Bo już za chwileczkę, już za momencik piątek z Pankracym zacznie się kręcić, a wigilijnej wieczerzy czas nastanie. A to oznacza, że moja lodówka tradycyjnie opustoszeje. Tak jest, nie myli Was wzrok, opustoszeje. Bo święta, zwyczajowo, spędzam z rodziną, z którą pół kraju na co dzień mnie dzieli, lub na końcu świata. W żadnym z przypadków nie ma sensu zapełniać lodówki, a wręcz przeciwnie, trzeba w niej przed wyjazdem zasiać spustoszenie.
Jeśli zaś o spustoszenie chodzi, to nie ma lepszej metody niż goście. Zwłaszcza goście z apetytem. Poza tym, spotkać się trzeba obowiązkowo nim w świat do rodzin swoich się rozjedziemy. Stuknąć tradycyjnym jajeczkiem. Kielonkiem też. Kota ponamawiać by przedwcześnie głos ludzki z siebie wydał. Na brak sianka ponarzekać. Nie pod obrusem, a w portfelu. I nade wszystko wyściskać po świątecznemu mordki kochane swych przyjaciół, bo w święta właściwe nie będzie okazji.
A co do okazji – okazja jakoby wigilijna, choć nie ta data w kalendarzu. To można tak trochę o tradycję, a trochę o fantazję się oprzeć. No i pięknym wyjściem z tej dwuznacznej sytuacji okazały się tradycyjne, od wieków jadane… indyjskie samosy. Oczywiście nadziane, zgodnie z wigilijną klasyką, kapustą z grzybami. Kuchnia fusion w czystej postaci. I w pysznej postaci przy okazji :-)
Samosy to prosta sprawa. Z takim nadzieniem nieźle sprawiłyby się również w towarzystwie barszczu na nieco bardziej tradycyjnej wigilii. Żadna babcia nie zwęszy podstępu. Serio. A żeby oszukać babcię bierzemy 125 g miękkiego masła, do którego dodajemy 3 łyżki jogurtu, łyżeczkę soli i pół łyżeczki proszku do pieczenia. Składniki mieszamy nie siląc się na dokładność.
Do maślanej masy zaczynamy dosypywać mąkę – nie więcej niż dwie szklanki, ale raczej mniej. Moje ciasto już po niecałej 1,5 szklance mąki przestało się kleić do rąk. Całe zagniatanie ciasta trwa raptem 2-3 minuty. Nic strasznego. A gdy już będzie zagniecione formujemy z ciasta wałek, który kroimy na 7 części.
Każdą część rozwałkowujemy na okrągły placek, który przekrawamy na dwie połówki. A każdą połówkę sklejamy w coś na kształt lejka.
Do lejka pakujemy nadzienie. I teraz cofamy się w czasie, bo nadzienie trzeba przygotować/kupić/pożyczyć/ukraść wcześniej. Gdybyśmy chcieli zrobić samosy z prawdziwego zdarzenia, to trzeba by do środka napakować warzyw, paniru i zasypać to curry. W tej wersji trzeba nam kapusty z grzybami. No to na początek grzyby – sporą garść suszonych prawdziwków zalewamy wrzątkiem.
W czasie gdy grzyby miękną, siekamy cebulę.
Szklimy ją na oleju, a gdy się zeszkli dodajemy posiekane miękkie grzyby (wodę z moczenia zachowujemy). Krótko smażymy wszystko razem i przechodzimy do ostatniego składnika, czyli kapusty. Kapustę też przed dodaniem warto nieco posiekać, coby długaśne wstążki kapuściane nie utrudniały potem jedzenia.
Podlewamy całość wodą z grzybów i dusimy pod przykryciem. Mieszamy od czasu do czasu, ewentualnie podlewamy dodatkową wodą jeśli poprzednia wyparowała i to wszystko do czasu aż kapusta będzie mięciutka. Czyli jakieś pół godziny. Na koniec odparowujemy wszelką nadmiarową wodę oraz przyprawiamy solą i pieprzem. No i jeśli kapusta ma być wykorzystana jako nadzienie, to studzimy ją.
Ok, wracamy do samosów. Do lejka z ciasta pakujemy nadzienie.
Rożek zaklejamy, jak ktoś umie, to w ładne wzorki, jak ktoś nie umie, to tak jak ja, i układamy na wyłożonej papierem do pieczenia blaszce. Samosy można też smażyć na głębokim tłuszczu. Ale pieczenie jest łatwiejsze w wykonaniu. W sumie to też bardziej dietetyczne i rzekomo zdrowsze, ale kto by się tym przejmował w okolicy świąt ;-)
Samosy smarujemy śmietaną i pakujemy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 20-25 minut – aż złapią kolorki.
I tyle. Można jeść. Pyszne na zimno, pyszne na ciepło, zamiast kanapki śniadaniowej dnia następnego, solo oraz w towarzystwie. Nie ma powodów, by ich nie zrobić :-)



52.282382
21.065368