Tag Archives: gorgonzola

Dla zabieganych. Dla smakoszy. Dla wszystkich.

Zwykły wpis

W kwestii zupy, to ja przyznaję, rzadko się za nią biorę. Nie dlatego, że nie lubię. A głównie dlatego, że sama zupa to trochę mało, a zupa plus drugie, to trochę za dużo. Również za dużo zachodu. No i nie lubię siekać warzyw w kostkę, a prababcia mnie nauczyła, że tylko taka zupa jest szlachetna – z równą marchewkowo-selerowo-pietruszkową kosteczką. W całości to można wrzucić włoszczyznę jak się gotuje rosół. Albo jak się człowiek zabiera za sprawę dla samego wywaru.

Ale. Są takie zupy, których zrobienie jest łatwe jak ugotowanie jajek, więc wymówka ze zbyt dużą ilością pracy odpada. Są takie zupy, których można zrobić malutko, a nie cały gar, co też stanowi argument w sprawie. No i wreszcie urzekający smak sprawia, że nie można im się oprzeć. A, wierzcie mi, urzekający smak można wyczarować z rzeczy najprostszych. Na przykład z ziemniaka.

No to teraz patrzcie jakie to łatwe! Ziemniaka kroimy w kostkę – jeden większy na głowę wystarcza. To nie za dużo siekania, prawda?

Garść zielska – tymianek, rozmaryn, liść laurowy, ziele angielskie i czosnek zawijamy w gazę. Nie jest to konieczne, ale takie zawiniątko łatwiej potem wyłowić, niż bawić się w wyławianie wszystkiego oddzielnie.

Wrzucamy ziemniaczaną kostkę i pakiecik z przyprawami do rondelka, zalewamy wszystko mlekiem – ok. 250 ml na każdego ziemniaka, solimy i gotujemy na średniomałym ogniu, aż ziemniaki będą mięciutkie. Czyli ok. 20 minut.

Wówczas wyciągamy przyprawy i miksujemy zupę na gładki krem.

Doprawiamy temat szczyptą gałki muszkatołowej

I czas na finał – wykańczamy zupę żółtkiem i łyżką gorgonzoli. Pamiętajcie, żeby wmieszać jedno i drugie już z dala od ognia.

I gotowe! Prosto i pysznie.

Poświąteczny bilans

Zwykły wpis

Nie wiem jak to u Was bywa, ale w moim rodzinnym domu święta to najbardziej pracowity czas w ciągu roku. O słodkim lenistwie można zapomnieć, jakkolwiek mocno by się go w danym momencie nie pragnęło. Ma Rodzicielka w szaleństwo bowiem popada na ten czas. I najbardziej oporne jednostki w to szaleństwo też wciąga. Zatem wszyscy zrywają się, bądź są zrywani z łóżka skoro świt. Nawet nie brutalną siłą, a hałasem obijających się o siebie garnków. Nim człowiek oko porządnie zdąży otworzyć i kawy w przełyk pragnący kropelkę wlać, już jest zarzucany potokiem informacji o rzeczach, które już dawno powinny być gotowe, a nie są. Nim słońce na dobre wzejdzie, wszyscy zasuwają na wysokości lamperii, siekając, mieszając, odkurzając, wycierając, doprawiając i pod nosem te święta przeklinając.

Potem w końcu właściwy czas świąteczny  nastaje. I wraz z nim nowy rodzaj tortur duchowych i cielesnych zostaje aktywowany – nakrywanie do stołu, potraw podawanie, brudnych naczyń zbieranie, zmywanie, od nowa nakrywanie, kolejnych potraw podawanie i tak dalej, do utraty sił i zmysłów, zarówno po stronie obsługujących, jak i obsługiwanych. Bilans każdych świąt w domu spędzonych jest taki sam: przydałby się urlop na dojście do siebie po tym okresie świątecznego spokoju i zadumy. Ale, niestety, okrucieństwo życia nie ma czasem granic i trzeba wracać do pracy. Zatem, w ramach odprężenia dla styranych mięśni i żołądka, dziś kuracja sałatkowa. Lekka i bezwysiłkowa.

Prosto i szybko będzie, z jednym trikiem przez Rodzicielkę podpowiedzianym.

Na początek sałata. Górka, w sam raz dla osoby jednej, dwóch, trzech… – wedle uznania. Najlepiej mix sałat różnych. Dla wzbogacenia smaku i kolorystyki. I garść pomidorków koktajlowych – jakieś 7-8 na głowę.

Następnie czas na szynkę. Np. szwarcwaldzką. Lub inną wędzoną na surowo. W ilości 4-5 plasterków na głowę.

I tu czas na maminy trik nadchodzi. Szynki wędzone ciągliwe są. Co może czynić pałaszowanie sałatki nieco uciążliwym. Dolegliwości te znikają, jeśli szynkę się potraktuje temperaturą. A konkretnie podsmaży – dosłownie 2-3 sekundy. Kładziemy na gorącą, suchą patelnię i mrugnięcie oka później ściągamy. Ciągliwość znika jak zaczarowana.

Ostatnim po podsmażanej szynce składnikiem jest dojrzała gorgonzola. W ilości gdzieś między 50 a 100 g na głowę – w zależności od serolubności spożywających.

Sałatą wyścielamy miskę, wrzucamy na nią ćwiarteczki pomidorów, szynkę kroimy na mniejsze kawałki (ładna metoda – kroimy plaster wzdłuż, na dwa cieńsze paski, które następnie zawijamy w rulonik), obrzucamy całość kawałkami gorgonzoli i prawie jesteśmy na finiszu.

Teraz wystarczy sałatę skropić oliwą lub ziołowym vinegretem (oliwa, sok z cytryny, ulubione zioła, mała szczypta soli) i chrupać rozkoszując się poświątecznym spokojem.

Figi bez maku (na dwa sposoby)

Zwykły wpis

Weźmy szczyptę sklerozy, połączmy ją z garścią niezdecydowania i dodajmy do zwykłego roztrzepania. Zastosujmy ten eliksir podczas zakupów, a potem dla pewności jeszcze w kuchni. Ciekawe co Wam wyjdzie. Mi to wyszło na dobre. A było tak. Wtem nagle i niespodziewanie zastąpiły mi drogę dorodne figi, których nigdy wcześniej ani w tym, ani w żadnym innym miejscu sklepu nie było. Nieprzygotowana na taki rozwój wydarzeń zapakowałam je do koszyka z mglistym przeświadczeniem, że bardzo chciałam wypróbować jakiś figowy przepis, ale w głowie miałam tylko figę z makiem, z pasternakiem.

Krążąc między kolejnymi półkami doznałam olśnienia <gdybym była postacią z kreskówki niewątpliwie w tej sekundzie mocą tysiąca luxów rozbłysłaby nad moją głową żarówka>: Nigella zapiekała figi z serem! I wszystko byłoby w normie, gdyby nie to, że nabrałam głębokiego przekonania, iż serem z przepisu była gorgonzola, podczas gdy w rzeczywistości chodziło o mascarpone. Jednak o tym przekonałam się dopiero po powrocie do domu, zakupiwszy uprzednio to co moja dziurawa pamięć mi podpowiedziała. I powiem Wam jedno – żadnej lecytyny, żadnego żeń-szenia, szalej sklerozo i rób mi częściej takie numery! Miąższ figi rozkosznie zapieka się w esencjonalnym sosie własnym połączonym z roztopioną gorgonzolą… Na wspomnienie tego smaku ślinianki mi wariują.

Nacięte na krzyż figi napełniłam łyżeczką sera i zapiekałam ok. 10 minut w 200 stopniach.

Ale, ale! – powie czujny czytelnik. Skleroza – była, a gdzie niezdecydowanie? I tu następuje historii ciąg dalszy. W torbie z zakupami znalazło się również ciasto francuskie, co do którego podczas drogi ze sklepu do domu około pięćdziesięciu razy zdążyłam zmienić koncepcję. Układało mi się w głowie w różnych konfiguracjach, dołączając bądź wypadając z dzisiejszego menu. Moja wewnętrzna bitwa o ciasto francuskie trwała i trwała, aż w końcu dylemat samoistnie znalazł rozwiązanie, bowiem ciasto zdążyło się rozmrozić i spożytkowanie go stało się koniecznością. Zapakowałam zatem figowo-gorgonzolowy duet również do ciasta i ten wariant także gorąco polecam.

Aczkolwiek nie bierzcie ze mnie przykładu w zakresie lepienia. Chciałam, żeby było ładnie, a wyszło jak zawsze. Nawet zgrabne w stanie surowym koszyczki:

absolutnie nie wytrzymały presji i puściły w szwach:

Chyba zmienię nazwę bloga na Pyszne lecz brzydkie :-)

Złota polska jesień feat. Słońce Italii…

Zwykły wpis

… a przynajmniej ja tak odczytuję to połączenie. O czym mowa? O dyniowych gnocchi.

Padło na nie, bo nie mogę się oderwać od dyni. Wiem, że zaraz zniknie ze straganów i do następnego spotkania będzie trzeba czekać cały rok. Jednocześnie miałam chrapkę na kawał miękkiej gorgonzoli, której woń przebijała się na pierwszy plan przy każdym otwarciu lodówki. Dyniowe gnocchi w gorgonzolowym sosie czyniły zadość wszystkim zachciankom jednocześnie.

Z wszelkimi kluchami mam zawsze problem – z jakiego przepisu bym ich nie robiła, ostatecznie kończę przy zupełnie innych proporcjach niż sugerował autor. Dlatego pierogi, pyzy, makarony, kopytka jak również dzisiejszych bohaterów robię na oko. Tak jak w przypadku tych knedli najpierw zrobiłam jakkolwiek, a dopiero potem sumiennie spisałam co mi wyszło.

Najpierw dynia. Pocięłam ją na niegrube kawałki i upiekłam do miękkości – ok. pół godziny w 200 stopniach.

Miękką dynię pozbawiam skóry i pozwalam jej wystygnąć. Nie obieram dyni przed pieczeniem, bo usuwanie jej twardej skóry jest najzwyczajniej w świecie męczące. Za to po upieczeniu można ją oddzielić od miąższu nawet łyżką.

Ostudzoną dynię miksuję na gładkie pure. Wyszło mi 600 g dyniowej masy. Dodałam do niej 1 jajko i ok. 170 g mąki, posoliłam i zagniotłam piękne pomarańczowe ciasto. Z pięknego ciasta ulepiłam niezbyt piękne kluseczki. Jak zwykle mój brak finezji w pracach plastycznych wziął górę.

Jak zwykle jeden klusek był brzydszy od drugiego. Ale też, jak zwykle, smak gnocchi zrekompensował uszczerbek w doznaniach estetycznych. Gotujemy je krótko w osolonej wodzie – ok. 2-3 minuty od wypłynięcia.

Sos z gorgonzoli jest świetny – robi się go dwie minuty, a smakuje jak milion dolarów. Wszystko co trzeba zrobić, to wrzucić ser na patelnię, podgrzać na małym ogniu, a gdy się zaczyna rozpuszczać rozprowadzić go do uzyskania kremowej konsystencji paroma łyżkami 18% śmietany. Do sosu wrzucamy pomarańczowe kluseczki:

Pycha!