Tag Archives: owoce

Cudze chwalicie…

Zwykły wpis

Czasy to były zamierzchłe, a centkowi Rodziciele młodzi. Sama centka była podówczas być może w wieku Przekornego Kajtka, być może nieco starsza, w każdym razie małe to to i głupie jeszcze było. Z małości wyrosłam. Z głupotą się zmagam. Ale nie popadajmy w dygresje – wracamy do czasów zamierzchłych. W onych czasach z zaopatrzeniem było jak w tym kawale, co to hindusa najmowali do pracy w supplies. Rozmowa poszła dobrze, a delikwent miał się stawić do pracy następnego dnia rano. Ranek nastał, a człowieka nie ma. Myśli kierownictwo – trudno, bywa, wybraliśmy nieodpowiedniego kandydata. A tymczasem w dalszej części dnia ktoś musiał zejść do magazynu. Idzie sobie, niczego się nie spodziewa, a tu wtem nagle zza węgła wyskakuje nasz hindus i z radosną miną krzyczy (piszę fonetycznie by oddać klimat) /suplajs/!

Zaraz, zaraz, miałam w dygresje się nie bawić. No to wracamy jeszcze raz – czasy są zamierzchłe, zaopatrzenie marne, aczkolwiek czasem gdzieś coś niespodziewanie rzucą. Taki /suplajs/.  No i razu pewnego, w tę gospodarkę niedoborów, rzucili banany. Proszę państwa, cóż tam się działo. Tłum się skłębił momentalnie, komitet kolejkowy poddał się walkowerem nie mogąc zapanować nad tłumem i zaczęła się krwawa jatka. No może trochę koloryzuję ;-) W każdym razie centkowa Mama, może nie duża, może nie silna, ale za to sprytna, jakoś się poprzeciskała między nogami, nad głowami, chyłkiem, bokiem, zwinnie, śmigle i jakimś cudem zdołała zakupić banany, które prawdopodobnie pół jej pensji kosztowały. Ale dla dziecka wszystko.

A mała i głupia centka wziąwszy kawałek banana do buzi stwierdziła, że fuuuuj, obrzydlistwo i jeść tego nie będzie.

Morał z tej bajeczki taki, by nie pchać się w każdą kolejkę, nie wydawać fortuny na dziecko gdy nie jest to konieczne i nie przedkładać bananów nad dobra rodzime. Bo kto powiedział, że banan lepszy? Że jak egzotyczne to smaczniejsze? I że to właśnie banany do chlebków i muffinków trzeba dodawać? No w sumie nikt. I dobrze. Bo jak zamiast banana dodacie rabarbar, to też będzie pysznie. I to jak!

Cooking&eatingPrzy robieniu poprzednich babeczek, a konkretnie rabarbarowego curd’u, zastanawiałam się, jakie jeszcze zastosowanie można wymyślić dla rabarbarowej pulpy, która powstaje w toku produkcji. I wymyśliłam, by dodać ją do ciasta, tak jak dodaje się rozgniecionego banana. Wyszło cudownie, orzeźwiająco, lekko i kwaskowato. Wypróbujcie póki jeszcze sezon na rabarbar trwa!

Zaczynamy jak ostatnio, czyli gotujemy na małym ogniu pół kilo pokrojonego rabarbaru z łyżką wody i trzema łyżkami cukru.

Cooking&eatingGdy rabarbar zacznie się rozpadać rozdrabniamy go blenderem i wrzucamy wszystko na sito wyłożone gazą. Potrzebować będziemy i pulpy, i wyciekającego soku. Gdy pozyskamy już rabarbarową esencję, to 200 g pulpy mieszamy z 2 jajami i 90 ml oleju.

Cooking&eatingW oddzielnej miseczce łączymy 180 g mąki, 100 g cukru,  płaską łyżeczkę proszku do pieczenia, pół łyżeczki (też płaskiej) sody oraz szczyptę soli.

Cooking&eatingŁączymy zawartość obu misek byle jak, szybciutko widelcem i ciastem napełniamy muffinowe foremki do 3/4 wysokości.

Cooking&eatingPieczemy w 180 stopniach przez ok. 25 minut. Studzimy na kratce.

Cooking&eatingW zasadzie można od razu przystąpić do jedzenia. Tak jak w przypadku bananowego chlebka, tak i tu owoce nadają muffinom cudnej wilgotności. A kwaśność rabarbaru na dodatek sprawia, że muffiny wydają się leciutkie. Prawdziwie letnie. Jeśli jednak chcecie się przenieść z doznaniami na zupełnie inny level, to zróbcie jeszcze coś – dodajcie muffinom czapy z kremu rabarbarowego. Będzie ekstatycznie!

250 g mascarpone ucieramy z 2 czubatymi łyżkami cukru pudru i sokiem, który odciekł z rabarbarowej pulpy. Soku powinno być ok. 50 ml. Jeśli macie go więcej, to zredukujcie na małym ogniu (i oczywiście wystudźcie przed dodaniem do serka).

Cooking&eatingKrem wstawiamy do lodówki na pół godziny – dzięki temu zgęstnieje i łatwiej będzie nim przyozdabiać muffinki.

Cooking&eatingPyyyyycha!

Cooking&eating

Cooking&eating

Cooking&eating

Sklonowana gruszka

Zwykły wpis

Dawno, dawno temu, gdy krasnale dopiero zapuszczały swoje brody, w ogrodzie centkowego dziadka rosła piękna, rozłożysta grusza. Grusza ta rodziła, ze zmienną obfitością, najcudniejsze gruszki jakie jadłam w życiu. I to wcale nie dlatego, że była to jakaś szlachetna odmiana. Nie z powodu, że we wspomnieniach wszystko jest lepsze niż sytuacji bieżącej. I nawet nie wskutek tego, że przynależność gruszy do dziadka dodawała jej owocom czegokolwiek. Nie, nie i jeszcze raz nie. Gruszki te były najlepsze, bo były twarde jak kamienie.

Tak. Nie mylą Was oczy, słusznie czytacie, gruszki były twarde. Bo miałam taki fetysz, że uznawałam gruszki tylko o twardości marmuru. Miękkie były dla mnie na równi z zepsutymi. A ceniony przeze mnie stopień twardości zaoferować mogły jedynie gruszki wiszące jeszcze na drzewie i ani odrobinę nie myślące o tym, by spaść pod nogi i dać się zjeść. Wchodziłam więc na najwyższą gałąź na jaką wejść umiałam i rozpoczynałam chrupanie. Dopiero gdy kończyły się gruszki w zasięgu mych rąk, bądź już naprawdę nie mogłam zjeść ani jednej gruszki więcej, rozpoczynałam odwrót. A droga w dół drzewa, nie wiedzieć czemu, zawsze trudniejsza jest od drogi w górę.

Do dziś wolę twarde gruszki. Bo gruszka ma chrupać, a nie chlapać. Ale z wiekiem nabrałam tolerancji dla gruszek dojrzalszych. Bo one są niezrównane do ciast. Twarda gruszka wymusza dłuuugie pieczenie. Miękkiej wystarczy tyle czasu ile potrzebuje cała reszta ciasta. Na przykład takiego, klonem pachnącego i tym samym zamęt międzygatunkowy siejącego:

Baza ciasta jest prawie taka sama jak tu, ale wykończenie, a tym samym charakter, zupełnie różne. Zaczynamy od utarcia masła w ilości 200 g.

Do puszystego masła dodajemy cukier – pół na pół brązowy z białym – w łącznej ilości 160 g. Ucieramy do rozpuszczenia cukru.

W kolejnym kroku dodajemy jajka, które powinny mieć temperaturę pokojową. Jedno za drugim, wbijamy ich 4.

Wreszcie, na koniec, dodajemy 200 g przesianej mąki, 1 opakowanie (40 g) budyniu – dałam smak karmelowy (można dać też mąkę ziemniaczaną + jakiś aromat), łyżeczkę proszku do pieczenia i szczyptę soli.

Mieszamy krótko, tylko do połączenia składników, a następnie wylewamy ciasto na wysmarowaną tłuszczem blaszkę. Moja blaszka miała 25×25 cm. Ok, ciasto gotowe, czas zabrać się za gruszki.

 

Owoce obieramy, pozbawiamy gniazd nasiennych i kroimy w półplasterki.

Gruszki układamy na cieście solidną, szczelną warstwą. Na moją blaszkę weszło 5 średniej wielkości owoców.

Teraz kluczowa sprawa – zatapiamy gruszki w syropie klonowym. Bierzemy go ok. 4 łyżek.

Wykańczamy temat garścią płatków migdałowych

Ciasto pieczemy w 175 stopniach do suchego patyczka – u mnie trwało to godzinę. Potem czekamy aż przestygnie (dacie radę?) i pałaszujemy ze smakiem. Idealne na jesienne zmiany pogody :-)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystko stanęło na głowie

Zwykły wpis

Powiało chłodem w ostatnie dni. Jesień coraz mniej nieśmiało zerka zza węgła i zmusza do wyciągania z pawlaczy futrzanych etoli, mufek z szynszyli i kalesonów. Zaznawszy jesieni uznałam, że znak to niechybny by rozpocząć ewakuację w cieplejsze strony i udać w końcu na zasłużony urlop. Ale nim to nastąpi postanowiłam zanurzyć się w naszą, nadchodzącą coraz większymi krokami, złotą polską jesień. Taka kolejność postawiona na głowie. A skoro o stawaniu na głowie i jesieni mowa, to czy może być coś bardziej adekwatnego niż odwrócone ciasto śliwkowe z rozgrzewającą nutą cynamonu? No nie sądzę.

Z filiżanki cukru cynamonowego (czyli cukru w którym leżakowały sobie laski cynamonu), względnie cukru zwykłego z dodatkiem cynamonu, 85 g masła i łyżki miodu gotujemy na małym ogniu na sos karmelowy.

Nie wiem od czego to zależy, czy od masła, czy od cukru, czy też od zbyt małego/dużego ognia, ale czasem sos się gotuje, gotuje i gotuje, a cukier za diabła nie chce się rozpuścić i cały czas chrzęści między zębami. Jest na to prosta rada – dodać 1-2 łyżki wody. Sos się zapieni, wzburzy i zdenerwuje, ale to krótkotrwałe i przejściowe – za chwilę osiądzie grzecznie w garnuszku i na dodatek pokornie stanie się gładki. A gdy już taki będzie, wylewamy go na dno formy. Najlepsza jest taka jednorodna, a nie z odczepianym brzegiem. Nie chcemy wszakże sosu stracić podczas pieczenia. Podane proporcje dotyczą formy o średnicy 23 cm.

Następnie bierzemy się za śliwki.

Owoce kroimy w półksiężyce i wykładamy na karmelowy sos. Ładnie prezentują się aranżacje na bazie okręgów, ale nie jest wariant jedyny i obowiązkowy.

Gdy śliwki są przygotowane można się wziąć za ciasto. Kolejne 85 g masła (koniecznie w temperaturze pokojowej) ucieramy na puszystą i jasną masę. Do masła dodajemy filiżankę cukru i ucieramy aż cukier się rozpuści. Następnie, pojedynczo, jedno po drugim, dodajemy dwa jajka – te również powinny być w temperaturze pokojowej. Do maślano-jajecznej masy dodajemy łyżeczkę ekstraktu waniliowego i parę kropel olejku migdałowego. Na koniec dorzucamy łyżkę cynamonu i pół łyżeczki soli oraz półtora filiżanki mąki i pół filiżanki mleka.

Ciasto wylewamy na przygotowane uprzednio śliwki i całość w stawiamy do piekarnika rozgrzanego do 175 stopni. Ciasto pieczemy do suchego patyczka, co potrwa ok. godziny. Upieczone ciasto studzimy w formie przez pół godziny. A następnie oddzielamy je nożem od brzegów formy i stawiamy na głowie (uwaga na wypływające soki!).

Przepis stąd. A my widzimy się w październiku :-)

Z okazji wolnej środy

Zwykły wpis

Nie wiem jak Wy, ale ja od dawna uważam, że dwa wolne dni w tygodniu to zdecydowanie i stanowczo za mało. Poniedziałkowa udręka i piątkowy entuzjazm dowodzą tego dobitnie. Zwykły weekend wszakże, to rzecz mocno niewystarczająca. W sobotę człowiek musi, po prostu musi odespać. Bez tego można nagle i nieoczekiwanie umrzeć. Ja osobiście zawsze umieram jak nie odeśpię. Do tego dochodzą jakieś przyziemne obowiązki – cały tydzień odkładane porządki, uzupełnienie spiżarki, ploty w maglu i inna udręka towarzysząca naszej egzystencji na ziemskim padole.

Jak się okazuje, prawdziwie wolna zostaje jedynie niedziela. A jeden dzień leniwego odpoczynku, wyjazdów za miasto, gapienia się w telewizor, jeżdżenia rowerem dookoła fontanny, wcinania waty cukrowej i przejażdżek na karuzeli, raptem jeden dzień tego wszystkiego, to już kategorycznie niedopuszczalnie i tego już radykalnie za mało. Wniosek jest jeden i jest oczywisty. Wolnych dni powinno być więcej.

No i tu dochodzimy do sedna. Znam parę osób, które twierdzą, że weekend powinien być trzydniowy. Że powinno się zlikwidować poniedziałki albo wolne zrobić w piątki. Są to szczytne idee, nie będę ich zatem zbyt gorliwie potępiać. Ale wiedzieć Wam trzeba, że ja od dawna głoszę co innego. Mianowicie: wolne środy. Bo dwa razy po dwa dni, to każdy da radę pracować. Bo tydzień w częściach jest mniej męczący niż tydzień w całości. Bo w środę można załatwić to, co normalnie jest do załatwienia w sobotę. No i potrzeba sobotniego odsypiania będzie zdecydowanie zredukowana. A jak się usunie poniedziałki, to nowym najbardziej znienawidzonym dniem po prostu stanie się wtorek. Z resztą – w tym tygodniu możecie przetestować mój postulat w praktyce. I jak? Podoba się?

A żeby wolną środę w pełni poczuć, trzeba ją celebrować jak sobotę. Zatem na jutro proponuję Wam coś adekwatnego – weekendowe śniadaniowe ciasto :-)

Ciasto na śniadanie? I od razu wiadomo kto za tym stoi – oczywiście Nigella. A jak Nigella, to nie może być trudno i kłopotliwie, prawda? No właśnie – ciasto, choć wyrastające, nie powoduje rano zgryzot czasowych, bo można je przygotować dzień wcześniej. A przygotowanie przebiega następująco:  350 g mąki, 1/2 łyżeczki soli, 50 g cukru i opakowanie suchych drożdży (7 g) łączymy w dużej misce.

Do suchych składników dolewamy 2 jajka roztrzepane z 125 ml letniego mleka, 1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego i skórką  otartą z jednej cytryny.

Składniki szybko łączymy ze sobą, a następnie dodajemy 50 g rozpuszczonego masła

Ciasto wyrabiamy aż będzie gładkie i elastyczne. W wyrabianiu pomagamy sobie mąką – ja dodałam podczas wyrabiania jeszcze ok. 70 g. Gotowe ciasto musi wyrosnąć. Można dać mu wyrastać klasycznie – godzinę z hakiem w ciepłym miejscu – albo można wstawić je na całą noc do lodówki do powolnego wyrastania. W każdym przypadku ciąg dalszy następuje gdy ciasto podwoi swą objętość. W przypadku klasycznego wyrastania możemy od razu przystąpić do dzieła, w przypadku ciasta lodówkowego musimy mu dać chwilę, by ogrzało się nieco po wyciągnięciu z lodówki.

A ciąg dalszy jest taki, że wyżywamy się brutalnie na cieście. Okładamy je bezceremonialnie pięściami, względnie wałkiem.

Gdy ciasto już wie kto tu rządzi można przystąpić do rozpłaszczenia go na blaszce. Tu muszę poważnie skorygować autorkę przepisu, bo podała, że proporcje są odpowiednie na blaszkę o wymiarach 20×30 cm. Otóż nie – ciasta starcza na zdecydowanie większą blachę 35×40 cm! Mi najwygodniej było rozprowadzać ciasto od razu wałkiem na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia.

Ciasto rozwałkowujemy cienko od brzegu do brzegu i dajemy mu odpocząć przez kwadrans, w którym my, wręcz przeciwnie, nie odpoczywamy. Bo teraz trzeba przygotować owoce. U Nigelli były to jabłka i jeżyny. U mnie borówki i nektarynki. Nektarynki wzięłam 4, borówek było 250 g.

Ciasto na początek smarujemy jajkiem roztrzepanym z łyżką śmietany.

Następnie wysypujemy owoce na ciasto

Teraz czas na szybką kruszonkę – 50 g mąki, 25 g mielonych migdałów, 4 łyżki brązowego cukru oraz 50 g zimnego masła rozcieramy w palcach

Na koniec kruszonkę łączymy z małą garścią płatków migdałowych i posypujemy nią ciasto

Ciasto wsadzamy do piekarnika nagrzanego do 200 st. na 15 minut, skręcamy temperaturę do 180 stopni i pieczemy kolejne 20 minut. Gotowe!

A jeśli ze śniadania coś zostanie, to trochę lukru zmieni ciasto śniadaniowe w klasycznego towarzysza dla popołudniowej kawki. Miłej wolnej środy! :-)

Z dedykacją dla tych, którzy są porządni. Bo nieporządni już to wiedzą.

Zwykły wpis

Był taki czas, że lat mając kilkanaście zamieszkałam w internacie. Można by rzec, że nie byłam wtedy zbyt porządna. Nie w sensie cnót wszelakich, to zostawmy na inny raz, tylko w kwestii porządków. No można by było tak powiedzieć, jakby komuś zależało. Ale ja sądzę, że to nie kwestia porządności była decydująca. Ja po prostu nie miałam czasu na sprawy przyziemne, wobec gwałtownie zaistniałych nowych okoliczności przyrody, wśród których znaczne oddalenie od rodziców było decydujące.

No więc nastał sobie taki czas i sami rozumiecie – jakże miałam znaleźć czas na odkurzanie? W jakiż to sposób rzeczy układanie mogło odciągnąć moją uwagę od nowych znajomych? Czyż istniała metoda, by pranie wydało się bardziej fascynujące niż nowe miasto? A czy kurzy wycieranie mogło przebić licealne imprezowanie? A zmywanie, po prostu, nie miało szans znaleźć mojego uznania. I tak już zostało. Dlatego kocham cię moja zmywarko. Ale nie wybiegajmy w przyszłość. W internacie zmywarki zdecydowanie nie było.

Wówczas to właśnie poznałam tajemniczy świat pleśni. Okryłam wszelkie różnice i podobieństwa między pleśnią wyrosłą na kawowych fusach, kromce chleba i kawałku sera. A najbardziej spektakularnie rośnie pleśń na gotowanej marchewce. Cudo. No ale na co ja to wszystko przytaczam? No bo zapewne zdecydowana większość z Was, jak nie wszyscy, to porządni ludzie są. I możecie nie wiedzieć jak wygląda dorodna odchowana pleść. I w związku z tym możecie mieć problem z odpowiedzią na pytanie, dlaczego pyszny pleśniak nazywa się pleśniak. No to ja Wam wyjaśnię. Podobieństwo do dawcy nazwy jest uderzające.

Jak hodować pleśń wiem, ale nie powiem. Do tego każdy musi dojść sam. Natomiast w kwestii pleśniaka jestem bardziej skłonna do zwierzeń. 200 g zimnego masła, 4 żółtka (białka zachowujemy), 300 g mąki, 2 łyżki cukru, 1.5 łyżeczki proszku do pieczenia i szczyptę soli łączymy poprzez siekanie lub w robocie kuchennym.

Masa nie da się od razu połączyć w ciasto – trzeba jeszcze okruchy pougniatać ręcznie, by uzyskać jednolitą masę.

I teraz drobna uwaga – ciasto docelowo dzielimy na 3 części, z czego do jednej dodajemy kakao. Można ciasto najpierw zagnieść, a potem do jednej części wgnieść dodatkowo kakao, albo najpierw podzielić okruchy, do jednej części dodać kakao, a potem, już oddzielnie, zagnieść. Ja wolę opcję nr 2 – łatwiej w ten sposób równomiernie rozprowadzić kakao.

Ciasto zawijamy w folię i chłodzimy przynajmniej przez dwie godziny. Gdy ciasto jest wystarczająco schłodzone na dalsze ekscesy możemy się wziąć za ubijanie białek. 4 białka ubijamy na zupełnie sztywno, następnie dodajemy 130 g cukru i ubijamy na błyszczącą sztywną pianę.

Pierwszą część białego ciasta ścieramy na tarce na wyłożoną papierem blachę. Moja blaszka miała 25×25 cm i ciasto wyszło mi dość wysokie. Można użyć blaszki nieco większej, maksymalnie 25×35 cm.

Na warstwę ciastowych wiórków wykładamy dżem. Najlepszy jest dżem agrestowy od babci z piwnicy. Z braku takowego posłużyłam się kupnym. Władowałam cały słoik czyli 200 g.

Na agrestowy dżem dałam trochę agrestu au naturel, ale tylko dlatego, że akurat miałam.

Na dżem trzemy warstwę ciasta ciemnego

Następnie ubita piana z białek

I wreszcie ostatnia warstwa białego ciasta.

Ciasto pieczemy w 180 stopniach przez 40-50 minut. W trakcie pieczenia ciasto podnosi się i może popękać – nic nie szkodzi, opadnie się i cudownie zroście podczas studzenia. A jak już wystygnie, to jest pyyyyszny :-)

W związku z tym, że nie udało mi się dokopać, do rodzinnego przepisu na pleśniaka (no wsiąkł gdzieś po prostu), posłużyłam się przepisem Dorotki.

Sernik nadziewany rozkoszą

Zwykły wpis

Jak zwykle nie wiem co było pierwsze. Nierozstrzygalny dylemat jajka i kury przetacza się przez moją kuchnię z wielką regularnością. Nie wiem, czy mając ochotę na sernik przypomniałam sobie pewien przepis z zeszytu, czy też przepis przebił się z zakonserwowanych wspomnień i ochotę na sernik wzbudził. Tak czy siak stanęło na serniku. Z jagodami.

Ja nie będę się rozpisywać dalej. Bo jest tak gorąco, że i tak nikt tego nie przeczyta (sprytnie odwróciłam kota ogonem, by nie wyszło, że jest za gorąco, więc nie chce mi się pisać). W ramach rekomendacji powiem Wam tylko, że pół sernika zaniosłam pracowym łakomczuchom. Gdy szacowne towarzystwo rozpoczęło konsumpcję, z mojego pokoju zaczęły się rozchodzić dźwięki sugerujące wyuzdaną orgię z wielokrotnymi orgazmami. Obawiam się, że wkrótce zostanie mi wręczone wypowiedzenie wskazujące „nieobyczajne zachowanie” jako powód rozwiązania stosunku pracy. Ale co tam, ten sernik jest tego wart!

Sernik jest tak nieprzyzwoicie pyszny, że powinien wymagać ogromnych nakładów pracy. A on lekceważy sobie swą powinność i jest banalnie prosty. Wystarczy skruszyć 250 g ciasteczek digestive i połączyć okruchy z rozpuszczonym masłem w ilości 125 g.

Powstałą masą wylepiamy tortownicę (wszystkie składniki są w proporcji na średnicę 26 cm).

Przygotowaną formę wsadzamy do lodówki na czas dalszych przygotowań. A dalsze przygotowania zakładają połączenie 900 g twarogu mielonego trzykrotnie i 250 g mascarpone. Oba sery powinny być w temperaturze pokojowej. Do serów dodajemy 100 g śmietanki i 250 g cukru.

Miksujemy wszystko porządnie po czym przechodzimy na niższe obroty miksera i dodajemy kolejno, jedno po drugim, 6 jaj. Jajka również powinny mieć temperaturę pokojową.

Następnie rozpuszczamy w kąpieli wodnej lub w mikrofalówce 200 g białej czekolady. Ja to robię w mikrofali na niewysokiej mocy (300 W) – czekolada się rozpuszcza, ale nie zagrzewa. Bo chodzi o to, by do masy serowej nie dodawać czekolady gorącej, a co najwyżej letnią.

Ostatnia rzecz – do masy dodajemy 65 g skrobi ziemniaczanej i łyżkę esencji waniliowej lub po prostu budyń waniliowy w tej samej ilości. Ok, masa serowa jest gotowa. Czas ją przelać do formy wyłożonej ciasteczkami. Ale najpierw słowo ostrzeżenia – sernikowi nie można ufać na surowo, gdyż nadmiernie płynny jest. Ryzyko istnieje, że wycieknie szczelinami. Czyli formę trzeba obowiązkowo zabezpieczyć folią, a dopiero potem zapełnić serową masą.

Na wierzch sera wrzucamy jagody – ze dwie garście

Sernik pieczemy w 180 stopniach 1h’10 -1h’20 minut, do czasu aż po brzegach będzie ścięty, ale na środku jeszcze trzęsący jak galareta. Sernik nieco urośnie podczas pieczenia, ale stygnąc opadnie do poziomu sprzed pieczenia.

Sernikowi trzeba dać ostygnąć do temperatury pokojowej, a następnie na parę godzin (a najlepiej na całą noc) wstawić do lodówki. Za to gdy ten czas minie z lodówki wyłoni się kremowa rozkosz w czystej postaci. Fenomenalna pychota!

Orzeźwienie kontratakuje

Zwykły wpis

Zasadniczo pobieżnie zaczęło mi się podobać. Te upały, znaczy się. Bo najpierw, to jednak miałam coś przeciwko. Wszak żyć i funkcjonować na normalnych obrotach, to się w ten sposób nie da. Zwłaszcza, jak nie ma się w pracy klimy (tak, są jeszcze takie miejsca na tym łez padole!). Ale. Nie tylko ja doświadczam zwolnienia obrotów. Doświadczają go również wszyscy wokół.

Każdy, w pełni egalitarnie, topi się na słońcu, wzdycha, żąda prawa do sjesty oraz pogardliwie prycha na jakikolwiek dress code. Każdy brutalnie domaga się prawa do odsłaniania nie tylko ramion i palców u stóp, ale również każdej innej części ciała, jeśli tylko daje to nadzieję na odrobinę orzeźwienia. Szef wszystkich szefów zrzuca krawaty na rzecz bermudów, bardzo ważna pani dyrektor obcasem próbuje zmusić hydrant by swą wodną moc uwolnił,  a spięty na co dzień kierownik tapla się beztrosko w fontannie.

Wobec takiego rozluźnienia obyczajów praca bardziej przypomina plażę. A że poplażować sobie lubię, to i te upały w końcu zyskały mą sympatię. A jak jeszcze zapewnimy menu odpowiednie do poziomu słupka rtęci, to już naprawdę nie ma na co narzekać.

Lekka, bardzo soczyście orzeźwiająca sałatka, przy której na dodatek nie ma wiele pracy. Czy może być coś lepszego na tropikalne upały? Pewnie nie.

Sprawa jest prosta.Siekamy jedną czerwoną cebulę na cienkie półplasterki, które wrzucamy do soku z limonki by straciły część swej zadziorności.

W czasie gdy cebula się pluska w soku, poddajemy dekompozycji dorodnego arbuza. Idealnie gdy arbuz jest schłodzony, ale nie aż tak lodówkowo zimny.

W międzyczasie możemy sobie zblenderować parę arbuzowych kąsków z miętą i lodem, a dalsza część przygotowań stanie się przyjemniejsza.

Po arbuzie bierzemy się fetę – ją również rozbijamy na części pierwsze. Na 3/4 arbuza wzięłam jedno opakowanie fety.

Łączymy w kolorowy patchwork arbuza, fetę i listki z paru gałązek mięty.

Wprowadzamy dodatkowe kolory pod postacią cebuli (sok z limonek zachowujemy) i czarnych oliwek

Jeszcze ostatnie szlify – szczypta grubotłuczonego czarnego pieprzu, kapka oliwy i pozostałego po moczeniu cebulki soku z limonek i…

… i porcja orzeźwienia gotowa! Pycha! Z resztą przepis ze zbiorów Nigelli, więc nie mogło być inaczej.

Zbrodnia i kara

Zwykły wpis

Pytałam na fejsie ostatnio, co uczynić wobec tak pięknego pudełeczka malin, a raczej pudełeczka pięknych malin:

Zdania były podzielone. Niektórzy wróżyli malinom słodką przyszłość w cieście, inni opowiedzieli się za pożarciem owoców żywcem. Wobec tak nierozstrzygalnego dylematu postanowiłam zastosować fortel. Kupiłam drugie opakowanie malin, nie miej pięknych, i oba zastosowania uskutecznić postanowiłam. I pokarało mnie. Za to niepohamowane łakomstwo i przesadną miłość do pyszności.

Najpierw się okazało, że masło ma twardość granitu. Tak to bywa, gdy wyciąga się je prosto z lodówki. Mimo głębokiego przekonania, że ja przecież na pewno,  na mur i nie możliwe żeby nie wyciągałam je by zmiękło. Cóż fakty swoje, ja swoje, a świadków brak – nie wiadomo kto ma rację.

Potem złośliwie okazało się, że jajka wyszły. Prawdopodobnie pisklęta wydobyły na zewnątrz nóżki bądź skrzydełka i oddaliły się w nieznanym kierunku. Bo przecież jakby jajek od początku nie było, to ja bym o tym pamiętała i je kupiła. Prawda? No właśnie. Wiadomo zatem, że były, tylko wyszły. Wobec uciekających pisanek, nie miałam innego wyjścia jak udać się do sklepu.

Sklep, na ogół leniwy tą porą dnia, tym razem najechany został przez wycieczkę małych puzonistów, 38 przedstawicieli lokalnego oddziału emerytów i rencistów oraz sporą liczbę wystraszonych osobników płci męskiej, usilnie, pod groźbą domowej awantury, próbujących przypomnieć sobie czym się różni kalafior od brokuła. Jednym słowem kolejki do kas miały długość chińskiego muru. Gdy już postałam w kolejce odpowiednio długo, by pokontemplować mój grzech malinowy ze wszystkich stron, by zrozumieć i pogodzić się z koniecznością poniesienia kary za malinową rozwiązłość, jak również by przeczytać całą Zbrodnię i karę, nadeszła wreszcie moja kolej. No i chyba wiadomo co się okazało, prawda? No oczywiście, że zapomniałam portfela…

Ale. To nie jest opowieść grozy. Panie kasjerki mnie znają. Co prawda chyba nie wystarczająco dobrze ;-), bo postanowiły mi zaufać i jajka na kredyt sprzedać. I od tego momentu, już bez przeszkód, malinowa przygoda się potoczyła.  I jeśli tylko powstrzymacie się przed zakupem dodatkowych malin, to Wam też to ciasto trudności nie przysporzy. Za to rozkoszy – a i owszem.

Sprawa jest prosta. 55 g miękkiego masła ucieramy z 145 g cukru.

Gdy maślana masa będzie puszysta i jasna sięgamy po kolejne składniki – dorzucamy 1/2 łyżeczki waniliowego ekstraktu, 1/2ł łyżeczki startej skórki cytrynowej oraz 1 duże jajko w temperaturze pokojowej.

130 g mąki mieszamy z 1/2 łyżeczki sody, 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia i 1/4 łyżeczki soli. Ponadto odmierzamy 120 ml maślanki. Teraz na zmianę, na niskich obrotach miksera, dodajemy mąkę i maślankę – w trzech ratach będzie dobrze. Ciasto wylewamy do natłuszczonej masłem i przesypanej mąką tortownicy o średnicy 22 cm. Następnie wrzucamy na wierzch dorodne maliny, od których zaczęło się całe zamieszanie.

Jeszcze z góry posypujemy ciasto łyżką cukru i możemy wstawiać do piekarnika nagrzanego do 200 stopni na 20-25 minut. Ciasto studzimy chwilę w blaszce, a następnie dostudzamy na kratce.

Jeszcze tylko muśnięcie cukrem pudrem i gotowe. Pycha!

Przepis wzięłam stąd.

Sielski czerwiec i kruszonka.

Zwykły wpis

Czerwiec już tak ma, że w czerwcu się dzieje. Najdłuższe dni w roku w końcu do czegoś zobowiązują. Tak samo jak pierwsze ciepłe wieczory, pozwalające rozkoszować się widokiem gwiazd przy jednoczesnym braku nogawek i długich rękawów. W czerwcu człowiek na dobre rozbudza się z zimowego snu i zdatny jest by podołać zwiększonej intensywności życia towarzyskiego. W maju było gorzej pod tym względem. W maju też się działo, ale resztki zimy zalegające w kościach sprawiały, że człowiek nie nadążał. A w czerwcu już wszystko jest na właściwym torze. Chęci i możliwości w końcu idą w parze.

Tego czerwca dzieje się jakby więcej. Za oczywistą sprawą piłkarskich emocji. Codzienne mecze, codzienne kibicowanie, punktów podliczanie, karnych przeżywanie. Nawet jak nie dzieje się innego nic, to zawsze chociaż ten mecz się dzieje. I tak jeszcze przez tydzień. Potem się odpocznie.

Ale czerwiec to nie tylko dzianie się. Czerwiec to też jedna wielka sielskość. Młode ziemniaczki z koperkiem i szklanką zsiadłego mleka. Lenistwo w hamaku, leżaku, względnie na kocyku. Noc kupały świętowana ogniskiem u K&C w przecudnych przyrody okolicznościach. Czerwiec to Maleństwo kończące szkołę i przyjeżdżające do starszej siostry na wakacyjne odwiedziny. I wreszcie czerwiec to truskawki. Czereśnie też. Ale nade wszystko truskawki.

Czy wobec powyższego, może być lepszy sposób na uczczenie czerwca niż zniewalająco maślane i słońcem pachnące ciasto z truskawkami? No nie sądzę.

Pełnię szczęścia zapewnia fakt, że ciasto to robi się ekspresowo. No bo wystarczy tylko:

200 g masła w temperaturze pokojowej utrzeć na puszysto. Następnie dodajemy 160 g cukru ze szczyptą soli – nie przerywając ucierania. W kolejnym kroku dorzucamy 4 jaja – jedno po drugim.

W czasie gdy robot kuchenny odwala za nas robotę, ewentualnie wcześniej, jeśli robotę odwalamy własnoręcznie, przesiewamy 200 g mąki, 40 g (1 opakowanie na ogół tyle ma) niesłodzonego budyniu śmietankowego lub waniliowego (albo mąki ziemniaczanej, ale aromatyzowany budyń da lepszy efekt) i 1 łyżeczkę proszku do pieczenia.

Przesiane składniki dorzucamy do maślano-jajecznej masy i mieszamy szpatułką lub kilkoma krótkimi pulsacyjnymi ruchami miksera – tylko do połączenia składników.

Ciasto wylewamy do natłuszczonej blaszki (moja miała wymiary 15×30 cm) i obkładamy truskawkami. Truskawki układamy stroną puszczającą sok (czyli nacięcie) ku górze.

Ostatni krok pozostał – pyszna maślana kruszonka dopełniająca dzieła. W tym celu 150 g mąki, 100 g zimnego masła i 50 g cukru pudru szybko rozcieramy w palach na uwodzicielskie okruchy. Maślana rozkosz ląduje na cieście, a ciasto w piekarniku. Pieczemy w 175 st. ok. 45 minut.

Teoretycznie po upieczeniu studzimy. Ja nie wytrzymałam. Jadłam ciepłe. Jak poczujecie zapach tego ciasta to mnie rozgrzeszycie. Muszę to powiedzieć – to ciasto jest boskie! Smacznego :-)

Przepis od Dorotki.

Wafelki kuku-ruku i paj

Zwykły wpis

Dawno, dawno temu, w czasach gdy centka i krasnoludki były jeszcze młode, sklepiki szkolne przechodziły gwałtowne transformacje. Stary dobry sklepik w mojej podstawówce był otwierany tylko podczas dwóch przerw i sprzedawał jedynie wafelki kuku-ruku oraz drożdżówki. Jedne i drugie były najlepsze na świecie. Potem się sklepikom zaczęło odmieniać.

Najpierw, zamiast dwóch dużych i nieco przybrudzonych półek zapełnionych drożdżówkami pojawiły się regały, na których drożdżówki były wykładane na tacach. Od razu straciły swój apetyczny wygląd. Potem do asortymentu weszły gumy z super ekstra hiper kolekcjonerskimi naklejkami / obrazkami. To akurat nie było takie złe. Potem systematycznie towaru przybywało, ale ubywało radości. Bo sklepik zaczął wyglądać jak klasyczny kiosk ruchu, z gazetami, zeszytami, linijkami, a nawet kosmetykami. Dobrze, że udało mi się ukończyć podstawówkę i nie musiałam dalej oglądać tego upadku.

Potem zaczęło się liceum, a wraz z nim wszedł nowy standard w zakresie handlu na nieletnich. Sklepik chciał być czymś więcej niż sklepikiem, miał powierzchnię 40 metrów kwadratowych i zainstalowany ekspres do kawy. Zdecydowanie aspirował w kierunku kafeterii. A że licealna młodzież sama aspirowała w różnych kierunkach, to aspirujący sklepik cieszył się sporą frekwencją. Sklepik, by zadość czynić młodzieży oczekiwaniom, rozwijał swą ofertę. I razu pewnego wprowadził paje. Paje były różne. Był paj z kurczakiem, z wołowiną, z grzybami, ze szpinakiem i pewnie wiele innych. Paje przyjeżdżały do sklepiku gotowe i były podgrzewane w mikrofali. Wtedy właśnie nabrałam przekonania, że paj to coś bardzo, bardzo złego.

O tym jak głęboko tkwiło we mnie to przekonanie może świadczyć fakt, że dopiero teraz pokusiłam się o zrobienie pierwszego w życiu paja. Choć tego nie jestem w stu procentach pewna. Bo czym się właściwie różni paj od tarty? Ale zakładając, że czymś się różnią, to oto mój pierwszy paj:

Ja się zdecydowałam na wersję mini. Można z tego samego przepisu zrobić duże ciacho. Zmienia się tylko czas pieczenia. Poniższe proporcje starczą na jednego dużego paja lub 7-8 małych.

Zaczynamy od ciasta. 350 g mąki, 2 łyżki cukru, łyżeczkę soli, 280 g masła i 4-5 łyżek zimnej wody zagniatamy na ciasto. Najłatwiej to uczynić robotem kuchennym.

Gotowe ciasto chłodzimy przez co najmniej dwie godziny przed dalszą pracą. Gdy ciasto się ziębi możemy się zająć truskawkami.

Truskawki (1/2 kg) tniemy na ćwiartki i łączymy je z mixem 2 łyżeczek mąki ziemniaczanej, 2 łyżek cukru pudru i łyżeczki cynamonu.

Teraz czas na to, by foremki wyściełać ciastem. A do środka napakować truskawek.

Pozostaje wykończenie. Paski ciasta obtaczamy w brązowym cukrze i układamy na przemian

Wystające części przycinamy do brzegu foremki

Można też przykryć paja płatem ciasta w całości. Wówczas należy pamiętać o zrobieniu otworków wentylacyjnych.

Paje wstawiamy do lodówki i chłodzimy przez kwadrans. Dopiero potem pieczemy je w 230 st. C przez 20 minut. Następnie zmniejszamy temperaturę do 175 stopni i pieczemy przez jeszcze 15 minut (lub 20-30 gdy zdecydowaliśmy się na jedno duże ciasto).

No i muszę odszczekać. Paj to nic złego. Wręcz przeciwnie.

Przepis stąd.