kierowniku, zapieprz taki, że nie ma kiedy taczki załadować. Kot chodzi niedogłaskany od tygodnia, książki do przeczytania się piętrzą, zapasy w szafkach się kurczą, bo nie ma kiedy ich uzupełnić. O ile normalnie za sprawą spiżarnianych zapasów mogłabym spokojnie przetrwać miesiąc oblężenia bez wychodzenia z domu, to teraz jestem co najwyżej na kilkudniowy konflikcik zbrojny przygotowana.

Ta sytuacja wymaga dodatkowej kreatywności w gotowaniu. Potrawy ekspresowe trzeba przygotowywać jeszcze szybciej. Ostatnio naszło mnie na coś słodkiego. Miałam kawałek ciasta francuskiego i 5 minut. Za mało by rozgrzać piekarnik i zrobić np. rożki z jabłkami. Ale potrzeba matką wynalazku. Zaeksperymentowałam z efektem pozytywnym i niniejszym się dzielę tym efektem.

Na patelni skarmelizowałam cukier w maśle.

Wrzuciłam kawałki ciasta francuskiego.

Poczekałam aż urośnie nasączając się karmelową masą.

Zjadłam prawie w pośpiechu. Prawie, bo te chrupiące puchate poduszeczki zmuszają do porozkoszowania się urokami życia. Dobry, prosty przerywnik w pędzącej rzeczywistości.

Sądzę, że obtoczenie francuzików w sezamie byłoby dobrym pomysłem. Przyprawienie karmelu np. cynamonem albo tymiankiem mogłoby dać ciekawy efekt. Wersja z chilli mogłaby być niezła. Chrupkość francuzików fajnie konstrastowałaby też z jakimś śmietankowym kremem / musem. Pomysł jak najbardziej do rozwinięcia.

Sposób na niezdyscyplinowanych gości

Zwykły wpis

Jestem patologicznie punktualna. Nie mówię, że nigdy się nie spóźniam. Bywają poranki, kiedy nawet ósmy dzwonek budzika nie przedziera się do mojej świadomości i docieram do pracy z lekkim poślizgiem. Zdarzają się też korki. A niekiedy najzwyczajniej w świecie coś nie wychodzi jak powinno. Ale co do zasady sztywno się trzymam umówionych godzin. Na czym bardzo cierpią nasi Przyjaciele zapraszający nas na imprezy. Jak zapraszają na dwudziestą, tu punkt dwudziesta pukamy do ich drzwi. Niesforny mąż próbował oponować, ale wciągnęłam go w moje szaleństwo i teraz tylko sporadycznie prostestuje. Więc przychodzimy punktualnie, wyciągając gospodarzy spod pryszniców, wytrącając odkurzacz z dłoni i ogólnie przerywając przygotowania. Kolejni goście dołączają do nas godzinę później, a w komplecie jesteśmy po godzinach dwóch.

W odwrotnej sytuacji punktualność działa również przeciwko mnie. Gdy ja zapraszam na tą przykładową dwudziestą, wszystko na dwudziestą jest gotowe. Gorące jedzenie ląduje na stole. A gości brak. Schodzą się jak normalni ludzie, w swoim tempie, bo w końcu nie służą w wojsku, tylko przychodzą się bawić. Sytuacja ta zawsze wyprowadzała mnie z równowagi i jak już w końcu rozlegało się pukanie do drzwi, to miałam ochotę na dzień dobry ludziom, których przecież bardzo lubię, i którzy absolutnie nie są winni mojego szaleństwa, wykrzyczeć to teraz sami sobie jedzcie zimne! Już się trochę wyluzowałam, ale i tak lekki zgrzyt zębów daje się słyszeć w domu gdy goście nie funkcjonują wg mojego rozkładu jazdy. Na szczęście znalazłam rozwiązanie, które pozwala mi witać Przyjaciół uśmiechem, a nie wyrzutem.

Pomysł ten jest tak genialny, że aż dziwne by było, gdyby nikt na niego wcześniej nie wpadł. W istocie. Wymyślono to już setki lat temu. Nazywa się to przystawka :-) Ale niech Was banał nie odstrasza, bo dziś będzie mowa o dwóch idealnych przystawkach imprezowych. Sycące, dające się przygotować z wyprzedzeniem i pyszne. Pozwalające przesunąć podanie dania głównego na później. Mnie to przekonuje.

Pierwsza, to świnki w kocykach, czyli (po ludzku mówiąc) parówki w cieście. A w zasadzie, to nawet nie tyle świnki są esencją tej przystawki, co sos do nich serwowany. Ta kompozycja ma moc.

Parówki zawijamy w ciasto francuskie przesmarowane od wewnątrz rozstrzepanym jajkiem.

IMHO najlepsze są świnki o wielkości dwóch gryzów, ale to kwestia otwarta.

Smarujemy jajkiem również z wierzchu, wstawiamy do piekarnika (200 st., ok. 12 minut). I teraz czas na sos. Pomysł Nigeli, absolutnie rewelacyjnie dopełniający dzieła. 100 g musztardy dijon, 100 g musztardy francuskiej i dwie łyżki śmietany. To wszystko. A smakuje… Zapewniam, że warto.

Propozycja numer dwa jest równie prosta w wykonaniu i równie zniewalająca smakiem. W sam raz do przegryzienia pod piwo lub wódkę. Przegryzka w typie Oktoberfest. A konkretnie – zapiekane kiełbaski norymberskie.

Kiełbaski te znacząco zyskują na walorach dzięki glazurze z dwóch łyżek musztardy francuskiej, tyleż syropu klonowego i łyżki sosu sojowego.

Kiełbaski dokładnie umaczane w glazurze układamy na blaszce.

Blaszkę wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 200 st. na ok. 6-7 minut, po tym czasie przewracamy, aby zrumieniły się również z drugiej strony. Dopiekamy kolejne 3-4 minuty.

Gotowe! I tu mała podpowiedź –  świnkowy sos bardzo dobrze komponuje się do kiełbasek, więc warto zrobić go więcej.

Goście, przybywajcie, jestem gotowa!

A co podać po przystawkach? O tym już innym razem.

Figi bez maku (na dwa sposoby)

Zwykły wpis

Weźmy szczyptę sklerozy, połączmy ją z garścią niezdecydowania i dodajmy do zwykłego roztrzepania. Zastosujmy ten eliksir podczas zakupów, a potem dla pewności jeszcze w kuchni. Ciekawe co Wam wyjdzie. Mi to wyszło na dobre. A było tak. Wtem nagle i niespodziewanie zastąpiły mi drogę dorodne figi, których nigdy wcześniej ani w tym, ani w żadnym innym miejscu sklepu nie było. Nieprzygotowana na taki rozwój wydarzeń zapakowałam je do koszyka z mglistym przeświadczeniem, że bardzo chciałam wypróbować jakiś figowy przepis, ale w głowie miałam tylko figę z makiem, z pasternakiem.

Krążąc między kolejnymi półkami doznałam olśnienia <gdybym była postacią z kreskówki niewątpliwie w tej sekundzie mocą tysiąca luxów rozbłysłaby nad moją głową żarówka>: Nigella zapiekała figi z serem! I wszystko byłoby w normie, gdyby nie to, że nabrałam głębokiego przekonania, iż serem z przepisu była gorgonzola, podczas gdy w rzeczywistości chodziło o mascarpone. Jednak o tym przekonałam się dopiero po powrocie do domu, zakupiwszy uprzednio to co moja dziurawa pamięć mi podpowiedziała. I powiem Wam jedno – żadnej lecytyny, żadnego żeń-szenia, szalej sklerozo i rób mi częściej takie numery! Miąższ figi rozkosznie zapieka się w esencjonalnym sosie własnym połączonym z roztopioną gorgonzolą… Na wspomnienie tego smaku ślinianki mi wariują.

Nacięte na krzyż figi napełniłam łyżeczką sera i zapiekałam ok. 10 minut w 200 stopniach.

Ale, ale! – powie czujny czytelnik. Skleroza – była, a gdzie niezdecydowanie? I tu następuje historii ciąg dalszy. W torbie z zakupami znalazło się również ciasto francuskie, co do którego podczas drogi ze sklepu do domu około pięćdziesięciu razy zdążyłam zmienić koncepcję. Układało mi się w głowie w różnych konfiguracjach, dołączając bądź wypadając z dzisiejszego menu. Moja wewnętrzna bitwa o ciasto francuskie trwała i trwała, aż w końcu dylemat samoistnie znalazł rozwiązanie, bowiem ciasto zdążyło się rozmrozić i spożytkowanie go stało się koniecznością. Zapakowałam zatem figowo-gorgonzolowy duet również do ciasta i ten wariant także gorąco polecam.

Aczkolwiek nie bierzcie ze mnie przykładu w zakresie lepienia. Chciałam, żeby było ładnie, a wyszło jak zawsze. Nawet zgrabne w stanie surowym koszyczki:

absolutnie nie wytrzymały presji i puściły w szwach:

Chyba zmienię nazwę bloga na Pyszne lecz brzydkie :-)

Nierówna walka

Zwykły wpis

Czasem ochota na coś słodkiego atakuje nagle i bez ostrzeżenia. Pojawia się niepostrzeżenie, absolutnie znikąd, lecz nie ma mowy, aby się równie gwałtownie ulotniła. O nie. Będzie krążyć dokoła głowy jak natrętna mucha, dopóty, dopóki nie złoży się jej w ofierze smakowitego kąska. Zachciankowa Bogini nie zadowala się byle czym. Gryz kupnego batonika może co najwyżej na moment zachwiać jej czujność. Nie pozostaje więc nic innego jak złożyć jej słodki hołd. Bo z Boginią nie wolno zadzierać.

W przypadku ataku Zachciankowej Bogini nie ma czasu na długie kucharzenie. Bronić się trzeba szybko i skutecznie. Niezrównanym orężem jest w tym wypadku gotowe ciasto francuskie. Wystarczy rozwinąć jego rulonik, pokroić na kwadraty – mi udało wykroić się 6 kawałków o rozmiarach ok. 12×12 cm – i nadziać tym co jest pod ręką. Wpakowałam do środka po ćwiartce jabłka i po połówce rozdrobnionej krówki ciągutki. Jeśli chcesz i potrafisz, możesz uformować ładne kształty ciastek. Ja może bym i chciała, ale nie potrafię. Serio, to nie żadna kokieteria. Oto dowód:

I co z tego? Po 12 minutach w 220 stopniach niechlujnie zlepione rożki tracą chęć na figle i pokornie przyjmują  odpowiedni kształt:

Z resztą, jakby nie wyglądały, smakują rewelacyjnie. Lukier z cukru pudru i soku z cytryny dopełnia dzieła. O tak, Zachciankowa Boginii odeszła usatysfakcjonowana.