Tag Archives: wieprzowina

Na dobry początek

Zwykły wpis

Wbrew Majom mamy nowy rok. Poziom lenistwa po świąteczno-sylwestrowym maratonie powoli opada, z naciskiem na powoli. Równie powoli nadciąga ochota na kolejne smakołyki. Bo wszystkie trzy zapasowe żołądki zużyłam w święta. Swoją drogą ciekawe jak to jest – choćby się człowiek starał, choćby ograniczał, nie podskubywał, nie podjadał i stanowczo odmawiał drugiego kawałka tortu (bo umówmy się, silna wola nie jest ze stali i pierwszego odmówić się nie da), to i tak kończy wypełniony po kokardę. A przynajmniej kończy tak, gdy spędza święta w rodzinnym domu.

No ale czas leczy rany i prędzej czy później, nawet po najbardziej rozpustnych i hedonistycznych świętach, na nowo ochota na coś smacznego zapędza człowieka do kuchni. Po kilkudniowym detoksie w postaci ordynarnych kanapek i prostackich jajecznic, zaczyna kiełkować chęć na coś bardziej wyrafinowanego. I w żadnym wypadku nie tradycyjnego.

A dołóżmy do tego równania jeszcze jedną zmienną. Pogodową. Bo szarość wraz z nowym rokiem nam nastała okrutna i nieprzenikniona. Aż szarym komórkom, z nadmiaru szarości, odechciewa się aktywności. Więc coś kolorowego i energetyzującego nie byłoby złym pomysłem. Coś rozgrzewającego i pobudzającego. Marazm przełamującego. Do meksykańskiej fiesty prowokującego. Tak, jest coś takiego. Chili con carne potrafi to wszystko.

Cooking & EatingChili robię z przepisu Nigelli, więc jest szybko, łatwo i przyjemnie, z efektem gwarantowanym. Zaczynamy od cebuli i czosnku – dwie główki i dwa ząbki obieramy, siekamy i podsmażamy. A gdy się zeszklą dodajemy posiekaną jedną lub dwie papryczki chili i przyprawy: po łyżeczce kuminu, kardamonu i mielonych ziaren kolendry.

Cooking & EatingSmażymy warzywa z papryczką i przyprawami przez chwil kilka – aż przyprawy rozwiną swój aromat – po czym dodajemy 1-2 posiekane czerwone papryki.

Cooking & EatingNastępnie dorzucamy mięso – ok. 700 g nie za chudej wołowiny lub miksu wołowo-wieprzowego.

Cooking & EatingMięso smażymy wraz z resztą składników przez kilka minut, aż przestanie być takie surowe. Wówczas to dorzucamy kolejną porcję składników: dwie puszki pomidorów

Cooking & Eatingsolidną łyżkę porządnego gorzkiego kakao

Cooking & Eatingi puszkę odsączonej czerwonej fasoli

Cooking & EatingDoprawiamy temat solą, przykrywamy i dusimy przez godzinkę. A potem tylko wyrzucamy na górkę ugotowanego ryżu lub też podgrzaną tortillę, posypujemy kolendrą i przeganiamy poświąteczne zło i noworoczną pluchę. Kolejnymi porcjami. Do skutku.

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & Eating

 

 

Mięsne czary

Zwykły wpis

Bo co to są właściwie czary? Jak sobie kiedyś, siedząc na trzepaku i nóżką majtając, dumałam, czary to taka rzecz, że powstaje coś z niczego. Między obserwowaniem much i żuciem gumy tworzyłam sobie światopogląd w temacie. Że jak na ten przykład magik z kapelusza królika wyciąga, to przecież on go tworzy z kapeluszowej próżni. Bo jak wiadomo, królika w kapeluszu uprzednio nie było. Przy okazji objadania się dzikimi gruszkami na najwyższej gałęzi drzewa, kontynuowałam swoje  przemyślenia i utwierdzałam się w przekonaniu o własnej racji. Bo ja nie miałam za uchem tej monety, którą wujek zza niego wydobył.

No ale potem, wraz z kolejną świeczką na torcie zdmuchiwaną, przyszła wątpliwość – a jak ktoś odwraca bieg czasu i trzy kawałki sznurka na powrót w jeden, aczkolwiek długi zamienia, to co? To nie są to czary? Albo jak ktoś czwórkę trefl w asa pik przetransformuje, to magia czy nie magia? Albo jak ktoś przemieni wodę w wino? Yyy…, może jednak nie idźmy w tym kierunku. Ale jakby pierwotna teoria, że magia nicości i tworzenia tylko dotyczy, została podważona.

A potem zaczęłam gotować i pojęcie magii rozciągnęło się bezgranicznie. Bo prawie wszystko co się w kuchni dzieje trąci nieco magią. Czasem również maggi. Ale magią częściej. I teraz nie mam wątpliwości, że te kotlety to czary w najczystszej postaci. Bo jak bez czarów, z trzech tylko składników, takie pyszności można wyczarować? Wiadomo, nie da się!

Sprawa jest banalna, można ją powierzyć nawet dziecku oraz stereotypowemu mężczyźnie. Nie obrażając mężczyzn pozostałych, oczywiście. Jako się rzekło, potrzebne są raptem trzy składniki – kotlet wieprzowy (schab z kością, karkówka czy kawałek z łopatki będą dobre), gruba morska sól, ewentualnie sól gruba kamienna, ale koniecznie i absolutnie gruba, oraz cytryna.

Kotlet obsypujemy hojnie solą

Wrzucamy go na suchą, rozgrzaną patelnię. Zasoloną stroną w górę. Kotlet smażymy na średnim / średnio-małym ogniu tak długo, aż ziarnka soli zaczną się robić przezroczyste. Trwa to ok. 10 minut.

Następnie kotleta przewracamy na drugą stronę i smażymy kilka minut. Nadmiar soli przyklei się do patelni. A co się nie przyklei, zeskrobiemy łyżką.

Teraz pozostaje tylko obficie skropić kotleta sokiem z cytryny

…i pałaszować ten niebywale, niesamowicie, czarodziejsko soczysty kawał mięsa! To jest prawdziwa magia!

Magiczna sztuczka z solą pochodzi stąd.

Pomysł na sierpniowe jabłka

Zwykły wpis

Sierpień nie powinien mnie dotyczyć. Szkolne ławy już dawno porzuciłam, więc nie powinien. Bo wakacje wcale mi się nie kończą. Wręcz urlop dopiero na horyzoncie. A upały wcale nie odpuszczają – wszak nie dalej jak wczoraj było ponad 30 stopni. A mimo wszystko odliczanie w dół się rozpoczęło.  Z niezrozumiałych powodów po 20 jest już ciemno. Krótkie gacie  w nocy mogą przyprawić o gęsią skórkę. No i Kot jakby przestał masowo gubić sierść. Ani chybi czuje w kościach, że już czas szykować się na zimę.

Jakby człowiek mądry był, to by w ślady Kota poszedł. Za przetwory się wziął. Za wietrzenie pierzyn. Za zaplatanie warkoczy z czosnku. W sensie za przygotowania do nadchodzących mrozów się wziął, bo przecież Kot wcale niczego nie wekuje, a pod pierzyną to co najwyżej sypia. Ale, najwidoczniej, mądrości u mnie ani krzty, za to szkolnej głupoty, a i owszem, sporo. Po uczniowsku, z niesłabnącym zapałem, eksploatuję ten sierpień jak się tylko da, żeby się nachapać, nałapać, wyszaleć, wybawić, naspotykać, nagadać, nawyjeżdżać na cały nadchodzący rok szkolny. Jakby poprzednie kilkadziesiąt lat nie nauczyło mnie, że na zapas to tylko truskawki w słoiku da się zamknąć.

Wobec natłoku wydarzeń do kuchni mi ciągle nie po drodze. Więc jak już się trafi wolne popołudnie, nie obarczone brzemieniem sierpniowej zabawy, to mam ochotę to troszkę pocelebrować. Czymś leniwym. Długo duszonym. Nieśpiesznie opiekanym. A że sierpień to jednak sierpień, w sensie lato a nie jesienna słota, to nie można sięgnąć wprost po ciężką, zawiesistą i tłustą artylerię. O nie. Tu trzeba działać sprytnie. Wpleść w temat dary lata. Na ten przykład dusząc mięso w soku jabłkowym. Wchodzicie w temat?

Lekki, kwaskowaty w jabłkowy sposób sos idealnie komponuje się z młodymi ziemniakami. To danie nadaje się nawet na upały. Choć zdecydowanie lepiej komponuje się z chłodnawym sierpniowym wieczorem. A robi się je bardzo niespiesznie i leniwie.

Siekamy 3-4 łodygi selera i 1-2 marchewki.

Kroimy też na zgrabne kawałki 2 polędwiczki wieprzowe

Ostatni, a zarazem kluczowy składnik, to sok jabłkowy. Najlepiej świeżo wyciskany, z całą swoją jabłkową mętnością. Soku potrzeba nam ok. 1 litra.

Teraz przystępujemy do dzieła. Polędwiczki obsmażamy ze wszystkich stron na niewielkiej ilości oleju. Czynimy to partiami, bez tłoku, by dać mięsu szansę na złapanie brązowych rumieńców.

Obsmażone mięso odkładamy na bok, a na tym samym tłuszczu (no chyba że się bardzo przypalił, wówczas wymieniamy na świeży) smażymy warzywa – tak z 10 minut, aż będą przyrumienione, a marchewka lekko zmięknie.

Do podsmażonych warzyw wrzucamy mięso i zalewamy całość sokiem jabłkowym.

Dolewamy bulionu – tyle by mięso było całkowicie przykryte. Ponadto doprawiamy – solą, pieprzem, tymiankiem i liściem laurowym.

Mięso przykrywamy i dusimy przez godzinę. W połowie duszenia posmakujcie sos – jeśli sok jabłkowy był bardzo kwaśny być może trzeba doprawić sos odrobiną cukru.

Gdy mięso jest miękkie wyciągamy je z sosu. Sos odtłuszczamy ściągając łyżką pływające na jego wierzchu oka tłuszczu.

Odchudzony sos gotujemy na ostrym ogniu, aby zredukował swą objętość o połowę. I gotowe. Wystarczy złożyć wszystko w całość na talerzu. Pyszne sierpniowe danie.

Pomysł znalazłam na Завтраки, обеды, ужины

Spoko Maroko :-)

Zwykły wpis

Wyjechałam raptem na chwilę. Na krótki moment wycofałam się z obiegu. A wystarczyło. Już życia, które w międzyczasie niestrudzenie się toczyło, nadgonić nie mogę. Zaległości mam na każdym możliwym polu. Kot uparcie twierdzi, że nadal deficyt czułości odczuwa. Ilość nieprzerobionego prania mogłaby sugerować, że dzielę mieszkanie z czteropokoleniową, niezwykle dzietną rodziną. Ilość nieprzeczytanych postów na śledzonych przeze mnie blogach zrównała się z populacją Chin. A z tym, że wyśpię się dopiero na emeryturze, to akurat zdążyłam się pogodzić.

A to wszystko przez maj. Mówię Wam, zapamiętajcie me słowa, przyjdzie kiedyś taki maj, którego w końcu nie przeżyję. No bo to przekracza możliwości doby i wątroby. Maj zaczyna się majówką, a potem płynnie przechodzi w urodzinowy festiwal. Mamy dopiero połowę miesiąca, a już postarzeć zdążyło się Maleństwo, Niesforny Mąż, Ryś, Wojujący Proletariusz i Dziołcha. Do tego dochodzi otwarcie sezonu grilowego, skwerkowego, działkowego, rowerowego i pewnikiem jeszcze jakiś dzień górnika oraz malarza pokojowego w kalendarzu figuruje. Dobrze, że przynajmniej boże ciało w tym roku odroczyli na czerwiec.

A tak być nie powinno. Wszak rabarbar zakiełkował. Przecież szparagi wynurzyły się z ziemi.  Trzeba się rzucić na nowalijki, powitać je radośnie i schrupać zachłannie. Nachapać witamin i nadgonić słoneczne niedobory. A tu czasu brak. A jak już się chwilka znalazła, to dałam nura we wspomnienia i marokańskie klimaty zaczęłam zgłębiać, za sprawą mini książeczki wyszperanej gdzieś nad brzegiem oceanu. Książeczka nie jest pierwszego sortu, ale jako jedyna o kuchni marokańskiej traktowała w znanym mi narzeczu. Trochę musiałam się wspomagać intuicją i wspomnieniem smaku oryginału. Wyszło dobrze.

Couscous, czyli, ułatwiając sobie życie, kuskus z dodatkiem warzyw i mięsa, to absolutnie podstawowe danie, jedzone na każdym kroku, zarówno przez lokalesów, jak i żądnych marokańskich smaków turystów. Zrobić je łatwo, więc nie ma się przed czym bronić.

Ortodoksyjny muzułmanin pewnie by się przeżegnał lewą nogą jakby to zobaczył, ale postanowiłam użyć wieprzowiny. Nie ma przeciwwskazań, aby wziąć wołowinę, a z jagnięciną to już byłby cymes. W każdym razie zaczynamy od mięsa, które kroimy na mniejsze kawałki. Kilogram mięsa będzie w sam raz.

Ponadto potrzebna nam będzie łyżka harissy, posiekany ząbek czosnku i posiekany korzeń pietruszki, z którymi zasmażamy mięso na oleju, aż się zrumieni ze wszystkich stron.

Następnie dodajemy przyprawy: łyżeczkę czubatą soli, nieczubatą łyżeczkę pieprzu, takąż łyżeczkę kuminu oraz szczyptę szafranu.

Oprócz przypraw dodajemy wodę – tyle by mięso było przykryte – oraz łyżeczkę pasty pomidorowej i gotujemy całość pod przykryciem przez 1,5 godziny.

Po tym czasie wrzucamy na wierzch garnka, tak by leżały na powierzchni, pokrojone w cieńsze paski marchewki i rzepę (po 2-3 sztuki). Rzepy, mimo szczerych chęci, nie udało mi się zastać w sklepie. Użyłam zupełnie niezbliżonej w smaku pietruszki. Było też smacznie, ale inaczej. Jeśli tylko macie dojścia do rzepy, to właśnie jej użyjcie. Garnek na powrót przykrywamy.

Po dwudziestu minutach dorzucamy cukinię pokrojoną na wzór marchewek i dusimy jeszcze 15 minut. W międzyczasie przygotowujemy kuskus – wedle instrukcji na opakowaniu. Od siebie dodajemy kapkę oliwy.

I teraz zaczynają się zajęcia artystyczne. Kuskus formujemy w kopczyk, który to kopczyk obkładamy warzywami. Na górze ma się znaleźć mięso, więc kopczyk taki raczej płaski niż szpiczasty robimy.

No i w końcu, jak wspomniane zostało, mięsko na górę wykładamy. Samo mięso – bez sosu. Ten podajemy w osobnej miseczce, aby każdy wedle własnego uznania kuskus sobie nawadniał. Proste i pyszne. Maroko nie mogło mi nie zasmakować. Bo Maroko jest spoko :-)

Romans Jamiego z Nelą. Nie Rubinstein.

Zwykły wpis

Chciało mi się. Bardzo. Młodych ziemniaków. W zasadzie nadal mi się chce. Takich polskich, małych, co to pół godziny na ich szorowanie trzeba spędzić. Za to potem wystarczy odrobina masła i koperek, by poczuć w ustach niebo. Klasyka nakazywałaby również szklaneczkę zsiadłego mleka pod te ziemniaczki spożyć. Nie mam nic przeciwko. Mogę być klasyczna, konserwatywna i rygorystyczna w tym zakresie. Bo młode ziemniaki i zsiadłe mleko tworzą duet doskonały. Ale dziś o innym duecie będzie. Którego siłą sprawczą też są młode ziemniaki. Ale takie importowane. Od razu duże, wyrośnięte. W zasadzie idealne do tego przepisu.

Ziemniaki pieczone wg pomysłu Jamiego cudownie przesiąkają aromatem boczku i ziół. Jamie dodawał szałwię. Ja poszłam w tymianek. Rozmaryn też byłby świetny. A niezależnie od ziołowej koncepcji, zaczynamy od wypatroszenia ziemniaków.

Wykrawaczką gniazd nasiennych robimy w ziemniakach otwory na przestrzał, zachowując wykrojone wałeczki.

W plaster boczku zawijamy czosnek i wybrane zioła. Staramy się zawinąć wszystko w dość ciasny rulonik.

Bekonowe ruloniki wciskamy w ziemniaczane otwory, a z wyciętych wałeczków robimy zatyczki o długości ok. 1,5 cm, którymi korkujemy ziemniaki z obu stron.

Zostaje nam jeszcze obtoczenie ziemniaków w oliwie i oprószenie solą. Od wewnątrz słoność zapewnia boczek, ale od zewnątrz musimy im pomóc.

Ziemniaki pieczemy przez godzinę w  200 st. Albo i nie. Ja przynajmniej zmodyfikowałam tą zasadę. Bo do ziemniaków robiłam mięso, które miało się piec godzinę w 180 stopniach. Więc w sumie ziemniaki piekły się też w niższej temperaturze, za to o kwadrans dłużej.

No właśnie, a jak już jesteśmy przy mięsie, to pozwólcie, że przedstawię: oto karkówka Pani Neli. Nie Rubinstein. Ale, na mniejszą skalę, również słynącej z niezwykłej pyszności jadła u niej podawanego. Przepis pozyskała osobiście Matka Rodzicielka i w łaskawości nieograniczonej podzieliła się nim ze mną. A ja się dzielę z Wami. Ale jakby co, to nie wiecie skąd wyciekły informacje, ok?

1,5 kg karkówki (bez problemu można przeskalować na mniejszą ilość) kroimy na plastry grubości ok. 1 cm i brutalnie rozklepujemy je.

Mięso nacieramy czosnkiem przeciśniętym przez praskę i zostawiamy na ok. kwadrans. Jeśli chodzi o timing, to zaczęłam od tej czynności. W czasie czosnkowego kwadransa zajęłam się ziemniakami, wstawiłam je do piekarnika i wróciłam do mięsa. Wykończyłam mięso, dostawiłam do ziemniaków – które już swoje dodatkowe (w porównaniu z mięsem) 15 minut w piekarniku odsiedziały. I tym sposobem wszystko było gotowe jednocześnie.

Kontynuując. Mięso obsmażamy na ostrym ogniu, za to krótko – około minuty z jednej strony wystarcza. Karkówka jest tłusta sama w sobie, więc obsmażałam ją na suchej patelni, bez żadnego dodatkowego tłuszczu.

Obsmażoną karkówkę układamy w żaroodpornym naczyniu, przekładając ją plasterkami cebuli – 3 główki wystarczą.

A teraz czas na sos, w którym kryje się cały sekret tej karkówki.

Łączymy ok. 200 g pikantnego keczupu (mały słoiczek – może być ciut więcej, ciut mniej), 2 łyżki musztardy (najlepiej dijon), ząbek czosnku przeciśnięty przez praskę, 2 łyżki octu winnego, 1/4 łyżeczki pieprzu, 1 łyżkę soli, 1 łyżeczkę słodkiej papryki, 1 łyżeczkę papryki ostrej, 1 łyżkę cukru oraz 300-350 ml wody.

Mięso zalewamy sosem, przykrywamy i dusimy przez godzinę w 180 stopniach.

Karkówka przyrządzona w ten sposób dosłownie rozpływa się w ustach. Polecam, i to bardzo.

A oto co wychodzi, gdy Jamie i Nela spotykają się na jednym talerzu – bardzo dobrana para (choć mało fotogeniczna – ładnych dzieci, to oni mieć nie będą):

Jak gołąb z kulawym skrzydełkiem

Zwykły wpis

Piątek to weekendu początek. W piątek nie ma problemu. Choćby dany tydzień udręczył, wymęczył, to perspektywa weekendu zabija to wspomnienie jak wybielacz plamy. W piątek nie ma wymówek, wszak w sobotę odeśpię. W piątek można być szalonym, nieodpowiedzialnym i nieprzewidywalnym. Co innego czwartek.

W czwartek najsilniej doskwiera mi całotygodniowe zmęczenie. W czwartek autoafirmacją muszę się mobilizować, by następnego dnia, jeszcze ten jeden raz, nie zignorować budzika. Wreszcie w czwartek najtrudniej przychodzi mi gotowanie, bo wyprana z pomysłów głowa odmawia współpracy. Wczorajszy czwartek taki właśnie był.

Stałam bez koncepcji, za to z koszykiem, między sklepowymi alejkami, bo wyszłam z założenia, że nic tak dobrze na kreatywność nie robi, jak zbliżający się deadline, a wejście do sklepu niewątpliwie zmusza do podjęcia jakiejś zakupowej decyzji w przyszłości dość bliskiej. Coś tam zaczęło mi z wolna kiełkować w mózgu, choć neurony, miast być jak iskrzące światłowody, były jak pocztowy gołąb. Nie pierwszej młodości. Z kulawym skrzydełkiem. Ale jakiś tam pomysł powoli się wyłonił. Odetchnęłam z ulgą. Ale tylko po to, by chwilę później znaleźć się ponownie w czarnej dupie. Wskutek braków w sklepowym asortymencie. I gdyby to był jakikolwiek inny dzień tygodnia, to wystarczyłoby wymyślić coś innego. Ale to był czwartek. Pomysłowa pustynia. A gołąb był już zmęczony. Poszłam więc na skróty.

Schab pozbawiłam żyłek i błonek, po czym pocięłam na paseczki.

Z powodu wspomnianych niedomagań asortymentowych, zamiast tworzyć własny smak, zdałam się na gotową kompozycję. A pierwotny koncept był taki, żeby chili i limonkę z sosem rybnym i sojowym połączyć. Może następnym razem. Wczoraj stanęło na tym:

Mięso zalałam sosem i pozwoliłam mu się macerować przez pół godziny. Dodałam jeszcze trochę sosu rybnego i suszonego chili.

Warzywa – wzięłam pół czerwonej papryki, różyczki z jednego brokuła, 3 dymki, kawałek korzenia imbiru i dwa ząbki czosnku. Wszystko posiekałam, poza brokułem, ma się rozumieć.

Jako towarzysza dla powyższych wybrałam makaron chiński.

I teraz odrobina logistyki – musimy zblanszować brokuły i dać makaronowi 5 minut we wrzątku, których potrzebuje by zmięknąć. Można makaronem i brokułami zająć się przed smażeniem reszty, a można wyciągnąć zapasową trzecią rękę i zająć się tym w trakcie – wybór należy do Was.

Następnie na dużym ogniu postawiłam woka, nagrzałam go porządnie i wlałam doń trochę oleju sezamowego i trochę słonecznikowego. Podsmażyłam krótko czosnek i imbir.

Następnie dodałam mięso i smażyłam je 2-3 minuty, tyle bowiem powinno wystarczyć cienkim, uprzednio zamarynowanym paskom, by stały się prawie gotowe.

W kolejnym kroku dodałam dymkę i paprykę, smażyłam kolejną minutkę – serio, tylko tyle.

Podlałam danie jeszcze paroma łyżkami sosu i od razu wrzuciłam zblanszowane brokuły wraz z gotowym makaronem.

Gotowe! Nawet w czwartek może wyjść coś pysznego :-)

Ostatnia szansa i ukryty motyw

Zwykły wpis

Zauważyłam, że w kwestii pogody to ja marudna jestem niesłychanie. Co drugi wpis narzekam, że za ciepło jest, za zimno, za wietrznie, za mokro, za szaro, albo ciepło, lecz nie dość. A dziś znowu o pogodzie chciałam i nie wiem, czy to już nie będzie przesada z mojej strony. Ale co tam, zaryzykuję. Bo wiosna idzie, proszę państwa. I jak to idąca wiosna, nie jest jeszcze w pełni zadomowiona. Zatem jest jeszcze szansa, by ostatnie zimowe z charakteru przepisy wypróbować. Nim sałatki i nowalijki, zieloności i lekkości nie zdominują stołów. Bo niektóre przepisy mają rację bytu tylko w chłodnawe dni.

Na ten przykład, taka golonka. Dymiąca micha grochu z kapustą, w niej zatknięta przypieczona goloneczka, a do tego wszystkiego obowiązkowo kufel zimnego piwa. Albo takie wino grzane. Goździkami i cynamonem parujące. Lub też boczek pieczony, skwierczący, tłuściutki, nacinany i przyprawami nacierany – wedle instrukcji Jamiego Olivera. Nie bardzo widzę te dania przy 20+ celcjuszowych stopniach za oknem. No więc, jedyna opcja, zabrać się za to teraz, gdy aura jeszcze sprzyja. Bo następna taka okazja – dopiero za rok.

Tym razem padło na wspomniany boczek Jamiego. Boczku kawał niebrzydki, nie za chudy, nie za tłusty, nacinamy co centymetr lub nawet gęściej.

2-3 ząbki przeciśniętego przez praskę czosnku, kilka ziarenek utłuczonego ziela angielskiego i tyleż pieprzu, łyżeczkę soli oraz rozmaryn i tymianek ucieramy z odrobiną oliwy na pastę.

Aromatyczną pastą nacieramy boczek.

Boczek układamy na warzywach (wzięłam ziemniaki, marchew, cebulę i ząbki czosnku w całości) wymieszanych z kapką oliwy, solą i ziołami takimi samymi, jakich użyliśmy do natarcia boczku – rozmarynem i tymiankiem.

Pieczemy dwie godziny w 200 stopniach, podlewając boczek w międzyczasie ze 2-3 razy wypuszczonymi przezeń sokami. I gotowe. Bardzo smakowicie i zimowo.

A teraz czas się przyznać – tak naprawdę, to tylko o jedno chodzi w tym przepisie. Nie o ten soczysty boczek. Wcale też nie o te pięknie skarmelizowane marcheweczki i aromatem boczkowym nasiąknięte ziemniaki. Nie o słodki smak pieczonego czosnku. Wcale nie – to są tylko przyjemne efekty uboczne. Clue programu jest inne – chodzi o kanapkę, jaką z resztkami boczku można sobie zrobić następnego dnia. O tak, to jest to.

Upojny weekend z Julią

Zwykły wpis

Mówiłam już, że książka Juli Child wstrząsnęła mym małym kuchennym światem, prawda? Ano mówiłam. Kolejne jej propozycje wprawiają mnie w zachwyt. Chcę więcej, więcej i więcej. Niestety, jej przepisy mają również pewien  feler. Mianowicie są często pracochłonne, albo co najmniej wymagają czasu. Którego mi wiecznie brak. I chociaż wiem, że efekt końcowy jest wart zachodu, to cudów nie ma – czas to nie ciągliwa mozzarella. Dlatego też z Julią umawiam się na weekendy.

Tym razem wypróbowałam przepis na wieprzowinę oraz zajrzałam do (omijanej pogardliwie do tej pory) sekcji o ziemniaczanym puree. Rezultat, w obydwu przypadkach, był więcej niż zadowalający.

Mięso – w moim przypadku polędwiczki wieprzowe, ale inny chudy kawałek wieprzka też się nada – marynujemy przez kilka godzin lub nawet całą noc. Marynatę robimy z oliwy i octu winnego / soku z cytryny w proporcji 1:1 oraz ziół (u mnie tymianek i estragon), czosnku, liścia laurowego, soli i pieprzu.

Następnie mięso obsmażamy na 2-3 łyżkach tłuszczu. Ze wszystkich stron. I odkładamy by czekało na swoją kolej.

Na tym samym tłuszczu obsmażamy pociachane w plastry marchew i cebulę oraz 2-3 nieobrane ząbki czosnku.

Następnie składamy poszczególne elementy w całość, przykrywamy i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 160 st. Dusimy przez 2 godziny, podlewając od czasu do czasu mięso wypuszczonymi przez nie sokami.

Gdy mięso jest już miękkie wyciągamy je z brytfanki. Usuwamy też warzywa. A z mięsnych soków robimy sos. Zdecydowałam się na opcję musztardową. Do brytfanki dolewamy ok. 200 ml bulionu i gotujemy intensywnie, aż wszystkie smakowite molekuły z brzegów brytfanki przenikną do płynu, a sam płyn zredukuje się o połowę. Następnie dolewamy ok. 50 ml śmietanki i gotujemy jeszcze 5 minut, już na małym ogniu. Do sosu dodajemy 2 łyżki proszku musztardowego, rozrobione z 2 łyżkami wody. Gotujemy jeszcze minutę i sos jest gotowy.

A teraz jeszcze słówko o ziemniakach. U Juli przy przepisie np. na mięso zawsze się znajduje sugestia z czym je podawać – z ryżem, ziemniakami, makaronem, itp oraz rekomendowane warzywa. Nie zawsze korzystam z tych podpowiedzi, bo często przy dodatkach jest drugie tyle roboty, co przy przepisie na główną atrakcję. Ale tym razem zwróciło mą uwagę czosnkowe puree ziemniaczane, które wymaga aż 10 ząbków czosnku na każde pół kilo ziemniaków. I z ciekawości je zrobiłam.

Zatem. Bierzemy duuuużo czosnku. Wrzucamy go w łupinkach na 2 minuty do gotującej wody.

Osuszamy czosnek, obieramy i dusimy przez 20 minut na łyżce masła.

Podsypujemy łyżką mąki i robimy jasną zasmażkę. Następnie dolewamy 150 ml gotującego się mleka i gotujemy przez kilka minut na małym ogniu. Doprawiamy solą i pieprzem do smaku. Na koniec miksujemy czosnkowy sos na gładką masę.

Do ugotowanych ziemniaków dodajemy łyżkę masła i tłuczemy je na kwaśne jabłko. Do puree dodajemy sos czosnkowy i ubijamy łyżką przez chwilę, aż składniki będą dobrze połączone, a puree puszyste. Na koniec wbijamy w puree jeszcze 2-3 łyżki śmietanki. Absolutna rewelacja.

Obiad z lodów

Zwykły wpis

Pierwszy od dłuższego czasu nieremontowy dzień weekendowy się w końcu nam przytrafił. Zalegliśmy sobie beztrosko przed telewizorem, racząc się odmóżdżającą telewizją weekendową, nie mając nawet żadnych wyrzutów sumienia na tym tle. Przerywaliśmy ten proceder jedynie na przyjemności. A to późne śniadanie, a to kawka, lampka wina, kocyk na nogi i mruczący Kot pod rękę. Po paru godzinach lenistwa odczuliśmy potrzebę konsumpcyjną, bliżej niesprecyzowaną. Z poziomu kanapy zaczęłam przywoływać w pamięci zawartość lodówki. Musztarda? Nie. Pomidor? Nie. Niezidentyfikowana zawartość słoika na górnej półce? Zdecydowanie nie. Hmmm… A czy przypadkiem przy ostatnim przeglądzie zamrażalnika nie wpadły mi w oko lody? Coś mi się majaczyło, że tak. 

Z miejsca nabraliśmy ochoty na zimną gąłkę lodów pod kolejny kubek gorącej kawy. Myśl ta zmotywowała mnie na tyle, że aż podniosłam się z kanapy i podreptałam ku lodówce. Rozpoczęłam przekopywanie szuflad zamrażalnika i bingo! Lodowe pudełko zaiste tam było. I już był w ogródku, już witał się z gąską, gdy wtem nagle… czar prysł po otwarciu pudełka.

Rzekome lody okazały się być zamrożoną solidną porcją kurek, które zapewne od mej Madre dostałam, schowałam, zapomniałam. Rozczarowanie związane z brakiem lodów szybko ustąpiło radości wielkiej z cudownego odnalezienia  kurek wynikłej. I pomysł na ich wykorzystanie od razu się zmaterializował.

Kurkom pozwoliłam rozmrażać się na patelni w oparach podsmażonej cebuli.

W międzyczasie polędwiczki wieprzowe pokroiłam na mniejsze kawałki, popieprzyłam, ze wszystkich stron obsmażyłam.

Mięso dorzuciłam do grzybów, podlałam bulionem i pozwoliłam mu się dusić pod przykryciem na wolnym ogniu do miękkości.

Pod koniec zdjęłam pokrywkę, zwiększyłam ogień i pozwoliłam połowie płynu odparować. Ubytek uzupełniłam śmietanką.

Hmmm… Pyszności. Obowiązkowo z natką pietruszki.

Już tuż, tuż…

Zwykły wpis

…jest jesień. Niestety. Wobec jesieni mam ambiwalentne odczucia. Nie da się ukryć, że z każdym dniem coraz bliżej nam do listopadowej słoty, do szaroburej brei na ulicach, do najkrótszych dni w roku. Kot chyba już zwęszył pismo nosem, bo zaczyna się domagać zwiększonych porcji jedzenia oraz wydłużył czas drzemki z 18 do 20 godzin na dobę. Poza porami karmienia stara się pozostawać w trybie stand-by, akumulując energię na walkę z chłodem, na wszelki wypadek oraz bo tak. To w końcu Kot, zawsze ma swoje powody.

Z drugiej strony, jesień w wersji złota polska ma wiele uroku – dni są jeszcze ciepłe, wrześniowe słońce ma moc pobudzania organizmu do produkcji endorfin, matka natura barwi liście niczym utalentowany impresjonista. A do tego na bazarku mamy najlepsze sezonowe wyprzedaże! Najtańsze, najdojrzalsze i najsmaczniejsze warzywa są do naszej dyspozycji przez te parę tygodni. Zatem wyciągamy karty kredytowe, książeczki czekowe i zaskórniaki, nurkujemy pomiędzy kolorowe stragany i polujemy na okazje. Najmodniejsze kolory sezonu to żółty i czerwony.

Tak pięknej papryce nie można się oprzeć. Ale zawsze jest jakieś ale. Niesforny Mąż, jak większość mężów na tej ziemi, nie ma nic przeciwko warzywom, o ile są dodatkiem do mięsa. Co tu ukrywać, ja też to jaroszy nie należę. Tak oto papryka zyskała mięsne nadzienie.

Chrupiącą pomarańczową marchewkę ścieramy na grubych oczkach, wyciskającą łzy cebulę, diabelskie chili (bez pestek, jeśli nie lubisz zbyt ognistych potraw), zieloną cukinię i garść fasolki szparagowej siekamy na kawałki.

Wrzucamy wszystko partiami na oliwę i krótko podsmażamy. Dodajemy mięso mielone (wołowe, wieprzowe, drobiowe – jakie lubisz, ok. pół kilograma). Doprawiamy czosnkiem, solą i pieprzem w ilości zależnej od upodobań. Smażymy chwilę, po czym dodajemy 3-4 posiekane pomidory.

Farsz nie musi być dobrze przesmażony, „dojdzie” podczas zapiekania papryki. Jednak powinien odparować z nadmiaru wody. Jeśli warzywa były wodniste i wszystko wskazuje na to, że nim woda odparuje warzywa zamienią się w papkę, można zastosować fortel polegający na dodaniu do nadzienia 1-2 łyżek kuskusu. Pięknie wchłonie nadmiar płynu. W zasadzie można rozpocząć konsumpcję wprost z patelni. Już jest pysznie. Ale nie zapominajmy o naszej jesiennej królowej – papryce. Odcinamy górę, usuwamy gniazda nasienne i faszerujemy nasze ślicznotki.

Ta ilość nadzienia starczyła na wypełnienie 4 bardzo dorodnych papryk. Wstawiłam je na ok. pół godziny do piekarnika rozgrzanego do 180 st. Wspaniałe jesienne danie.