Tag Archives: wołowina

Na dobry początek

Zwykły wpis

Wbrew Majom mamy nowy rok. Poziom lenistwa po świąteczno-sylwestrowym maratonie powoli opada, z naciskiem na powoli. Równie powoli nadciąga ochota na kolejne smakołyki. Bo wszystkie trzy zapasowe żołądki zużyłam w święta. Swoją drogą ciekawe jak to jest – choćby się człowiek starał, choćby ograniczał, nie podskubywał, nie podjadał i stanowczo odmawiał drugiego kawałka tortu (bo umówmy się, silna wola nie jest ze stali i pierwszego odmówić się nie da), to i tak kończy wypełniony po kokardę. A przynajmniej kończy tak, gdy spędza święta w rodzinnym domu.

No ale czas leczy rany i prędzej czy później, nawet po najbardziej rozpustnych i hedonistycznych świętach, na nowo ochota na coś smacznego zapędza człowieka do kuchni. Po kilkudniowym detoksie w postaci ordynarnych kanapek i prostackich jajecznic, zaczyna kiełkować chęć na coś bardziej wyrafinowanego. I w żadnym wypadku nie tradycyjnego.

A dołóżmy do tego równania jeszcze jedną zmienną. Pogodową. Bo szarość wraz z nowym rokiem nam nastała okrutna i nieprzenikniona. Aż szarym komórkom, z nadmiaru szarości, odechciewa się aktywności. Więc coś kolorowego i energetyzującego nie byłoby złym pomysłem. Coś rozgrzewającego i pobudzającego. Marazm przełamującego. Do meksykańskiej fiesty prowokującego. Tak, jest coś takiego. Chili con carne potrafi to wszystko.

Cooking & EatingChili robię z przepisu Nigelli, więc jest szybko, łatwo i przyjemnie, z efektem gwarantowanym. Zaczynamy od cebuli i czosnku – dwie główki i dwa ząbki obieramy, siekamy i podsmażamy. A gdy się zeszklą dodajemy posiekaną jedną lub dwie papryczki chili i przyprawy: po łyżeczce kuminu, kardamonu i mielonych ziaren kolendry.

Cooking & EatingSmażymy warzywa z papryczką i przyprawami przez chwil kilka – aż przyprawy rozwiną swój aromat – po czym dodajemy 1-2 posiekane czerwone papryki.

Cooking & EatingNastępnie dorzucamy mięso – ok. 700 g nie za chudej wołowiny lub miksu wołowo-wieprzowego.

Cooking & EatingMięso smażymy wraz z resztą składników przez kilka minut, aż przestanie być takie surowe. Wówczas to dorzucamy kolejną porcję składników: dwie puszki pomidorów

Cooking & Eatingsolidną łyżkę porządnego gorzkiego kakao

Cooking & Eatingi puszkę odsączonej czerwonej fasoli

Cooking & EatingDoprawiamy temat solą, przykrywamy i dusimy przez godzinkę. A potem tylko wyrzucamy na górkę ugotowanego ryżu lub też podgrzaną tortillę, posypujemy kolendrą i przeganiamy poświąteczne zło i noworoczną pluchę. Kolejnymi porcjami. Do skutku.

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & Eating

 

 

Tu jest kiosk RUCH-u! Ja… Ja tu mięso mam!

Zwykły wpis

Tak najlepiej, to być oryginalnym, niepowtarzalnym i jedynym w swoim rodzaju. Pierwszym wpadać na najlepsze pomysły, najlepsze kawały opowiadać na imprezach oraz najwyżej skakać o tyczce. Tak jest najlepiej. Ale z braku laku i przyrodzonych talentów można się ograniczyć. Nie żeby zaraz tak całkowicie ograniczyć, bo głupoty to my wcale, a wcale nie pochwalamy. Ale ograniczyć do dostępnych środków, czyli najlepszych naśladowania, na nich się wzorowania i nimi się inspirowania.

Bo na ten przykład filmów parę dobrych powstało. I można z tego czerpać garściami. Choćby takie cytaty z Misia –  są absolutnie nieocenione w każdej sytuacji towarzyskiej i na każdą okoliczność. Ale nie tylko peerelowskim absurdem może się dobry film cechować. Może być szybka akcja i dużo strzelania, może być masa wzruszeń i emocje do głębi serca docierające albo może być śmiech do zerwania boków. Może też być zamieszanie w czasie. I nie, nie chodzi mi o Powrót do przyszłości. Bo jak nas uczy Pulp fiction czy Memento, czas wcale nie musi biec liniowo, a wydarzenia nie muszą być ukazane chronologicznie.

No. Nagadałam się pozornie bez związku. Ale związek jest, na dodatek bardzo istotny. Bo chodzi o to, że w dzisiejszym wpisie występuje dynia. Ta sama, która tu została już zjedzona. I teraz powinien nastąpić wielki aplauz, dzieci z trąbkami i bębenkami powinny wybiec na ulicę, a z nieba powinno się sypnąć konfetti. Bo skoro w dobrych filmach mieszają w czasie, a ja (wzorując się na dobrych filmach) też w czasie namieszałam, to znaczy to, że ten wpis jest dobry. I ma się podobać. A jak ktoś się nie zgadza, to mu tylko powiem, że nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?

Poza wędrującą w czasie dynią w tym wpisie nie ma nic niezwykłego. Poza smakiem. Ale przygotowanie i składniki nie są tajemnicze i niedostępne. Są tu dwa wątki. Zacznijmy przewrotnie od drugiego, czyli od ziołowego masła.

Masło ucieramy z wybranym ziołem lub ziół kompozycją. Nieobowiązkowy, aczkolwiek całkiem niegłupi, jest dodatek soli. Ziołowe masło przechowujemy w formie dowolnej. Forma dowolna obejmuje również wałek, który kształtujemy posiłkując się folią spożywczą. Dodatek ziołowego masła uszlachetnia mięsa, ryby i kanapki. Przechowuje się wybornie w lodówce, a na dłuższą metę również w zamrażalniku.

Wątek kolejny, czyli w naszym przypadku pierwszy, tyczy się mięsa. Potrzebny będzie ładny kawałek porządnej wołowiny. W tym wypadku nie warto się bawić w skąpiradło, bo najlepiej sprawdzi się polędwica wołowa.

Mięso należy poddać obróbce termicznej. Cudownie byłoby smażyć steki na grillu, z pięknym widokiem na las, względnie strumyk. Jednak jeśli już trzeba to czynić w zaciszu własnej kuchni, to najlepiej się sprawdzi nieprzywierająca patelnia muśnięta olejem. Mięso kładziemy na rozgrzaną patelnię.

I teraz następuje rzecz kluczowa – mięso trzeba przydusić do patelni. Można profesjonalnym obciążnikiem. Z braku takowego można się posłużyć czymkolwiek bądź, przy czym genialnie sprawdza się pomoc w postaci spodu tortownicy, na który dopiero nakładamy ciężar właściwy, np. w postaci wędrującej w czasie dyni.

Steki w połowie smażenia przewracamy, a połowę smażenia wyznaczamy wg. następującej ściągi:

  • Mega surowy: po minucie z każdej strony
  • Krwisty: 1,5 minuty z każdej strony
  • Półkrwisty: 2 minuty z każdej strony
  • Średni: 2¼ minuty z każdej strony
  • Średnio-mocno wysmażony: 2½ – 3 minuty z każdej strony
  • Porządnie wysmażony: znaczy zepsuty

I teraz rzecz kluczowa – mięsa nie podajemy od razu! Dajemy mu odpocząć 5 minut pod pierzynką z folii aluminiowej.

No. Teraz można podawać, najlepiej w towarzystwie pieczonych ziemniaczków. Teraz również wychodzi na jaw sens uprzedniego przygotowania masła. Bo ziołowe masełko do wołowiny komponuje się idealnie. Również dodatek soli do masła znajduje uzasadnienie – nie trzeba steków dodatkowo dosalać. No chyba, że ktoś lubi.

Arabskie noce, polskie dnie

Zwykły wpis

Rozsiądźcie się wygodnie. Na dywanie. Po turecku. Zaparzcie słodkiej jak diabli miętowej herbaty. Odpalcie wodną fajkę. Potrenujcie taniec brzucha. Zarzućcie jakieś orientalne rytmy. W wersji ekstremalnej – podkręćcie temperaturę do 35 stopni, a miejsce dywanu umieśćcie ze 4 metry sześcienne saharyjskiego piasku. Arabskie noce czas zacząć.

No wiem, przesadziłam. Nadzieje rozbudziłam, wyobraźnię połechtałam. A tymczasem będzie to zaledwie nawiązanie do tematu. Pyszne nawiązanie, to fakt, ale zaledwie nawiązanie. Bo tadżin (lub tażin – jak kto woli), smakuje nieco inaczej. Ale to nie szkodzi, bo wersja Nigelli jest bardzo, bardzo smakowita. Oraz niezwykle łatwa w przygotowaniu, co ostatecznie przesądza sprawę.

Pracy przy tym daniu jest tak niewiele, że ledwo mieści się to w mojej definicji gotowania. Do brytfanki wkładamy pokrojone w kostkę mięso (optymalnie 1 kg jagnięciny, ale ze względu na jej znikomą dostępność używam wołowiny).

Dodajemy 150 g cebuli uduszonej na maśle

150 g czarnych oliwek

4 łyżki kaparów

Garść ząbków czosnku, których obieraniem nawet nie zawracamy sobie głowy

Przyprawy – łyżkę kuminu, łyżkę imbiru oraz (to mój wkład w danie) płaską łyżeczkę soli i pół łyżeczki cukru.

Na koniec wlewamy butelkę półwytrawnego, czerwonego wina

I tyle

Całość doprowadzamy do wrzenia i zostawiamy na małym ogniu lub w piekarniku rozgrzanym do 160 st. na dwie godziny lub do czasu gdy mięso będzie zupełnie miękkie.

Podajemy w towarzystwie kuskusu, a ponieważ i tak nie jesteśmy zbyt ortodoksyjni z przepisem, to i kieliszek wina nie zawadzi.

 

Adam Słodowy – zrób to sam. Odcinek 83 „Bałkany”.

Zwykły wpis

Ogłaszam strajk. Ta zima już przegina. Już pokazała się, zaprezentowała, oklaski od łyżwiarzy zebrała i basta. Ile można chłodem chłostać? Jest to niehumanitarne i podejrzewam, że również niekonstytucyjne. I ja się pytam – gdzie to globalne ocieplenie? Mądrzy ludzie w telewizji mówią, że się temperatura podnosi. No to za tą radą, na sezon zimowy zakupiłam bikini i krem z filtrem w miejsce podbitego baranim futrem kubraczka. Oj, nie była to właściwa strategia. Aby uniknąć podobnych problemów w przyszłym roku, sądzę, że globalnemu ociepleniu pomóc trzeba, zatem przeprowadźmy drobną akcję upuszczania freonu z lodówek, pomajstrujmy przy dziurze ozonowej, a dla pewności jeszcze jaką asteroidą przechylmy oś ziemi tak, by Polska w strefy bardziej sprzyjającej aury się przemieściła. Ogłośmy u nas nowy równik. A co! Inni już mieli wieczne lato, teraz nasza kolej!

Rzekłam.

A teraz wrócę na 52° 35′ szerokości geograficznej północnej i dam upust mej zbuntowanej naturze w kuchni. Ma być słonecznie. Na przekór śniegom i zawieruchom. Niech wino się leje, muzyka gra, a ludzie na stołach tańczą. Zróbmy sobie Bałkany!

A teraz ponownie wrócę na ziemię, a konkretnie na 21° 05′  długości geograficznej wschodniej, i uświadomię sobie, że nie mam całego dnia, że rozpalone w salonie ognisko pod leniwie opiekane na ruszcie jagnię chyba nie do końca jest dobrym pomysłem i że konieczność pójścia do pracy dnia następnego wyklucza całonocne hulanki i swawole.  No dobrze, pomna ograniczeń zaordynuję jeszcze raz – zróbmy sobie Bałkany w wersji light!

Mielone mięso wołowe łączymy z posiekaną cebulą, chilli i czosnkiem oraz solą i pieprzem.

Opatulamy mięsem patyczki / szpilki do szaszłyków.

Mięso grillujemy, smażymy na patelni grillowej,  patelni zwykłej lub opiekamy w piekarniku.

W międzyczasie przygotowujemy warzywa – sałatę, ogórki, pomidory, cebulę, bądź inny zestaw odpowiadający gustom i zasobom lodówki.

Wrzucamy całe towarzystwo w pitę (skorzystałam z ułatwienia w postaci gotowca)

Jeszcze kleks sosu, np. czosnkowego lub ajwaru, kielich wina w dłoń, bałkański rytm z głośników i jakoś dociągniemy do wiosny!

Patriotyzm kubków smakowych

Zwykły wpis

Zatęskniłam za smakami bliższymi naszym kręgom kulturowym. Gdy niezastąpiony Obrońca Granic odebrał nas z lotniska, a następnie zawiózł na własnoręcznie ugotowany rosół i równie własnoręcznie usmażone schabowe łzy szczęścia zalały me oblicze. W związku z tym, jeśli ktoś liczy na przepis na momo, malai koftę lub samosy, to się pewnie nie przeliczy, ale musi się uzbroić w cierpliwość. Aktualnie łaknę smaku wołowiny, chleba i kiszonej kapusty. Na pierwszy ogień weźmy zatem wołu. Dla większej rozkoszy ubierzmy go w przepis Julii Child. A dla pełnej satysfakcji zanurzmy w piwie – oj jakże mi piwa brakowało. Nepalski odpowiednik z fermentowanego prosa może i równie skutecznie kopie, ale że smak również ma znaczenie, tego na blogu kulinarnym chyba nie muszę uzasadniać, prawda?

No to do dzieła!

Aby wykarmić 6 osób domagających się relacji z podróży oraz 2 domowników potrzebne będzie 1,5 kg mięsa. A konkretnie ładnej, chudej wołowiny. Optymalnie polędwicy, ale udziec lub cześć przednia pozbawiona żyłek i tłuszczu też się nada. Mięso kroimy w plastry grube na 1-1,5 cm. Każdy kawałek osuszamy ręcznikiem. Obsmażamy krótko z obu stron na bardzo rozgrzanym tłuszczu. Sezon akurat, więc dla ochrony oczu przed pryskającym tłuszczem można to robić w goglach.

Zbrązowione mięsko musi teraz chwilę poczekać, bowiem na tym samym tłuszczu należy podsmażyć górę posiekanej na plasterki cebuli. Góra to mniej więcej 3/4 kg.

Po ok. 10 minutach smażenia do cebuli dodajemy łychę przeciśniętego przez praskę czosnku oraz doprawiamy ją solą i pieprzem.

W brytfance układamy warstwę mięsa, solimy ją, pieprzymy i obkładamy cebulą. Następnie analogicznie czynimy z warstwą drugą.

Mięso zalewamy szklanką wywaru wołowego oraz dopełniamy piwem (jasnym) tak, by było ledwo zakryte. U mnie wymagało to litra piwa. Doprowadzamy całość do wrzenia.

Dorzucamy do bryftanki ziołowy pakunek – zawinięte w gazę zieloności, na które składa się garść tymianku, garść pietruszki oraz liść laurowy.

Przykrywamy naczynie i pakujemy je do piekarnika rozgrzanego do 160 stopni na 2,5 godziny. Po tym czasie mięso powinno być już rozkosznie rozpadające się.

Teraz czas na czynność niewdzięczną. A przynajmniej ja za nią nie przepadam. Trzeba wyłowić mięsne kąski i zająć się sosem. Sos zaprawiamy 2 łyżkami octu winnego wymieszanymi z 1 łyżką skrobi i doprowadzamy do wrzenia. Jeśli się lubi, można podrasować go większą ilością tymianku. Ja lubię, więc to uczyniłam.

I gotowe!

A winny temu jest Makłowicz. Robert.

Zwykły wpis

A było to tak, że Makłowicz namieszał nam w głowie. W ramach przedpodróżnych przygotowań obejrzeliśmy jego program, z którego wynikało, że:

  1. O kuchnię portugalską w Luxemburgu łatwiej niż o luksemburską
  2. W każdej restauracji podają sztandarowe danie kuchni luksemburskiej, czyli steak Américain (co trąci pewną sprzecznością z punktem pierwszym, ale wzięliśmy temat na wiarę).

Efekt był taki, że najpierw przez pół wyjazdu szukaliśmy rzeczonych Portugalczyków. Bezskutecznie. Poddawszy się skierowaliśmy energię na poszukiwanie kulinarnej dumy kraju. Znaleźliśmy. W aż jednej restauracji. W absurdalnie wysokiej cenie. Poddaliśmy się po raz drugi. Ale, jak może pamiętacie, wcale nie był to kulinarnie rozczarowujący wyjazd. A co się odwlecze, to nie uciecze.

Okazji do spróbowania rzekomo typowego luksemburskiego dania przyniosła wizyta w sąsiedniej Francji. Z tym, że tam funkcjonuje ono pod nazwą steak tartar.

Steak tartar to danie dla wysublimowanych barbarzyńców, swobodnie podchodzących do tradycji. Jest to bowiem surowe mięso, jednak przetworzone w najdelikatniejszą, kremową materię, na dodatek tak nie podobną do naszego tatara, jak to tylko możliwe. Nie mogłam nie przygarnąć pod swą strzechę tego francusko-luksemburskiego kolegi tatara, bo za tym ostatnim szaleję od dziecka i jego przyjaciele są moimi przyjaciółmi :-)

No to do dzieła!

Przygotowujemy pierwszą porcję składników:

  • 1/2 posiekanej cebulki
  • 2 łyżki kaparów
  • 8 posiekanych korniszonów
  • 2 łyżki posiekanej pietruszki
  • 2 łyżki oliwy extra-virgin
  • 1 posiekany ząbek czosnku
  • 1 łyżeczka soli
  • 1/2 łyżeczki białego pieprzu
  • 6 łyżek majonezu
  • pół łyżeczki tabasco

Składniki te należy przygotować na początku, bo potem trzeba działać szybko. Bowiem mięso nie powinno się zbytnio zagrzać w procesie przygotowywania potrawy. Zatem wyciągamy zimny kawałek najładniejszej wołowiny z lodówki (ok.0,5 kg), kroimy w kostkę i albo siekamy ostrym nożem na drobnicę, albo wrzucamy do robota kuchennego.

Do rozdrobnionego mięsa dokładamy wszystkie wymienione wyżej dodatki za wyjątkiem majonezu i wyrabiamy przez 3-4 minuty. Następnie dodajemy majonez i wyrabiamy kolejne 3-4 minuty. Na koniec dodajemy: 

  • 2 łyżki musztardy dijon
  • 2 łyżki keczupu
  • 1 łyżka sosu worcestershire
  • sól do smaku

Mieszamy już krótko – do połączenia składników. Serwujemy z białym pszennym pieczywem lub (na modłę belgijsko-francuską) z frytkami.

Może i niewyględne to danie, nie fotogeniczne i ogólnie nie z tych, które pożera się wzrokiem. Ale  jest genialne.

Wino dla kota

Zwykły wpis

Pragnę serdecznie pozdrowić osobę, która trafiła na mojego bloga po haśle „wino dla kota”. Nie przypominam sobie, abym kiedkolwiek sugerowała pojenie kota winem, ale jeśli już mam się wypowiedzieć w tej kwestii, to sugerowałabym czerwone. W białym można trafić na cytrusowe nuty, a cytrusów koty na ogół nie lubią. Poza tym winno oczywiście powinno komponować się z kocią karmą – wiadomo – inne pod wołowinę, inne pod kurczaka. Mam nadzieję, że to wyjaśnia sprawę.

Jeśli jednak mogłabym coś zarekomendować ze swojej strony, to doradzałabym raczej spożytkowanie wina w inny sposób. Np. do boeuf bourguignon. I np. z przepisu Julii Child.

Zacznijmy od tytułowego wina. Potrzebne nam będzie 600 ml, a butelka ma 750. Najłatwiej można sobie z tym problemem poradzić otwierając w tym momencie butelkę i odlewając kieliszek, który bardzo uprzyjemni czas gotowania. Polecane jest wino w typie chianti lub beaujolais. Generalnie ma być czerwone, wytrawne lub półwytrawne i ma nam smakować.

Drugim elementem dość istotnym w tej potrawie jest mięso. Boeuf bourguignon warte jest najładniejszej wołowiny jaką uda się nam kupić. Kilogram chudego mięsa kroimy w grube kostki (o boku długości ok. 5 cm). Każdy kawałek osuszamy dokładnie ze wszystkich stron ręcznikiem kuchennym. Następnie w brytfance (najlepiej w żeliwnej, gdyż równomiernie rozprowadza ciepło; ewentualnie w innym naczyniu, którego można używać i na gazie, i w piekarniku, a dodatkowo ma przykrywkę) rozgrzewamy łyżkę oleju. Na rozgrzanym tłuszczu obsmażamy mięso ze wszystkich stron.

Robimy to partiami, bez pośpiechu. Zbytni tłok przeszkadza mięsu ładnie się zbrązowić.

W międzyczasie kroimy na plasterki jedną marchewkę i jedną cebulę. To jest też dobry moment, aby włączyć piekarnik. Rozgrzewamy go do 230 st.

Obsmażone mięso wyciągamy z brytfanki. Na tym samym tłuszczu brązowimy marchewkę i cebulę.

Gdy się już zrumienią dokładamy do nich mięso. Przyprawiamy łyżeczką soli i 1/2 łyżeczki pieprzu. Oprószamy łyżką mąki, mieszamy, po czym oprószamy kolejną łyżką mąki i wstawiamy już bez mieszania na 4 minuty do gorącego piekarnika.

Po tym czasie mieszamy zawartość brytfanki i wstawiamy do piekarnika na kolejne 4 minuty.

Następnie wyciągamy naczynie z piekarnika i zmniejszamy w nim temperaturę do 160 stopni. Mięso przyprawiamy łyżeczką tymianku, dwoma przeciśniętymi przez praskę ząbkami czosnku, dwoma pokruszonymi listkami laurowymi i łyżką pasty pomidorowej.

Teraz  zalewamy mięso winem i dopełniamy wołowym bulionem w takiej ilości, by mięso było ledwo zakryte. Mieszamy, by wszystkie składniki połączyły się w sos i niezbyt gwałtownie, na umiarkowanym ogniu, doprowadzamy do wrzenia.

Przykrywamy brytfankę i wstawiamy do piekarnika na 3-4 godziny, aż mięso bez żadnych oporów będzie się rozpadać w starciu z widelcem.

Do boeuf bourguignon podaje się zwykłe ziemniaki z wody, makaron z masłem lub ryż. Ja dodatkowo urozmaiciłam temat marchewką duszoną w maśle (poplasterkowaną marchewkę zalewamy wodą – tyle by była przykryta – doprawiamy łyżeczką soli, 1/2 łyżeczki pieprzu, łyżeczką cukru i łyżką masła, doprowadzamy do wrzenia i dusimy 30-40 minut do miękkości). Obowiązkowo serwujemy w towarzystwie czerwonego wina. Pycha.

Kuchenna dyktatura

Zwykły wpis

Życie w harmonii ze wszechświatem nie jest chyba moją domeną. A przynajmniej gastronomiczna część mojego życia wymyka się nieubłaganym prawom przyrody. Może mam wadliwy genotyp, może jestem z innej planety, a może, tak po prostu, jestem dziwna, ale często mam zachcianki absolutnie nie przystające do pory roku i pogody. Latem miewam ochotę na zawiesisty gulasz, jesienią – ciśnienie na nowalijki, wiosna pachnie mi piernikiem, a że lody najzdrowiej jeść zimą, to akurat fakt :-) Dodam tylko, że Niesforny Mąż ma tak samo, ale (dla urozmaicenia pożycia, zapewne) cykle zachciankowe mamy mocno niesynchroniczne. Gdyby w naszej kuchni miała panować demokracja, to chyba tylko głos Kota mógłby przeważyć szalę w którąś ze stron. Na szczęście mamy dyktaturę, ze mną w roli dyktatora. Przy innym rozdaniu kart ten układ byłby fatalny ;-)

Ostatnio, wbrew temperaturom na zewnątrz i nie pomna sugestii męża, by było tłusto i mącznie, zapragnęłam lekkiego, typowo letniego w charakterze obiadu. Padło na dostosowaną pod moje gusta i zaopatrzenie osiedlowego sklepu wersję nigellowego przepisu.

Ta sałata z powodzeniem może robić za samodzielny obiad / kolację lub za dodatek, wystarczy pomanipulować ilością dodawanego mięsa. Ja wzięłam całkiem solidny kawał nietłustej, przedniej wołowiny. Mięso szybko trzeba obsmażyć na ostrym ogniu z każdej ze stron.

Tak potraktowane mięso należy wstawić do piekarnika rozgrzanego do 200 st. na 15 minut. Potem wyjąć i odstawić jeszcze na ok. 5-10 minut, zachowując soki puszczone przez mięso. W tym czasie przygotowujemy michę sałaty. Dowolnie i frywolnie. Ulubiony rodzaj albo mix. Łączymy ją z rukolą, roszponką lub ziołami. Albo nie. Ja wzięłam sałatę lodową i górę pietruszki.

Ok, teraz czas na krojenie mięsa. Trzeba je pokroić cieniutko, w poprzek włókien.

Na koniec łączymy wszystko w misce, podlewami mięsnymi sokami, posypujemy pestkami z połowy granata i skrapiamy sokiem wyciśniętej z drugiej połówki owocu. Posypujemy solą, ziołami i gotowe. Letni obiad na jesienny dzień.

Nie taki diabeł straszny

Zwykły wpis

Fast food ma złą sławę, a wśród zniesławionych potraw hamburger wiedzie prym.  A frytki do tego to już sodoma i gomora. Do jedzenia w sieciówce z żółtym M w logo nie wypada się przyznawać. W tej o nazwie z trzech literek, z których pierwsza to K, to wiadomo, głowy i pazury zapiekają w panierce. A bezsprzecznie w każdej do jedzenia dodają kilo chlesterolu i wiaderko celulitu.  Stąd z pewną nieśmiałością wyznam, że bardzo lubię hamburgery.

Hamburger to dla mnie danie jak każde inne. Można je koncertowo spieprzyć, co powszechnie jest praktykowane zarówno w przydworcowych budkach jak i w globalnych sieciówkach. Ale równie niehumanitarnie można potraktować dowolne inne danie. Nie wińmy więc hamburgera za błędy kucharza.

Hamburger to przede wszystkim wołowina. Ponoć  prawdziwy (cokolwiek to znaczy) hamburger musi być tłusty, więc to chudej z natury wołowowiny dodaje się mielony tłuszcz, najlepiej również wołowy. Ja gustuję w wersji odchudzonej. Cóż, czyń wedle uznania i podpowiedzi swoich kubków smakowych. Do mięsa dodaję sól, jajko, musztardę, drobno posiekaną cebulkę i… ogórki kiszone. Wzięło się to stąd, że kiedyś trafiłam na przepis sugerujący dodanie kaparów. Zaiste, zacny pomysł, zatem się przyjęło. Któregoś razu gdy robiłam hamburgery ze zdziwieniem odkryłam, że stojący w lodówce słoiczek, wbrew oczekiwaniom, nie zawierał kaparów, a ogórki konserwowe. Zastosowałam to zastępstwo – z powodzeniem. Analogiczna sytuacja doprowadziła mnie do podmiany ogórków konserwowych na kiszone. I innych hamburgerów już sobie nie wyobrażam.

Nie mam specjalnej praski, obręczy, ani żadnej innej zaawansowanej technologicznie pomocy do formowania kotletów. Formuję je rękoma, starając się im nadać ładny kształt, ale na staraniach się kończy. To zapewne wina Kota, który zwąchawszy mięso siada na kuchennym parapecie i z łakomym wyrazem pyszczka uważnie śledzi każdy mój ruch. Któż pod taką presją byłby w stanie pracować?

Mniej lub bardziej kształtne burgery wrzucam na suchą rozgrzaną patelnie i smażę na średnim ogniu do uzyskania pożądanego stanu zrumienienia. W czasie gdy mięso się smaży zajmuję się oprawą. Tu ograniczenie stanowi tylko fantazja i zawartość lodówki. Tym razem zadecydowałam, że mięsu, na modłę cypryjską,  towaryszyć będzie cytryna i pietruszka. Zmiksowałam więc sok i natkę z majonezem na nienaturalnie zieloniutki sos.

 

Sos wylądował na podgrzanej w piekarniku bułce z ziarnami.

Jeszcze plaster pomidora, kiełki i gotowe.

Dobry hamburger nie jest zły!