Trenowałam sobie właśnie sztuki walki, nieudolnie próbując opanować zabijanie kciukiem i podpalanie wzrokiem. Szło mi słabo, więc narastała obawa, że nie przyjmą mnie do Mosadu. Pomyślałam, że może wybrałam złą specjalizację i, zamiast na zabijaniu, powinnam się skupić na torturach. Ok, pójdźmy w tym kierunku. Podtapianie i inne zabawy z wodą? Było. Wbijanie ostrych narzędzi w niewłaściwe miejsca? Było. Puszczanie niestudyjnych nagrań Mandaryny na cały regulator i bez przerwy? O! Ale ja też bym mogła przy okazji zejść. A może…?
I w tym momencie Kot obudził mnie w bardzo niehumanitarny sposób – stosując okrutną technikę zimnego noska, który to nosek przyłożył do mojej niefortunnie wystającej spod kołdry nogi. Ale zdążyłam pochwycić opary snu nim się ulotniły – zrobię ciasto tak dobre, tak zwalające z nóg, jak to tylko możliwe. Następnie przesłuchiwanym będzie się aplikować tylko jeden kęs i obiecywać więcej wzamian za informację. To musi zadziałać! A sasasasa, diabelski plan…
I wiecie co? Ten niepozorny biało-czarny zawodnik, który powstał jako materializacja marzeń sennych, chyba na prawdę mógłby zostac wykorzystany w celu popełniania tortur i zbrodni przeciwko ludzkości. Wyszło, nieskromnie powiem, genialnie.
Ciasto jest lekko zmodyfikowanym połączeniem dwóch obłędnych propozycji Dorotki – Red Velvet Cake oraz Devil’s food cake i biorąc z każdej to co najlepsze tworzy kompozycję doskonałą, przynajmniej wg mojego podniebienia.
Diabelskie blaty upiekłam jak Pan Bóg i Dorotka przykazali, przeskalowując jedynie temat na tortownicę o średnicy 26 cm. Czyli:
- 260 g mąki
- 1,5 łyżeczki sody
- 1/3 łyżeczki soli
- 160 ml kefiru
- 160 ml wody
- 2,5 łyżeczki ekstraktu waniliowego
- 65 g kakao rozrobionego w 160 ml letniej wody
- 3 nieduże roztrzepane jajka
- 150 g miękkiego masła
- 200 g cukru
- 25o g cukru brązowego
Masło ucieramy na puch, cały czas ucierając po trochu dodajemy cukier biały, potem brązowy, a na koniec cienką strużką dolewamy jajka. Następnie dolewamy rozrobione kakao, a gdy połączy się z maślaną masą zaczynamy na zmianę, po łyżce, dodawać kefir i mąkę wymieszaną z sodą i solą. Ciasto równo dzielimy na dwie tortownice i pieczemy w 180 st. do suchego patyczka – u mnie trwało to 50 minut.
Blaty studzimy na kratce.
Następnie czas na aksamitny krem.
Ten krem nie istnieje bez serka Philadelphia. Nie próbujcie go zastępować innym, słoność serka decyduje o uzależniającym charakterze kremu.
Na krem ucieramy 300 g miękkiego masła. Gdy zmieni się w lekki puch dodajemy szklankę cukru pudru, a następnie 600 g serka.
Przekładamy blaty połową kremu, resztę rozsmarowujemy na wierzchu.
Gotowe. Następnego dnia jeszcze lepsze. A jeszcze następnego – któż to może wiedzieć? Dwóch dni to ciasto nie przetrwa. Boskie. Fenomenalne. I zgodnie z założeniami – na jednym kęsie nie da się poprzestać. Ani na jednym kawałku.
Ostatnie zdjęcie nie daje mi spokoju.
Chciałabym natychmiast je zjeść!
mmm, smakowicie wygląda, chętnie skusiłabym się na taki choćby maciupeńki kawałeczek :-)
A wygląd jest chyba najsłabszą stroną tego ciasta! Nie jest brzydkie, ale nie daje po sobie poznać jak wiele kryje w środku…
Samym widokiem i opisem czuję się mocno storturowana. Nawet za mały kawałek podzielę się tajnymi informacjami (bo jak wiadomo na pewno takie posiadam)! Serek Philadelphia w kremie – cudoooo….
Mój Drogi Kubeczku, przyznawszy się do posiadania informacji wpadłaś jak śliwka w kompot! Zaraz przystępuję do dzieła. No już, otwieramy buzię, szeroko, szeroko, bo duży kawał ciacha już się zbliża
;-)
Wygląda rzeczywiście powalająco. Nie masz racji Centko. Prawdziwy znawca dostrzeże w tym cieście potencjał, który w sobie skrywa :) Na tym ostatnim zdjęciu wygląda wręcz seksownie :o)
Prozaicznie w sprawie serka – philadelphia jest droga, ale śmiało można zastąpić ją wiaderkowym z piątnicy. Ja już od zeszłego roku prowadzę kampanię wręcz na rzecz tego sera, bo jego niezaprzeczalną i największą zaletą jest właśnie to, że jest SŁONY! Serniki na zimno zrobione z niego są grzesznie pyszne i gdyby nie ograniczona pojemność żołądka, można by je jeść bez końca.
Ps. też sobie zrobię takie ciastko :)
Ooo, nie wiedziałam o Piątnicy. Wielkie dzięki za podpowiedź, bo philadelphia faktycznie podraża całą zabawę. Na Blogowe Koleżanki zawsze można liczyć!
Strasznie mi się podoba ten tort. Istne tortury… tak patrzeć i nie móc spróbować….
wyglada świetnie :) Zapisuję :) W sobotę mam imprezkę to wypróbuję :)
no no.. musi smakować bosko! :) zwłaszcza z taka ilością masła i serka ;)