Tag Archives: Nigella

Na dobry początek

Zwykły wpis

Wbrew Majom mamy nowy rok. Poziom lenistwa po świąteczno-sylwestrowym maratonie powoli opada, z naciskiem na powoli. Równie powoli nadciąga ochota na kolejne smakołyki. Bo wszystkie trzy zapasowe żołądki zużyłam w święta. Swoją drogą ciekawe jak to jest – choćby się człowiek starał, choćby ograniczał, nie podskubywał, nie podjadał i stanowczo odmawiał drugiego kawałka tortu (bo umówmy się, silna wola nie jest ze stali i pierwszego odmówić się nie da), to i tak kończy wypełniony po kokardę. A przynajmniej kończy tak, gdy spędza święta w rodzinnym domu.

No ale czas leczy rany i prędzej czy później, nawet po najbardziej rozpustnych i hedonistycznych świętach, na nowo ochota na coś smacznego zapędza człowieka do kuchni. Po kilkudniowym detoksie w postaci ordynarnych kanapek i prostackich jajecznic, zaczyna kiełkować chęć na coś bardziej wyrafinowanego. I w żadnym wypadku nie tradycyjnego.

A dołóżmy do tego równania jeszcze jedną zmienną. Pogodową. Bo szarość wraz z nowym rokiem nam nastała okrutna i nieprzenikniona. Aż szarym komórkom, z nadmiaru szarości, odechciewa się aktywności. Więc coś kolorowego i energetyzującego nie byłoby złym pomysłem. Coś rozgrzewającego i pobudzającego. Marazm przełamującego. Do meksykańskiej fiesty prowokującego. Tak, jest coś takiego. Chili con carne potrafi to wszystko.

Cooking & EatingChili robię z przepisu Nigelli, więc jest szybko, łatwo i przyjemnie, z efektem gwarantowanym. Zaczynamy od cebuli i czosnku – dwie główki i dwa ząbki obieramy, siekamy i podsmażamy. A gdy się zeszklą dodajemy posiekaną jedną lub dwie papryczki chili i przyprawy: po łyżeczce kuminu, kardamonu i mielonych ziaren kolendry.

Cooking & EatingSmażymy warzywa z papryczką i przyprawami przez chwil kilka – aż przyprawy rozwiną swój aromat – po czym dodajemy 1-2 posiekane czerwone papryki.

Cooking & EatingNastępnie dorzucamy mięso – ok. 700 g nie za chudej wołowiny lub miksu wołowo-wieprzowego.

Cooking & EatingMięso smażymy wraz z resztą składników przez kilka minut, aż przestanie być takie surowe. Wówczas to dorzucamy kolejną porcję składników: dwie puszki pomidorów

Cooking & Eatingsolidną łyżkę porządnego gorzkiego kakao

Cooking & Eatingi puszkę odsączonej czerwonej fasoli

Cooking & EatingDoprawiamy temat solą, przykrywamy i dusimy przez godzinkę. A potem tylko wyrzucamy na górkę ugotowanego ryżu lub też podgrzaną tortillę, posypujemy kolendrą i przeganiamy poświąteczne zło i noworoczną pluchę. Kolejnymi porcjami. Do skutku.

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & Eating

 

 

Kot, pudełko i śniadanie na obiad

Zwykły wpis

Trzecie prawo kociej równowagi wszechświata głosi, że kot pozostawiony w zasięgu pudła będzie dążył ruchem niejednostajnym i chytrym do tego, by znaleźć się w pudle. Nie ma lepszej zabawy niż pudełko. Ach ileż ono sprawia możliwości – można wskoczyć, wyskoczyć, wskoczyć, wyskoczyć, wskoczyć, … – i tak w nieskończoność. W pudełku można też siedzieć oraz (co najważniejsze) spać. I to jak dobrze! Sprezentujcie kiedyś kotu super wypasione legowisko, zapakowane w pudełko. Rozpakujcie, koniecznie pozostawiając kartonowe opakowanie obok. A potem patrzcie gdzie ułoży się kot…

No dobrze. Obgadałam Kota oraz całą resztę kociego rodu, a sama wcale lepsza nie jestem. Nie w sensie przesiadywania w kartonach. Wszakże przykład Hanki Mostowiak pokazuje, że od kartonów to się lepiej trzymać z daleka. Miałam raczej na myśli thinking outside the box, które sprawia mi czasem problem ogromny i brnę w ślepy zaułek jak ten koń z klapkami na oczach. Jak już powstanie mi jakieś połączenie w mózgu, jak już jakaś myśl, choćby i absurdalna, zakiełkuje, to trudno dziadostwo wyplenić.

Wskutek powyższego kedgeree spróbowałam jakieś 5 lat po zakupie książki Nigelli przepis na nie zawierającej. Nie dlatego, że wcześniej nie miałam na nie ochoty, brakowało mi produktów lub się najzwyczajniej w świecie nie składało. O nie. Danie mnie pociągało, a wszystkie składniki są względnie łatwo dla mnie dostępne. To skąd ta zwłoka? Ano stąd, że Nigella (w myśl brytyjskiej tradycji kulinarnej) umieściła ten przepis w sekcji o śniadaniach, a mi to danie wybitnie na śniadanie nie pasuje. Nawet podtytuł, że to śniadania na każdą porę nie pomógł. Ale wtem nagle po 5 latach wpadłam na to odkrywcze rozwiązanie, by kadgeree przyrządzić w charakterze obiadu. Czy to wystarczy na nobla?

Dzisiejsza wersja nie jest wiernym odwzorowaniem przepisu Nigelli, a jedną z możliwych wersji kedgeree. Mianowicie z wędzonym na ciepło łososiem. Ale po kolei. Na początek siekamy dwie cebulki, przygotowujemy parę liści limonki (mogą być suszone) oraz samą limonkę, sos rybny, a także po pół łyżeczki kurkumy, mielonych ziaren kolendry i kuminu.

W rondlu lub na głębszej patelni rozpuszczamy tłuszcz – mieszankę masła i oleju, a jeszcze lepiej (cześć oddając tym samym indyjskim korzeniom potrawy) ghee, czyli klarowane masło. Jakiego tłuszczu nie użyjemy, chodzi o to, by podsmażyć cebulę. Gdy się zeszkli wrzucamy kurkumę, kolendrę oraz kumin i smażymy około minuty, pozwalając przyprawom rozwinąć pełnię swego aromatu. Następnie dorzucamy ryż basmati w ilości 200 gram.

Ryż porządnie otulamy przyprawami, a następnie dodajemy ok. 450 ml wody, sos rybny i liście limonki. Przykrywamy i pozwalamy ryżowi gotować się na małym ogniu przez ok. 15 minut. My w tym czasie jednak nie odpoczywamy, bo mamy do zrobienia 2 rzeczy. Po pierwsze – gotujemy ze trzy jajka na twardo lub prawie twardo, jeśli się uda uchwycić ten moment.

Po drugie – przygotowujemy łososia, czyli zwarty kawałek ryby (ok. 200 g) dzielimy na cząstki. Najlepiej robić to rękoma, pozwalając rybie rozpadać się wzdłuż słojów tłuszczowych, czy jak tam się nazywają te białe przerywniki w pomarańczowym mięsie.

Gdy ryż jest już miękki składamy puzzle w całość – ryż skrapiamy limonką i ewentualnie dodatkowym sosem rybnym, jeśli jest za mało słony. Dodajemy siekaną kolendrę i cząstki łososia.

Na koniec dorzucamy ćwiartki jajek. Podajemy od razu, na ciepło, lub w temperaturze pokojowej, jak sałatkę. Dodatkowa limonka nie zawadzi. Oj jak żałuję, że tak długo zwlekałam z wypróbowaniem kedgeree!

Niech się chmurzy!

Zwykły wpis

Zacznę teraz od A pamiętacie jak…? I zrobię to, chociaż nie mamy zasadniczo wspólnych wspomnień z tych czasów. Pozwolę sobie na taki wstęp, chociaż nie odwołam się do żadnego powszechnie znanego wydarzenia historycznego, które by taki zwrot uzasadniało. Ale zrobię to. Bo wiem, że też to robiliście. Bo nie nie robili tego tylko ludzie bez wyobraźni, a takich nie znam. Zatem uwaga, zaczynam:

A pamiętacie jak w dzieciństwie leżało się na trawie albo na ławce, albo choćby i na skrawku rozgrzanego chodnika i gapiło w niebo? A raczej nie tyle w niebo, co na chmury. Choć w zasadzie to nawet nie na chmury się człowiek gapił, a na te postaci i kształty, które chmury przybierały. Całe podniebne zoo przewijało się regularnie, a czasem niebo zaszczycane było pojawieniem się księżniczki, rydwanu lub smoka. Na tym niebieskim tle rozgrywały się sceny batalistyczne i dramaty miłosne. Pamiętam też wyraźnie chmury w kształcie lodów włoskich.

Właściwie to nie wiem kiedy zaprzestałam namiętnego gapienia się w chmury. Sądzę, że coś wspólnego może mieć z tym brak dwumiesięcznych wakacji oraz fakt, że gdybym teraz się położyła na skrawku rozgrzanego chodnika to albo karetka, albo straż miejska niechybnie zostałyby do mnie wezwane. Dlatego dziś proponuję sobie i Wam bezpieczne gapienie się na chmury. Takie, które nie prowokuje wytykania palcami i wyzywania od starych wariatek. Pogapmy się dziś na czekoladową chmurę, a wierzcie mi, jak zaczniecie, to nie będziecie w stanie oderwać wzroku, aż do ostatniego okruszka…

Czekoladowa chmura jest idealną chmurą na każdą jesień, również dlatego, że robi się ją łatwo i bezproblemowo. Zaczynamy od czekolady – damy jej w ten sposób trochę czasu na przestygnięcie. Rozpuszczamy 250 g czekolady z 125 g masła. Moim zdaniem najłatwiej zrobić to za pomocą kuchenki mikrofalowej ustawionej na niską moc, np. 300-400 W (czekolada się rozpuszcza, ale nie podgrzewa zbyt mocno). Można też w kąpieli wodnej – wówczas trzeba zarezerwować ciut więcej czasu na stygnięcie. Niezależnie od metody, czekoladę łączymy z masłem na błyszczącą, gładką masę.

Następnie przechodzimy do ubicia jajek – 2 całe + 4 żółtka (białka zachowujemy) ubijamy z 75 g cukru, aż ten ostatni się rozpuści.

Trzecim elementem układanki są białka – ubijamy je na sztywno, a następnie, cały czas ubijając, dodajemy stopniowo 100 g cukru, aż uzyskamy sztywną i błyszczącą masę.

Przygotowujemy jeszcze 2 łyżki likieru Cointreau (lub innego likieru pomarańczowego) oraz skórkę startą z jednej pomarańczy. Nie trzeba dodawać tej pomarańczowej nutki, aczkolwiek warto.

Teraz składamy wszystko w całość. Do ubitych jajek (tych z żółtkami) dodajemy czekoladowo-maślaną masę oraz likier i skórkę pomarańczy.

Do masy czekoladowej dodajemy kilka łyżek białkowej piany – łączymy. Tak dopowietrzona masa czekoladowa jest gotowa, by dodać ją do reszty białek. Mieszamy całość delikatnie i z uczuciem, koniecznie szpatułką, w żadnym razie mikserem, aż do całkowitego połączenia.

Ciasto wylewamy na wyłożoną papierem do pieczenia tortownicę o średnicy 23 cm. Pieczemy 35-40 minut w 180 stopniach (aż ciasto wyrośnie, popęka i przestanie być płynne).

Studzimy je w formie. Ciasto się zapadnie i o to nam chodzi.

W powstałym po wystudzeniu ciasta kraterze umieszczamy bitą śmietanę, do której dodajmy również likier pomarańczowy (1 łyżkę) oraz ekstrakt waniliowy (1 łyżeczkę). Na wierzch przesiewamy trochę kakao i chmura gotowa. Aż mija mi tęsknota za słońcem :-)

Przepis oczywiście pochodzi ze zbiorów Nigelli.

 

 

Z okazji wolnej środy

Zwykły wpis

Nie wiem jak Wy, ale ja od dawna uważam, że dwa wolne dni w tygodniu to zdecydowanie i stanowczo za mało. Poniedziałkowa udręka i piątkowy entuzjazm dowodzą tego dobitnie. Zwykły weekend wszakże, to rzecz mocno niewystarczająca. W sobotę człowiek musi, po prostu musi odespać. Bez tego można nagle i nieoczekiwanie umrzeć. Ja osobiście zawsze umieram jak nie odeśpię. Do tego dochodzą jakieś przyziemne obowiązki – cały tydzień odkładane porządki, uzupełnienie spiżarki, ploty w maglu i inna udręka towarzysząca naszej egzystencji na ziemskim padole.

Jak się okazuje, prawdziwie wolna zostaje jedynie niedziela. A jeden dzień leniwego odpoczynku, wyjazdów za miasto, gapienia się w telewizor, jeżdżenia rowerem dookoła fontanny, wcinania waty cukrowej i przejażdżek na karuzeli, raptem jeden dzień tego wszystkiego, to już kategorycznie niedopuszczalnie i tego już radykalnie za mało. Wniosek jest jeden i jest oczywisty. Wolnych dni powinno być więcej.

No i tu dochodzimy do sedna. Znam parę osób, które twierdzą, że weekend powinien być trzydniowy. Że powinno się zlikwidować poniedziałki albo wolne zrobić w piątki. Są to szczytne idee, nie będę ich zatem zbyt gorliwie potępiać. Ale wiedzieć Wam trzeba, że ja od dawna głoszę co innego. Mianowicie: wolne środy. Bo dwa razy po dwa dni, to każdy da radę pracować. Bo tydzień w częściach jest mniej męczący niż tydzień w całości. Bo w środę można załatwić to, co normalnie jest do załatwienia w sobotę. No i potrzeba sobotniego odsypiania będzie zdecydowanie zredukowana. A jak się usunie poniedziałki, to nowym najbardziej znienawidzonym dniem po prostu stanie się wtorek. Z resztą – w tym tygodniu możecie przetestować mój postulat w praktyce. I jak? Podoba się?

A żeby wolną środę w pełni poczuć, trzeba ją celebrować jak sobotę. Zatem na jutro proponuję Wam coś adekwatnego – weekendowe śniadaniowe ciasto :-)

Ciasto na śniadanie? I od razu wiadomo kto za tym stoi – oczywiście Nigella. A jak Nigella, to nie może być trudno i kłopotliwie, prawda? No właśnie – ciasto, choć wyrastające, nie powoduje rano zgryzot czasowych, bo można je przygotować dzień wcześniej. A przygotowanie przebiega następująco:  350 g mąki, 1/2 łyżeczki soli, 50 g cukru i opakowanie suchych drożdży (7 g) łączymy w dużej misce.

Do suchych składników dolewamy 2 jajka roztrzepane z 125 ml letniego mleka, 1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego i skórką  otartą z jednej cytryny.

Składniki szybko łączymy ze sobą, a następnie dodajemy 50 g rozpuszczonego masła

Ciasto wyrabiamy aż będzie gładkie i elastyczne. W wyrabianiu pomagamy sobie mąką – ja dodałam podczas wyrabiania jeszcze ok. 70 g. Gotowe ciasto musi wyrosnąć. Można dać mu wyrastać klasycznie – godzinę z hakiem w ciepłym miejscu – albo można wstawić je na całą noc do lodówki do powolnego wyrastania. W każdym przypadku ciąg dalszy następuje gdy ciasto podwoi swą objętość. W przypadku klasycznego wyrastania możemy od razu przystąpić do dzieła, w przypadku ciasta lodówkowego musimy mu dać chwilę, by ogrzało się nieco po wyciągnięciu z lodówki.

A ciąg dalszy jest taki, że wyżywamy się brutalnie na cieście. Okładamy je bezceremonialnie pięściami, względnie wałkiem.

Gdy ciasto już wie kto tu rządzi można przystąpić do rozpłaszczenia go na blaszce. Tu muszę poważnie skorygować autorkę przepisu, bo podała, że proporcje są odpowiednie na blaszkę o wymiarach 20×30 cm. Otóż nie – ciasta starcza na zdecydowanie większą blachę 35×40 cm! Mi najwygodniej było rozprowadzać ciasto od razu wałkiem na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia.

Ciasto rozwałkowujemy cienko od brzegu do brzegu i dajemy mu odpocząć przez kwadrans, w którym my, wręcz przeciwnie, nie odpoczywamy. Bo teraz trzeba przygotować owoce. U Nigelli były to jabłka i jeżyny. U mnie borówki i nektarynki. Nektarynki wzięłam 4, borówek było 250 g.

Ciasto na początek smarujemy jajkiem roztrzepanym z łyżką śmietany.

Następnie wysypujemy owoce na ciasto

Teraz czas na szybką kruszonkę – 50 g mąki, 25 g mielonych migdałów, 4 łyżki brązowego cukru oraz 50 g zimnego masła rozcieramy w palcach

Na koniec kruszonkę łączymy z małą garścią płatków migdałowych i posypujemy nią ciasto

Ciasto wsadzamy do piekarnika nagrzanego do 200 st. na 15 minut, skręcamy temperaturę do 180 stopni i pieczemy kolejne 20 minut. Gotowe!

A jeśli ze śniadania coś zostanie, to trochę lukru zmieni ciasto śniadaniowe w klasycznego towarzysza dla popołudniowej kawki. Miłej wolnej środy! :-)

Orzeźwienie kontratakuje

Zwykły wpis

Zasadniczo pobieżnie zaczęło mi się podobać. Te upały, znaczy się. Bo najpierw, to jednak miałam coś przeciwko. Wszak żyć i funkcjonować na normalnych obrotach, to się w ten sposób nie da. Zwłaszcza, jak nie ma się w pracy klimy (tak, są jeszcze takie miejsca na tym łez padole!). Ale. Nie tylko ja doświadczam zwolnienia obrotów. Doświadczają go również wszyscy wokół.

Każdy, w pełni egalitarnie, topi się na słońcu, wzdycha, żąda prawa do sjesty oraz pogardliwie prycha na jakikolwiek dress code. Każdy brutalnie domaga się prawa do odsłaniania nie tylko ramion i palców u stóp, ale również każdej innej części ciała, jeśli tylko daje to nadzieję na odrobinę orzeźwienia. Szef wszystkich szefów zrzuca krawaty na rzecz bermudów, bardzo ważna pani dyrektor obcasem próbuje zmusić hydrant by swą wodną moc uwolnił,  a spięty na co dzień kierownik tapla się beztrosko w fontannie.

Wobec takiego rozluźnienia obyczajów praca bardziej przypomina plażę. A że poplażować sobie lubię, to i te upały w końcu zyskały mą sympatię. A jak jeszcze zapewnimy menu odpowiednie do poziomu słupka rtęci, to już naprawdę nie ma na co narzekać.

Lekka, bardzo soczyście orzeźwiająca sałatka, przy której na dodatek nie ma wiele pracy. Czy może być coś lepszego na tropikalne upały? Pewnie nie.

Sprawa jest prosta.Siekamy jedną czerwoną cebulę na cienkie półplasterki, które wrzucamy do soku z limonki by straciły część swej zadziorności.

W czasie gdy cebula się pluska w soku, poddajemy dekompozycji dorodnego arbuza. Idealnie gdy arbuz jest schłodzony, ale nie aż tak lodówkowo zimny.

W międzyczasie możemy sobie zblenderować parę arbuzowych kąsków z miętą i lodem, a dalsza część przygotowań stanie się przyjemniejsza.

Po arbuzie bierzemy się fetę – ją również rozbijamy na części pierwsze. Na 3/4 arbuza wzięłam jedno opakowanie fety.

Łączymy w kolorowy patchwork arbuza, fetę i listki z paru gałązek mięty.

Wprowadzamy dodatkowe kolory pod postacią cebuli (sok z limonek zachowujemy) i czarnych oliwek

Jeszcze ostatnie szlify – szczypta grubotłuczonego czarnego pieprzu, kapka oliwy i pozostałego po moczeniu cebulki soku z limonek i…

… i porcja orzeźwienia gotowa! Pycha! Z resztą przepis ze zbiorów Nigelli, więc nie mogło być inaczej.

Konkurs bez związku z łososiem

Zwykły wpis

Wiem, gdzie dzisiaj będę spała. Wiem, że bez problemu dogadam się z panią sklepową, nawet, jeśli będę miała życzenia specjalne. Wiem, że mimo zakazów, oprócz kolacji na stole wyląduje również Kot. Wiem, że jeśli tylko będę tego chciała, to z kranu poleci gorąca woda. Świadczyć może to tylko o jednym – Podróż się skończyła.

Po pierwsze, w ramach słodkiej rekompensaty za długą rozłąkę, mam dla Was konkurs, w którym nawet można coś wygrać – zajrzyjcie na fejsa, bo tam się sprawa rozgrywa.

A po drugie, mam dla Was cudowny, choć niebywale prosty przepis, który musiał długo poczekać. Bo cały mój wyjazd. Chciałam go zamieścić przed urlopem, ale wiecie jak to jest. W ostatniej chwili się okazuje, że jeszcze jest milion rzeczy do zrobienia. Nagle światu się przypomina, że ma do człowieka jakieś sprawy, więc wykorzystuje te ostatnie chwile, by wyegzekwować spełnienie wszystkich życzeń. Więc jeszcze trzeba było coś w pracy zrobić. Jeszcze coś załatwić. Jeszcze jakiś rachunek opłacić. Jeszcze jakieś niezbędne zakupy zrobić. Jeszcze Kota w dobre ręce na przechowanie oddać. Jeszcze w milion miejsc zadzwonić. Bilety wydrukować, kwiatki podlać, a przy tym wszystkim nie zapominać o oddychaniu.  I w rezultacie, jak zwykle, wyjeżdżałam zupełnie po wariacku, dopakowując się dwie sekundy przed wyjściem z domu.

Za to gdy już wyszłam z domu, wszystko to zniknęło. Zaczęła się Podróż. Całkowicie nieprzewidywalna. Bez narzuconych reguł, bez sztywnego grafiku, spontaniczna i wciągająca. Jedynym ograniczeniem był bilet powrotny, bo zdrowy rozsądek został w domu. Mmmm… Co tu dużo mówić – cudnie było. Pod względem jedzeniowym również. Ale szczegółów nie zdradzę, bo temu właśnie fejsowy konkurs jest poświęcony. Nie będę zatem psuć zabawy i wrócę do dzisiejszego przepisu. A dziś będzie o fenomenalnym łososiu. I o porach. Dla kontrastu do łososia dodanych.

Chociaż głównym bohaterem tego dania jest łosoś, to zaczniemy od porów, ale tylko dlatego, że one potrzebują więcej czasu na rozwinięcie swych walorów.

Dla dwóch osób 4 pory sprawdzą się wyśmienicie. Myjemy je, ładujemy do garnka z łyżką masła i łyżką soli, zalewamy wodą i gotujemy 30 minut, licząc od momentu, gdy woda zacznie wrzeć.

W czasie gdy pory się gotują robimy serowy beszamel. W tym celu rozpuszczamy 15 g masła i zasmażamy je (bez rumienienia) z 15 g mąki. Zasmażkę podlewamy 180 ml gorącego (koniecznie!) mleka i gotujemy, aż powstanie kremowo aksamitny beszamelowy sos.

W tym momencie zdejmujemy już sos z ognia, dodajemy 100 g gorgonzoli i mieszamy, aż ser się rozpuści w gorącym beszamelu.

Na koniec jeszcze wrzucamy żółtko i doprawiamy sos solą, pieprzem i gałką muszkatołową.

Ugotowane pory odsączamy z wody, układamy w żaroodpornym naczyniu, zalewamy sosem i wstawiamy pod górną grzałkę piekarnika na 10-15 minut – tyle powinno wystarczyć by sos dostał złotych wypieków.

Czas, który pory spędzają w piekarniku, wystarczy też w zupełności na przygotowanie łososia. Bo pracy z nim jest znikoma ilość. Wystarczy filet bez skóry pociąć na mniejsze kawałki – z jednego fileta wyjdą 4 sztuki – i oprószyć solą.

Następnie każdy kawałek obtoczyć dokładnie w (i tu cały sekret tego przepisu się zasadza) mieszance cukru z proszkiem musztardowym. 2 łyżki cukru + 2 łyżeczki musztardowego proszku wystarczą na tę ilość ryby. Ważna rzecz – robimy to bezpośrednio przed smażeniem, żeby proszek nie miał czasu wejść w reakcję z wilgocią ryby i zamienić się w papkę.

Tak opanierowane rybne kąski smażymy na dość gorącym oleju. Dosłownie minutkę z każdej strony. No ewentualnie dwie, jeśli filet był bardzo gruby. Ale nie dłużej.

Pory inspirowane były przepisami Julii Child, natomiast przy łososiu pomogła mi Nigella. Z takiej kombinacji musiało wyjść coś pysznego. I nie będę się krygować, powiem otwarcie: wyszło genialnie :-) Zapiekane pory są świetnym dodatkiem do niejednego mięsa, a nawet solo. Łosoś w musztardzie z cukrem jest oszałamiający w smaku, a do tego ma jeszcze chrupiącą karmelową skorupkę. Po prostu poezja.

200% Nigelli w Nigelli

Zwykły wpis

Pomysł pierwotny był wręcz ordynarnie prosty. Wersja finalna zarzuciła ordynarność i pozostała po prostu prosta. Bo kto powiedział, że pyszności muszą być skomplikowane? No w sumie nikt. I słusznie!

Pomysł pierwotny zakładał, że upiekę ni mniej, ni więcej tylko megaczekoladowe muffiny Nigelli. Ale nie poczułam wystarczającej satysfakcji po dwóch minutach spędzonych w kuchni – bo tyle wystarcza by zrobić te muffiny. Musiałam, absolutnie musiałam, jeszcze choć trochę się pokręcić, pomieszać, poprzyprawiać i powąchać kuchenny świat. I tak o to pojawił się ciąg dalszy – również Nigellowy. Bo jako dodatek do wszystkiego co czekoladowe (i nie tylko) pokochałam miłością ogromną krem na bazie serka Philadelphia, ale już pewnie o tym wiecie. W każdy razie błogo i bosko wyszło. Hmmm…

Z muffinami postępujemy klasycznie – oddzielnie suche składniki łączymy, oddzielnie mokre, a następnie mieszamy wszystko krótko i byle jak.

Składniki suche (zrobiłam z połowy porcji – podane ilości starczą na 6 muffinów):

  • 125 g mąki
  • 85 g cukru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia + 1/4 łyżeczki sody
  • 1 łyżka kakao
  • 125 g gorzkiej czekolady – posiekana tabliczkowa albo groszki

Składniki mokre:

  • 125 ml mleka
  • 50 g rozpuszczonego masła
  • pół jajka (wzięłam całe, za to ilość masła zmniejszyłam do 30 g)
  • pół łyżeczki esencji waniliowej

Foremki napełniamy ciastem do 3/4 wysokości i pieczemy 15-20 minut w 180 stopniach.

Muffinom pozwalamy przestygnąć, a w międzyczasie robimy krem. Na 6 muffinów wystarczy jedno opakowanie serka, czyli 125 g. A przy tej okazji chciałam się z Wami podzielić bardzo cenną podpowiedzią Moniazo. Jest taki serek firmy Piątnica, który w wersji bez dodatków w postaci łososia czy czosnku całkiem dobrze udaje Philadelphię. Stoi zawsze gdzieś przy kanapkowych smarowidłach. Jego ogromną zaletą jest to, że jest tańszy prawie o połowę. Jeśli chodzi o smak i konsystencję, moim skromnym zdaniem szala nieznacznie na korzyść Philadelphi się przechyla. Ale doprawdy nieznacznie. Jeśli akurat nie trafię na Phili w rozsądnej cenie, to sięgam po Piątnicę bez wahania.

Wracając. 60 g miękkiego masła ucieramy na puch, łączymy je z 40 g cukru pudru, a na koniec dodajemy 125 g serka.

Wstawiamy krem na kilka minut do lodówki, żeby trochę się zebrał w sobie po tych mikserowych torturach. Smarujemy muffinki i tyle. Jesssu jakie to dobre. Choć tak proste.

Arabskie noce, polskie dnie

Zwykły wpis

Rozsiądźcie się wygodnie. Na dywanie. Po turecku. Zaparzcie słodkiej jak diabli miętowej herbaty. Odpalcie wodną fajkę. Potrenujcie taniec brzucha. Zarzućcie jakieś orientalne rytmy. W wersji ekstremalnej – podkręćcie temperaturę do 35 stopni, a miejsce dywanu umieśćcie ze 4 metry sześcienne saharyjskiego piasku. Arabskie noce czas zacząć.

No wiem, przesadziłam. Nadzieje rozbudziłam, wyobraźnię połechtałam. A tymczasem będzie to zaledwie nawiązanie do tematu. Pyszne nawiązanie, to fakt, ale zaledwie nawiązanie. Bo tadżin (lub tażin – jak kto woli), smakuje nieco inaczej. Ale to nie szkodzi, bo wersja Nigelli jest bardzo, bardzo smakowita. Oraz niezwykle łatwa w przygotowaniu, co ostatecznie przesądza sprawę.

Pracy przy tym daniu jest tak niewiele, że ledwo mieści się to w mojej definicji gotowania. Do brytfanki wkładamy pokrojone w kostkę mięso (optymalnie 1 kg jagnięciny, ale ze względu na jej znikomą dostępność używam wołowiny).

Dodajemy 150 g cebuli uduszonej na maśle

150 g czarnych oliwek

4 łyżki kaparów

Garść ząbków czosnku, których obieraniem nawet nie zawracamy sobie głowy

Przyprawy – łyżkę kuminu, łyżkę imbiru oraz (to mój wkład w danie) płaską łyżeczkę soli i pół łyżeczki cukru.

Na koniec wlewamy butelkę półwytrawnego, czerwonego wina

I tyle

Całość doprowadzamy do wrzenia i zostawiamy na małym ogniu lub w piekarniku rozgrzanym do 160 st. na dwie godziny lub do czasu gdy mięso będzie zupełnie miękkie.

Podajemy w towarzystwie kuskusu, a ponieważ i tak nie jesteśmy zbyt ortodoksyjni z przepisem, to i kieliszek wina nie zawadzi.

 

Czeko-ambulans

Zwykły wpis

TO atakuje niespodziewanie. Chwila nieuwagi, podstępny aromat dolatujący do nosa albo zbyt apetyczne zdjęcie i gotowe. Niedobór czekolady w organizmie atakuje z mocą stada rozwścieczonych harpii. Zwłaszcza gdy deszcz dzwoni w szyby.

Nagle wśród grudniowych szarości rozbłyska światło. Na pomoc wyrusza pogotowie czekoladowe. Gna jak błyskawica. Musi się spieszyć, bo u pacjenta już słabnie puls. Już ślinianki nie wyrabiają, już kiszki się skręcają w tęsknocie za czekoladą. Oczy się przymykają, a w świetlnej poświacie majaczy obraz kuszący jak śpiew syreny.

Tu nie ma czasu na powolne ubijanie, długie pieczenie, nocne leżakowanie w lodówce. Doświadczony ratownik szybkim, wprawnym ruchem kruszy czekoladę.

Dozuje 75 g wysokoprocentowej substancji aktywnej, drugież tyle masła odmierza i łączy te ingrediencje w mikrofalówce w płynną miksturę. Dla wzmocnienia efektu leczniczego dodaje 4 łyżki cukru pudru, 1,5 łyżki mąki oraz jedno jajko.

Szybko rozdziela lek pomiędzy ramekiny.

Po 15 minutach w 200 stopniach remedium jest gotowe.

Aplikujemy go pacjentowi w towarzystwie bitej śmietany. Obserwujemy jak błogość powraca na twarz. W razie potrzeby czynność powtarzamy. Do skutku.

Jak pies na baby, tak Niesforny Mąż na…

Zwykły wpis

Wszyscy mamy swoje miłości jedzeniowe. Rzeczy ukochane, które w zasadzie w każdych ilościach możemy wchłonąć. Ja jestem kulinarnie spaczona, uwielbiam prawie całokształt jedzenia i pewnie nawet z bronią u skroni plątałabym się w zeznaniach i nie potrafiła ograniczyć się do wyboru jednej czy nawet trzech ulubionych rzeczy. Z Niesfornym Mężem jest prościej. Jak już wspomniałam, namiętnością wielką i nieskrywaną darzy kurczaki. Ponadto w ekscytację i niepochamowaną chęć chrupania wprawiają go orzeszki.

Te orzeszki, to nie byle co. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to najlepsze chrupadełko jakie jadłam kiedykolwiek. Ze wzlędu na różnorodność użytych przypraw pobudzają wszystkie kubki smakowe. Nie nudzą się po pierwszej garści. Jak dla mnie pure perfection.

Przepis pochodzi ze zbiorów Nigelli, więc jest szybko, łatwo i bezpoleśnie.

500 g orzechów (wzięłam mieszane) podprażamy przez 10-12 minut w piekarniku rozgrzanym do 200 st. (z termoobiegiem).

W czasie gdy orzechy się prażą przygotowujemy przyprawy.

W misce, która pomieści wszystkie orzechy łączymy rozpuszczoną łyżkę masła, dwie łyżki posiekanych listków rozmarynu (z sześciu gałązek), dwie łyżki brązowego cukru, dwie łyżeczki morskiej soli i pół łyżeczki pieprzu cayenne (dałam więcej, bom ostrolubna). W to wrzucamy gorące orzechy i mieszamy aby każda sztuka obtoczyła się w „sosie”. Gotowe.