Category Archives: ciasta / torty

Jak pół roku wakacji

Zwykły wpis

A gdyby rok szkolny zawierał w sobie 6 miesięcy wakacji, czyż życie nie byłoby piękniejsze? Ano byłoby. Pół roku szkolnej udręki osłodzone takąż ilością nieokrzesanej swobody smakowałoby zdecydowanie lepiej niż układ 10 na 2. Może nawet  popyt na wagary by nieco zmalał. A że poziom szczęścia w populacji młodzieży szkolnej wzrósłby gwałtownie, to nie trzeba nawet uzasadniać. Tylko w kwestii formalnej wyjaśnić należy, że wydłużenie wakacji powyżej 6 miesięcy w roku uczyniłoby nieuzasadnionym przymiotnik „szkolny” w roku szkolnym. Poza tym, wszyscy wiedzą, że nauka to potęgi klucz, więc nie przesadzajmy.

A gdyby tak zamiast marnych dwóch dni weekendu było ich aż pół tygodnia? No dobrze – wobec nieparzystości tygodnia niech będzie naprzemiennie raz trzy a raz cztery dni błogich, niespiesznych poranków. Pięknie by było? Ano pięknie. Nawet poniedziałek o gęsią skórkę by już nie przyprawiał. Dźwięk budzika nie byłby przedmiotem zbiorowej nienawiści. I pewna jestem, że wydajność pracy by wzrosła. Bo nie trzeba by było tracić ćwierci środy, trzeciej części czwartku i połowy piątku na ocucanie się kawą. No wiadomo, że to się musi opłacać. Aż się dziwię, że pracodawcy nie są za.

No to skoro wiadomo, że powściągliwość rozkoszy i ekonomii nie służy, to czemu się przyjęło, że kruszonka ma jedynie zwieńczać ciasto? Wszakże kruszonka to esencja przyjemności! Zatem niech Was nie dziwi, że ujrzawszy to ciasto zawyłam z zachwytu. Bo ciasto składające się w połowie z kruszonki, i to urzekającej orzechowo-cynamonowej kruszonki, musi być genialne. No nie ma wyjścia. Musi.

Cooking&eating

Ciasto jest mało kłopotliwe w przygotowaniu. Kusząca kruszonka siedzi na bananowym spodzie, który pozostaje wilgotny i apetyczny również na drugi dzień. A robi się to cudo tak:

Na początek kruszonka, której podstawowym składnikiem są orzechy. W oryginalnym przepisie były pekany, ale zmobilizowałam się do zrobienia tego ciasta, gdy na bazarku trafiłam na orzechy brazylijskie, więc zrobiłam je właśnie z nimi.

Cooking&eatingOprócz siekanych orzechów w ilości 300 g będziemy potrzebować jeszcze 40 g brązowego cukru (zastąpiłam go melasą), 30 g cukru białego, 170 g mąki,  łyżeczki cynamonu i 150 g roztopionego masła.

Cooking&eatingWszystkie składniki kruszonki łączymy szybko i byle jak, po czym odstawiamy ją na bok i sięgamy po składniki na ciasto.

Cooking&eating80 g miękkiego masła ucieramy z 100 g cukru

Cooking&eatingDorzucamy 2 jajka i jedno żółtko

Cooking&eatingNastępnie dodajemy 200 g gęstego jogurtu (bałkańskiego / greckiego) i łyżkę esencji waniliowej, a gdy składniki się połączą dosypujemy 170 g mąki, 1 łyżeczkę proszku do pieczenia, 1/4 łyżeczki sody i 1/2 łyżeczki soli.

Cooking&eatingNa koniec dokładamy do ciasta dwa pokrojone w kostkę banany i wylewamy ciasto na natłuszczoną tortownicę o średnicy 22 cm.

Cooking&eatingCiasto wypełni tortownicę zaledwie do połowy. I dobrze. Bo druga połowa musi pozostać wolna by pomieścić kruszonkę.

Cooking&eatingTeraz pozostaje tylko wypiekać ciasto przez 50-60 minut (do suchego patyczka) w 175 stopniach. I tyle. Pycha!

Cooking&eating

Cooking&eating

Cooking&eatingPrzepis z seriuos eats

Na szczęście jest jeszcze zima!

Zwykły wpis

Jak wiadomo, trzeba bardzo uważać czego sobie człowiek życzy, bo nie daj boże spełni się. No chyba, że wzorem kandydatek na miss, życzycie sobie pokoju na świecie. Ale jeśli życzenia charakter bardziej przyziemny mają, to lepiej zastanowić się dwa razy. Bo jeszcze nadmiarowe kilogramy owszem, zlecą, ale nie wiedzieć czemu tylko z cycków. No i  może w przyszłym roku lobbiści na rzecz białych świąt będą bardziej precyzyjni i wskażą o które święta chodzi.

Ano właśnie, pogoda nas tej wiosny nie rozpieszcza. Ale nie ma co narzekać, bo już za chwileczkę, już za momencik słupki temperaturowe poszybują w górę i rękawy trzeba będzie dramatycznie skrócić. Zatem jest to ostatnia szansa, gdy jeszcze można zrzucić winę na wichury, śniegi, zawieje i zamiecie, by sięgnąć po to ciacho, w którym ilość masła może przyprawić o zawał od samego patrzenia. A wiosną, wiadomo, taka ilość masła nie przystoi. Na szczęście zima jeszcze tu jest :-)

Cooking&eatingCiasto jest mocno czekoladowe, z zadziornym melasowym aromatem i nutką tajnego składnika. A robi je się niezwykle prosto. Na duuużą blachę (30×40 cm) bierzemy 500 g mąki, 500 g cukru, 100 g melasy, 80 g kakao, 4 łyżeczki proszku do pieczenia i szczyptę soli.

Cooking&eatingSuche składniki łączymy w dużej misce i bierzemy się za składniki mokre, zaczynając od nieludzkiej ilości masła – topimy go aż 500 g.

Cooking&eatingOprócz stopionego masła bierzemy jeszcze 4 jajka i 150 ml mleka

Cooking&eatingŁączymy składniki mokre z suchymi

Cooking&eatingGdy wszystko się połączy w błyszczącą brązową masę, nadchodzi pora na tajemniczy składnik – dodajemy do ciasta 400 ml coca coli i mieszamy delikatnie, tak by jak najmniej odgazować przy tym napój.

Cooking&eatingCiasto wylewamy na blachę i wsadzamy do piekarnika rozgrzanego do 185 stopni na ok. 40 minut (do suchego patyczka). Gdy ciasto przestygnie bierzemy się za polewę – rozpuszczamy w kąpieli wodnej (lub mikrofalówce) 200 g czekolady z nadzieniem toffi rozrzedzając ją 4-5 łyżkami śmietanki (30%).

Cooking&eatingDekorujemy polewą ciasto i gotowe :-)

Cooking&eating

Cooking&eating

Cooking&eating

 

 

 

 

Bo czasem ciasto być musi.

Zwykły wpis

Jestem przekonana, że posądzicie mnie o kłamstwa wierutne i ściemniactwo czystej wody. Bo ciągle się zarzekam, że sól jest mą miłością, że przedkładam ją nad cukier i w ogóle, że krew słona w mych żyłach krąży, a jednocześnie co i rusz coś słodkiego się tu pojawia. No cóż… Nie, wcale nie powiem, że kobieta zmienną jest. Po pierwsze, to nigdy nie mówiłam, że słodkiego nie lubię. Słodkie lubię też. Tylko jakby ciut mniej niż słone.

A po drugie, to ostatnio mam wrażenie, że jako ten Don Kichot z wiatrakami walczył, tak ja próbuję pokonać wskazówki zegara krążące wkoło bezlitośnie i wydrzeć zegarowi, tej bestii okrutnej, odrobinę czasu. Na ogół bezskutecznie. Co powoduje, że żywię się głównie kanapkami przyrządzanymi naprędce jedną ręką, podczas gdy na drugiej dziecko płaczące trzymam. Obdukcja wykazała brak trzeciej ręki, niezbędnej do obfotografowania tej czynności. Więc jakkolwiek chciałabym Was zauroczyć zdjęciami tych wytwornych kanapek, to niestety materiału graficznego brak.

Ale. Czasami nie ma wyjścia, brak trzeciej ręki nie jest wystarczającą wymówką, a dzika tęsknota za snem jawi się jako błaha fanaberia. Bo jak trzech członków rodziny z północy przybywa z darami dziecię oglądać, to ciasto być musi. Zwłaszcza, gdy wśród nich jest Maleństwo, które mimo osiągnięcia pełnoletności, z miłości do słodkości jeszcze nie wyrosło. Ale nie lękajcie się. Nie przesadziłam, nie przesłodziłam, lukru nie będzie. Będzie słodko w sam raz. I na dodatek z zadziorną nutką chałwy ukrytej dla niepoznaki w kremowym serniku. Wierzcie mi, to jest dobre!

Cooking&eating

Spód sernika robimy z kruszonych ciasteczek digestive (130 g) i miękkiego (lub wręcz stopionego) masła (50 g) – jest to proporcja na tortownicę o średnicy 26 cm.

Cooking&eatingTortownicę wylepioną ciasteczkową masą wstawiamy do lodówki i bierzemy się za masę serową – 1 kg twarogu trzykrotnie mielonego ucieramy ze szklanką cukru. Te i inne składniki powinny być w temperaturze pokojowej.

Cooking&eating

Do słodkiego twarogu dodajemy jajka, jedno po drugim, łącznie 5 sztuk.

Cooking&eating

Potem dodajemy 2,5 łyżki mąki ziemniaczanej i 2,5 łyżeczki esencji waniliowej (lub 2,5 łyżki budyniu waniliowego) oraz 160 ml tłustej śmietanki.

Cooking&eating

Na koniec czas na chałwę – kruszymy 380 g tego rarytasu i łączymy z masą serową.

Cooking&eating

Masę wylewamy na schłodzony spód i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 170 stopni, na dół którego wstawiamy naczynie z wrzącą wodą.

Cooking&eating

Sernik pieczemy ok. godziny, a następnie studzimy w uchylonym piekarniku. Gdy sernik wystygnie, jest gotowy na przyjęcie boskiej polewy chałwowej. Aby ją stworzyć, miksujemy na gładko 190 g chałwy i 160 ml śmietanki.

Cooking&eating

Śmietankowo-chałwową masę podgrzewamy by nieco zgęstniała i wykańczamy nią sernik.

Cooking&eating

Jeszcze tylko próba silnej woli nas czeka, bo sernik powinien się wychłodzić w lodówce przez parę godzin, a najlepiej całą noc. Za to jak już będzie można go jeść… Poezja!

Cooking&eating

Cooking&eating

 

Cooking&eatingPrzepis pochodzi od Dorotki.

Przekorny Kajtek, sernik i Kot.

Zwykły wpis

Moniazo pytała mnie w komentarzu pod ostatnim wpisem, jak na potrzeby bloga nazwę mój nowy nabytek w postaci córki. Po kilku dniach spędzonych z nią nie mam żadnych wątpliwości, że to Przekorny Kajtek. Czemu Przekorny? A no temu, że wszystko robi na opak i tylko wtedy, gdy sama uzna, że nadeszła pora. Płacze z głodu, ale jeść wcale nie ma ochoty. Jak już po dwóch godzinach uda się ją jako tako nasycić, to się ze szczęścia rozbudza i jest skłonna do współpracy w zakresie ssania. Tyle, że już głodna nie jest. Przeczy wszelkim autorytetom i kłam zadaje mądrościom z literatury odmawiając jedzenia nie rzadziej niż co trzy godziny. Za co jestem jej wdzięczna. Bo mamy zgodę co do tego, że w nocy należy spać, a nie podjadać. No i oczywiście gdy ja jestem wolna, chętna i dyspozycyjna, to zasypia snem sprawiedliwego i żadne podszczypywanie nie jest jej wstanie obudzić. Za to czas na zabawę zarządza dokładnie wtedy, gdy postanowię coś zrobić. A postanowiłam w końcu coś ugotować.

Wnioskując z tego jak wyglądały ostatnie dwa tygodnie wnoszę, że czasu na kucharzenie nie będzie chwilowo za wiele w moim życiu. W związku z tym faktem, jak już podjęłam się wyzwania, by przy absorbującym dziecięciu coś przyrządzić, musiało to być Coś przez duże C. Znaczy Ciasto. A jak ciasto, to wiadomo – jakieś z gatunku najulubieńszych, by czas zainwestowany w jego przyrządzenie przyniósł jak największe zyski dla kubków smakowych. Wobec takiego kryterium wybór był prosty – musiał to być sernik.

W pierwszym odruchu chciałam sięgnąć po sprawdzonego faworyta, czyli sernik nowojorski. Ale rozważywszy sprawę ponownie, stwierdziłam, że nie wiadomo kiedy znowu nadarzy się okazja na wypróbowanie innej wersji sernika, która bardzo, ale to bardzo mnie zaintrygowała. W efekcie powstał cudny sernik z mlekiem skondensowanym, do którego dla większej rozpusty dorzuciłam karmelki daim. Wyszło absolutnie przepysznie. I dało się to ogarnąć, przy dziecięciu domagającym się uwagi mniej więcej co dwie minuty. Bo to na dodatek banalnie prosty sernik jest.

Cooking&eatingZaczynamy od początku, czyli od spodu. A spód robimy z ciasteczek Digestive (150 g) i rozpuszczonego masła (50 g).

Cooking&eatingCiasteczkowo-maślaną mieszanką przypominającą mokry piasek wylepiamy dno tortownicy o średnicy 21-22 cm.

Cooking&eatingBlachę chowamy do lodówki i w czasie gdy spód się schładza przygotowujemy masę serową, do której, jak łatwo zgadnąć, niezbędny będzie ser – 0,5 kg białego trzykrotnie mielonego oraz 0,25 kg mascarpone. Oba w temperaturze pokojowej.

Cooking&eatingOprócz twarogu przyda nam się jeszcze kilka innych składników, również w temperatrurze pokojowej. A będą to:  3 jajka

Cooking&eating400 g mleka skondensowanego słodzonego

Cooking&eating2 łyżeczki mąki ziemniaczanej

Cooking&eating

oraz łyżeczka esencji waniliowej

Cooking&eating

Masę wylewamy na schłodzony spód i bierzemy się za siekanie cukierków – ok 100 g daimów będzie ilością odpowiednią.

2013-01-28-09Posiekane cukierki wysypujemy na wierzch ciasta, po czym wstawiamy tortownicę do piekarnika nagrzanego do 170 st., na dół którego wstawiamy dodatkowo żaroodporne naczynie z wrzącą wodą.

Cooking&eatingPo około godzinie sernik jest gotowy. Studzimy go niegwałtownie, czyli w uchylonym piekarniku, a potem jeszcze schładzamy w lodówce. Masa serowa jest delikatna, kremowa, aksamitna. Posypka z cukierków tworzy coś na kształt polewy toffi i ożywia ten delikatny sernik. Jednym słowem, a dokładniej dwoma, jest to kompozycja doskonała :-)

Cooking&eating

Cooking&eatingChociaż może nie będzie tak źle z tym blogowaniem – w końcu mamy niezastąpioną, jedyną i najlepszą pomoc ze strony Kota :-)))

Cooking&eating

Przepis na masę serową pochodzi stąd.

 

Zadziorne pyszności

Zwykły wpis

Zawsze ze zdumieniem wielkim i nie dającym się poskromić obserwuję, jak Niesforny Mąż, robiąc sobie kanapkę, ładuje na kromkę chleba śledzia, ser, majonez i musztardę. Musztardę bierze też do ruskich pierogów. Smalec rozsmarowuje na andrutach. A uniwersalnym sposobem zjedzenia resztek z dnia poprzedniego, jest dla niego podsmażenie ich na patelni i zalanie roztrzepanymi jajkami. Rozumiecie – dowolnych pozostałości: makaronu z tuńczykiem, kurczaka w sosie curry czy soczewicy w pomidorach. Wszystko można podsmażyć i zalać jajkami. Taaaak, dlatego właśnie w domu gotuję ja.

I chociaż w kwestii połączeń nieoczywistych nikt nie przebije Niesfornego Męża, to ja też chętnie sięgam po kombinacje spoza głównego nurtu. Mam słabość do połączeń zaskakujących, smaków kontrowersyjnych i zestawów niebanalnych. Bo wiecie – taka wyrafinowana czuję się je jedząc. Choć niektóre z takich połączeń stały się całkiem popularne, jak np. czekolada z chilli, to nadal daleko im do popularności smaków „zwyklejszych” jak choćby czekolady z toffi czy orzechami.

A już najlepszym z możliwych pomysłów, które zgrzytanie zębów u mojej babci wywołują, jest dla mnie dodatek soli do deserów. Szczypta soli w gorącej czekoladzie czy solony karmel, to smaki przenoszące mnie na inną orbitę. Dlatego nie powinno nikogo dziwić, że zachwyciła mnie ta słodko-słona tarta. A jak jeszcze powiem, że nie wymaga ona pieczenia, to rozgrzeszycie mnie z tego, że i Was chcę skusić, prawda?

Powiedziawszy, że tarta nie wymaga pieczenia, zaraz dodam, że ja ją jednak upiekłam… No taka przekorna jestem. Ale już wyjaśniam w czym rzecz – spód tarty można zrobić z kruszonych czekoladowych ciasteczek (250 g) połączonych z 3 łyżkami rozpuszczonego masła. Wylepiamy taką kruszonką formę, chłodzimy pół godziny i spód gotowy. Ja jednak miałam porcję zamrożonego ciasta czekoladowego z tego przepisu i postanowiłam je zużyć na ten cel.

Niezależnie od sposobu pozyskania spodu, ciąg dalszy powinien być następujący: 230 g kremowego serka (np. Philadelphi / Piątnicy) w temperaturze pokojowej ucieramy krótko z dwukrotnie mniejszą ilością cukru, czyli 115 g. Do tego dorzucamy 1/2 łyżeczki soli.

Do utartego serka dodajemy 350 g kremowego masła orzechowego – łączymy wszystko mikserem na jednolitą masę.

W oddzielnym naczyniu ubijamy 140 g porządnie schłodzonej kremówki. Śmietanę delikatnie łączymy z serkowo-orzechową masą.

Nadzieniem wypełniamy czekoladową foremkę i pakujemy ciasto celem schłodzenia do lodówki na co najmniej pół godziny.

W międzyczasie robimy polewę. W tym celu podgrzewamy do granicy wrzenia 140 g kremówki, do której po zestawieniu z ognia dorzucamy 140 g drobno posiekanej gorzkiej czekolady. Zostawiamy garnuszek w spokoju na 2 minuty.

Po tym czasie czekolada jest już miękka i wystarczy całość zamieszać, by wyczarować błyszczącą gładką polewę.

Polewą dekorujemy wierzch ciasta, chłodzimy jeszcze chwilę by polewa stężała i gotowe. Pysznie dekadenckie, kremowe, słono-słodkie ciasto :-)

Przepis znalazłam na seriouseats.com

Nic nie jest czarne albo białe. No chyba, że to ciasto.

Zwykły wpis

Nie lubię, i to bardzo, wskazywania moich rzeczy ulubionych. Nie dlatego, że skąpię tej wiedzy światu. Bynajmniej. Ja po prostu mam problem z ulubionością. Ostatni raz to prawdopodobnie w podstawówce byłam w stanie powiedzieć, że Guns’n’Roses to mój ulubiony zespół i nie zmienić zdania do dnia następnego. Potem już nie było tak łatwo. W zależności od nastroju jaki mnie dopadł moim ulubionym zespołem danego dnia mógł być Hey lub Iron Maiden, T.Love lub Black Sabbath, a do tego nieustannie o prym pierwszeństwa biła się Metallica.

Dziś nie mam ulubionego zespołu, ulubionej książki, ulubionego koloru ani filmu. Cud, że mam ulubionego Niesfornego Męża oraz Kota i przynajmniej w tym zakresie nie zmieniam zdania codziennie. Bo już na przykład z ulubionym jedzeniem to jest ruletka. Nie sprawdzałam, ale mogę się założyć, że przynajmniej tuzin potraw/produktów nazwałam już na blogu moimi ulubionymi. Bo takimi danego dnia były. Ale żeby tak wybrać coś ulubionego na stałe? Niemożliwe.

Jeśli jednak pod pistoletem trzymana musiałabym już koniecznie i absolutnie do czegoś się ograniczyć, to w przypadku ciast byłyby to serniki (takie w typie nowojorskiego) oraz ciasta mocnoczekoladowe (takie jak brownie). Tak mi się przynajmniej wydaje. Dla pewności zapytajcie mnie jeszcze jutro – zobaczymy czy potwierdzę. W każdym razie dziś co do tych preferencji jestem głęboko przekonana. I wobec tego absolutnie zrozumiały staje się fakt, że pokochałam sernikobrownies od pierwszego wejrzenia. Nie ma przeciwwskazań, by je czymś wzbogacić – np. kawałkiem oreo.

Miałam w zeszycie cudny przepis na sernikobrownies, który już dłuższy czas czekał na prezentację. Ostatnio na Moich Wypiekach pojawiło się sernikobrownies z oreo i pomyślałam, że dodatek tych ciasteczek do mojego przepisu też nie zawadzi. Oto szczegóły mariażu.

Zaczynamy od masy czekoladowej. Celem jej zrobienia sięgamy po jajka – 4 całe i jedno białko (żółtko trafi do masy białej) oraz trzcinowy cukier puder w ilości 90 g. Ja zwykły cukier trzcinowy mielę w młynku do kawy. Jajka ubijamy z cukrem.

Następnie rozpuszczamy 180 g masła i 225 g gorzkiej czekolady. Już wspominałam, że najlepszym na to sposobem jest wykorzystanie niskiej mocy kuchenki mikrofalowej? Pewnie tak – wówczas czekoladowo-maślana masa się nie zagrzewa i nie potrzeba czasu na jej studzenie. Bo właśnie dopiero taką przestudzoną możemy połączyć z ubitymi jajkami.

A na koniec dodajemy jeszcze 110 g przesianej mąki.

Masą czekoladową wyścielamy dno wyłożonej papierem foremki o wymiarach 25×25 cm. Zamiennie duża tortownica (28 cm średnicy) się nada.

Teraz bierzemy się za masę białą. Tu jest nawet prościej, bo nie zawracamy sobie głowy sekwencyjnością, tylko wrzucamy wszystko do miski i miksujemy. A na wszystko składają się: 2 żółtka (jedno zostało nam z masy czekoladowej), 450 g sernikowego twarogu (czyli trzykrotnie mielonego), 4 łyżki cukru pudru oraz dwie łyżki budyniu waniliowego.

Białą masę nakładamy na masę czarną, najlepiej w formie kleksów.

Trzonkiem łyżki robimy esy-floresy uzyskując nieregularne, biało-czarne maziaje.

Teraz rzecz opcjonalna, czyli oreo – dekorujemy nimi ciasto lub nie – wyjdzie pyszne tak czy siak.

Ciasto ładujemy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 25-30 minut. Masa nie musi być ścisła, wystarczy że lekko się zetnie. Następnie studzimy je, a potem chłodzimy przez parę godzin lub całą noc. I teraz to, na co czekałam od początku – można jeść! Mmmmmniam!

Niech się chmurzy!

Zwykły wpis

Zacznę teraz od A pamiętacie jak…? I zrobię to, chociaż nie mamy zasadniczo wspólnych wspomnień z tych czasów. Pozwolę sobie na taki wstęp, chociaż nie odwołam się do żadnego powszechnie znanego wydarzenia historycznego, które by taki zwrot uzasadniało. Ale zrobię to. Bo wiem, że też to robiliście. Bo nie nie robili tego tylko ludzie bez wyobraźni, a takich nie znam. Zatem uwaga, zaczynam:

A pamiętacie jak w dzieciństwie leżało się na trawie albo na ławce, albo choćby i na skrawku rozgrzanego chodnika i gapiło w niebo? A raczej nie tyle w niebo, co na chmury. Choć w zasadzie to nawet nie na chmury się człowiek gapił, a na te postaci i kształty, które chmury przybierały. Całe podniebne zoo przewijało się regularnie, a czasem niebo zaszczycane było pojawieniem się księżniczki, rydwanu lub smoka. Na tym niebieskim tle rozgrywały się sceny batalistyczne i dramaty miłosne. Pamiętam też wyraźnie chmury w kształcie lodów włoskich.

Właściwie to nie wiem kiedy zaprzestałam namiętnego gapienia się w chmury. Sądzę, że coś wspólnego może mieć z tym brak dwumiesięcznych wakacji oraz fakt, że gdybym teraz się położyła na skrawku rozgrzanego chodnika to albo karetka, albo straż miejska niechybnie zostałyby do mnie wezwane. Dlatego dziś proponuję sobie i Wam bezpieczne gapienie się na chmury. Takie, które nie prowokuje wytykania palcami i wyzywania od starych wariatek. Pogapmy się dziś na czekoladową chmurę, a wierzcie mi, jak zaczniecie, to nie będziecie w stanie oderwać wzroku, aż do ostatniego okruszka…

Czekoladowa chmura jest idealną chmurą na każdą jesień, również dlatego, że robi się ją łatwo i bezproblemowo. Zaczynamy od czekolady – damy jej w ten sposób trochę czasu na przestygnięcie. Rozpuszczamy 250 g czekolady z 125 g masła. Moim zdaniem najłatwiej zrobić to za pomocą kuchenki mikrofalowej ustawionej na niską moc, np. 300-400 W (czekolada się rozpuszcza, ale nie podgrzewa zbyt mocno). Można też w kąpieli wodnej – wówczas trzeba zarezerwować ciut więcej czasu na stygnięcie. Niezależnie od metody, czekoladę łączymy z masłem na błyszczącą, gładką masę.

Następnie przechodzimy do ubicia jajek – 2 całe + 4 żółtka (białka zachowujemy) ubijamy z 75 g cukru, aż ten ostatni się rozpuści.

Trzecim elementem układanki są białka – ubijamy je na sztywno, a następnie, cały czas ubijając, dodajemy stopniowo 100 g cukru, aż uzyskamy sztywną i błyszczącą masę.

Przygotowujemy jeszcze 2 łyżki likieru Cointreau (lub innego likieru pomarańczowego) oraz skórkę startą z jednej pomarańczy. Nie trzeba dodawać tej pomarańczowej nutki, aczkolwiek warto.

Teraz składamy wszystko w całość. Do ubitych jajek (tych z żółtkami) dodajemy czekoladowo-maślaną masę oraz likier i skórkę pomarańczy.

Do masy czekoladowej dodajemy kilka łyżek białkowej piany – łączymy. Tak dopowietrzona masa czekoladowa jest gotowa, by dodać ją do reszty białek. Mieszamy całość delikatnie i z uczuciem, koniecznie szpatułką, w żadnym razie mikserem, aż do całkowitego połączenia.

Ciasto wylewamy na wyłożoną papierem do pieczenia tortownicę o średnicy 23 cm. Pieczemy 35-40 minut w 180 stopniach (aż ciasto wyrośnie, popęka i przestanie być płynne).

Studzimy je w formie. Ciasto się zapadnie i o to nam chodzi.

W powstałym po wystudzeniu ciasta kraterze umieszczamy bitą śmietanę, do której dodajmy również likier pomarańczowy (1 łyżkę) oraz ekstrakt waniliowy (1 łyżeczkę). Na wierzch przesiewamy trochę kakao i chmura gotowa. Aż mija mi tęsknota za słońcem :-)

Przepis oczywiście pochodzi ze zbiorów Nigelli.

 

 

Sklonowana gruszka

Zwykły wpis

Dawno, dawno temu, gdy krasnale dopiero zapuszczały swoje brody, w ogrodzie centkowego dziadka rosła piękna, rozłożysta grusza. Grusza ta rodziła, ze zmienną obfitością, najcudniejsze gruszki jakie jadłam w życiu. I to wcale nie dlatego, że była to jakaś szlachetna odmiana. Nie z powodu, że we wspomnieniach wszystko jest lepsze niż sytuacji bieżącej. I nawet nie wskutek tego, że przynależność gruszy do dziadka dodawała jej owocom czegokolwiek. Nie, nie i jeszcze raz nie. Gruszki te były najlepsze, bo były twarde jak kamienie.

Tak. Nie mylą Was oczy, słusznie czytacie, gruszki były twarde. Bo miałam taki fetysz, że uznawałam gruszki tylko o twardości marmuru. Miękkie były dla mnie na równi z zepsutymi. A ceniony przeze mnie stopień twardości zaoferować mogły jedynie gruszki wiszące jeszcze na drzewie i ani odrobinę nie myślące o tym, by spaść pod nogi i dać się zjeść. Wchodziłam więc na najwyższą gałąź na jaką wejść umiałam i rozpoczynałam chrupanie. Dopiero gdy kończyły się gruszki w zasięgu mych rąk, bądź już naprawdę nie mogłam zjeść ani jednej gruszki więcej, rozpoczynałam odwrót. A droga w dół drzewa, nie wiedzieć czemu, zawsze trudniejsza jest od drogi w górę.

Do dziś wolę twarde gruszki. Bo gruszka ma chrupać, a nie chlapać. Ale z wiekiem nabrałam tolerancji dla gruszek dojrzalszych. Bo one są niezrównane do ciast. Twarda gruszka wymusza dłuuugie pieczenie. Miękkiej wystarczy tyle czasu ile potrzebuje cała reszta ciasta. Na przykład takiego, klonem pachnącego i tym samym zamęt międzygatunkowy siejącego:

Baza ciasta jest prawie taka sama jak tu, ale wykończenie, a tym samym charakter, zupełnie różne. Zaczynamy od utarcia masła w ilości 200 g.

Do puszystego masła dodajemy cukier – pół na pół brązowy z białym – w łącznej ilości 160 g. Ucieramy do rozpuszczenia cukru.

W kolejnym kroku dodajemy jajka, które powinny mieć temperaturę pokojową. Jedno za drugim, wbijamy ich 4.

Wreszcie, na koniec, dodajemy 200 g przesianej mąki, 1 opakowanie (40 g) budyniu – dałam smak karmelowy (można dać też mąkę ziemniaczaną + jakiś aromat), łyżeczkę proszku do pieczenia i szczyptę soli.

Mieszamy krótko, tylko do połączenia składników, a następnie wylewamy ciasto na wysmarowaną tłuszczem blaszkę. Moja blaszka miała 25×25 cm. Ok, ciasto gotowe, czas zabrać się za gruszki.

 

Owoce obieramy, pozbawiamy gniazd nasiennych i kroimy w półplasterki.

Gruszki układamy na cieście solidną, szczelną warstwą. Na moją blaszkę weszło 5 średniej wielkości owoców.

Teraz kluczowa sprawa – zatapiamy gruszki w syropie klonowym. Bierzemy go ok. 4 łyżek.

Wykańczamy temat garścią płatków migdałowych

Ciasto pieczemy w 175 stopniach do suchego patyczka – u mnie trwało to godzinę. Potem czekamy aż przestygnie (dacie radę?) i pałaszujemy ze smakiem. Idealne na jesienne zmiany pogody :-)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ręczne robótki po estońsku

Zwykły wpis

Zawijańce, przekładańce i wycinanki kurpiowskie to nie jest moja mocna strona. Niby talentów manualnych nie jestem całkowicie pozbawiona, czego dobitnie dowodzą obrusiki i serweteczki pieczołowicie haftem richelieu bądź krzyżykiem przeze mnie na ZPT w latach szkolnych popełnione. No co? Się wyszywało na tamborku. No. Ale ja nie o tym. Rzec chciałam, że artystyczna kuchnia trudność mi sprawia. Kreacje na talerzu wychodzą niezdarne. Ciasta kawałki – nierówne. A kleksy śmietany – bałaganiarskie.

Cóż, nikt nie jest doskonały, a ułomność w palcach nie jest najgorszą z możliwych wad. Jednak przewrotność losu, dodatkowo, przekorą mnie obdarzyła i z niewyjaśnionych przyczyn wyroby kuchenne wymagające gracji, precyzji i uzdolnień plastycznych pociągają mnie najbardziej. Co, zgodnie z przewidywalną logiką rzeczy, na ogół prowadzi do jakże spektakularnej klęski. Tym nie mniej, regularnie, kolejne wyzwania podejmuję.

I oczywiście to nie jest tak, że sobie świadomie i celowo postanawiam podjąć wyzwanie – ok, to w ten weekend popracujemy nad gastronomią precyzyjną. O nie. Jak zwykle są to chaotyczne i nieprzemyślane decyzje, dla których inspiracją jest, jak zawsze, przepis, na który gdzieś przypadkiem trafię. I tak spontanicznie, po raz kolejny, wpadłam w pułapkę własnych upodobań predyspozycjami nie podpartych, gdy na Просто голых рецептах trafiłam na estoński kringel, po rosyjsku przetłumaczony jako estoński krancz (crunch?). No i po prostu musiałam go zrobić.

Estoński zawijas, poza momentem wymagającym precyzyjnego zawinięcia, nie przysparza żadnych kłopotów. Z resztą posłuchajcie sami: w 120 ml letniego mleka rozpuszczamy 1 łyżeczkę cukru i 1 łyżeczkę suchych drożdży.

Zostawiamy mieszankę na 10 minut, by drożdże zabrały się do roboty. Po tym czasie dodajemy do mleka 1 żółtko i 25 g roztopionego (i przestudzonego) masła.

Płynne składniki wlewamy do mąki w ilości 250 g wymieszanej ze szczyptą soli. Zagniatamy całość w ciasto. Jeśli ciasto jest zbyt klejące, to oczywiście podsypujemy bez wahania dodatkową mąką. Ciastu pozwalamy wyrastać do podwojenia objętości.

Wyrośnięte ciasto rozwałkowujemy na duży i cienki prostokąt, który smarujemy pastą zrobioną z 50 g miękkiego masła, 3-4 łyżek cukru i 1-2 łyżeczek cynamonu.

Ciasto zawijamy w rulonik – dłuższym bokiem czyli wzdłuż krótszego

Rulon przecinamy wzdłuż, nie docinając jednak do samego końca, a następnie skręcamy.

Teraz łączymy oba końce warkocza i pozwalamy zawijańcowi nieco się napuszyć, co potrwa ok. pół godziny.

Zawijańca wypiekamy w 175 stopniach przez 20-25 minut. Po czym pałaszujemy ze smakiem, prawdopodobnie jeszcze na gorąco.

* mój zawijaniec powstał z połowy porcji, dlatego jest tak skromnych rozmiarów

Z okazji wolnej środy

Zwykły wpis

Nie wiem jak Wy, ale ja od dawna uważam, że dwa wolne dni w tygodniu to zdecydowanie i stanowczo za mało. Poniedziałkowa udręka i piątkowy entuzjazm dowodzą tego dobitnie. Zwykły weekend wszakże, to rzecz mocno niewystarczająca. W sobotę człowiek musi, po prostu musi odespać. Bez tego można nagle i nieoczekiwanie umrzeć. Ja osobiście zawsze umieram jak nie odeśpię. Do tego dochodzą jakieś przyziemne obowiązki – cały tydzień odkładane porządki, uzupełnienie spiżarki, ploty w maglu i inna udręka towarzysząca naszej egzystencji na ziemskim padole.

Jak się okazuje, prawdziwie wolna zostaje jedynie niedziela. A jeden dzień leniwego odpoczynku, wyjazdów za miasto, gapienia się w telewizor, jeżdżenia rowerem dookoła fontanny, wcinania waty cukrowej i przejażdżek na karuzeli, raptem jeden dzień tego wszystkiego, to już kategorycznie niedopuszczalnie i tego już radykalnie za mało. Wniosek jest jeden i jest oczywisty. Wolnych dni powinno być więcej.

No i tu dochodzimy do sedna. Znam parę osób, które twierdzą, że weekend powinien być trzydniowy. Że powinno się zlikwidować poniedziałki albo wolne zrobić w piątki. Są to szczytne idee, nie będę ich zatem zbyt gorliwie potępiać. Ale wiedzieć Wam trzeba, że ja od dawna głoszę co innego. Mianowicie: wolne środy. Bo dwa razy po dwa dni, to każdy da radę pracować. Bo tydzień w częściach jest mniej męczący niż tydzień w całości. Bo w środę można załatwić to, co normalnie jest do załatwienia w sobotę. No i potrzeba sobotniego odsypiania będzie zdecydowanie zredukowana. A jak się usunie poniedziałki, to nowym najbardziej znienawidzonym dniem po prostu stanie się wtorek. Z resztą – w tym tygodniu możecie przetestować mój postulat w praktyce. I jak? Podoba się?

A żeby wolną środę w pełni poczuć, trzeba ją celebrować jak sobotę. Zatem na jutro proponuję Wam coś adekwatnego – weekendowe śniadaniowe ciasto :-)

Ciasto na śniadanie? I od razu wiadomo kto za tym stoi – oczywiście Nigella. A jak Nigella, to nie może być trudno i kłopotliwie, prawda? No właśnie – ciasto, choć wyrastające, nie powoduje rano zgryzot czasowych, bo można je przygotować dzień wcześniej. A przygotowanie przebiega następująco:  350 g mąki, 1/2 łyżeczki soli, 50 g cukru i opakowanie suchych drożdży (7 g) łączymy w dużej misce.

Do suchych składników dolewamy 2 jajka roztrzepane z 125 ml letniego mleka, 1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego i skórką  otartą z jednej cytryny.

Składniki szybko łączymy ze sobą, a następnie dodajemy 50 g rozpuszczonego masła

Ciasto wyrabiamy aż będzie gładkie i elastyczne. W wyrabianiu pomagamy sobie mąką – ja dodałam podczas wyrabiania jeszcze ok. 70 g. Gotowe ciasto musi wyrosnąć. Można dać mu wyrastać klasycznie – godzinę z hakiem w ciepłym miejscu – albo można wstawić je na całą noc do lodówki do powolnego wyrastania. W każdym przypadku ciąg dalszy następuje gdy ciasto podwoi swą objętość. W przypadku klasycznego wyrastania możemy od razu przystąpić do dzieła, w przypadku ciasta lodówkowego musimy mu dać chwilę, by ogrzało się nieco po wyciągnięciu z lodówki.

A ciąg dalszy jest taki, że wyżywamy się brutalnie na cieście. Okładamy je bezceremonialnie pięściami, względnie wałkiem.

Gdy ciasto już wie kto tu rządzi można przystąpić do rozpłaszczenia go na blaszce. Tu muszę poważnie skorygować autorkę przepisu, bo podała, że proporcje są odpowiednie na blaszkę o wymiarach 20×30 cm. Otóż nie – ciasta starcza na zdecydowanie większą blachę 35×40 cm! Mi najwygodniej było rozprowadzać ciasto od razu wałkiem na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia.

Ciasto rozwałkowujemy cienko od brzegu do brzegu i dajemy mu odpocząć przez kwadrans, w którym my, wręcz przeciwnie, nie odpoczywamy. Bo teraz trzeba przygotować owoce. U Nigelli były to jabłka i jeżyny. U mnie borówki i nektarynki. Nektarynki wzięłam 4, borówek było 250 g.

Ciasto na początek smarujemy jajkiem roztrzepanym z łyżką śmietany.

Następnie wysypujemy owoce na ciasto

Teraz czas na szybką kruszonkę – 50 g mąki, 25 g mielonych migdałów, 4 łyżki brązowego cukru oraz 50 g zimnego masła rozcieramy w palcach

Na koniec kruszonkę łączymy z małą garścią płatków migdałowych i posypujemy nią ciasto

Ciasto wsadzamy do piekarnika nagrzanego do 200 st. na 15 minut, skręcamy temperaturę do 180 stopni i pieczemy kolejne 20 minut. Gotowe!

A jeśli ze śniadania coś zostanie, to trochę lukru zmieni ciasto śniadaniowe w klasycznego towarzysza dla popołudniowej kawki. Miłej wolnej środy! :-)