Monthly Archives: Październik 2012

Leniwe kopytko

Zwykły wpis

Ja już Wam raz o tym coś przynudzałam, prawda? Ale mogę jeszcze raz? Widzę ogólny aplauz i akceptację, zatem do ad remu ;-)

No bo wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy po raz pierwszy zaskoczenie kopytkowe mnie spotkało. Szczegółów już nie pamiętam, ale w restauracji to musiało być jakiejś, bo raczej w domach ludzie nie prezentują w menu czym zamierzają podejmować gości. No i w rzeczonym menu stało jak byk: gulasz z kopytkami! Jak to? Jakim cudem? Dlaczego i w imię jakich bogów? Niechybnie jaka kuchnia fusion! Bo kopytka, to wiadomo, na słodko najlepsze. Na słono może je jeść tylko centkowa mama, która nie lubi wersji słodkiej.

A potem znowu się zdziwiłam. Bo leniwe gdzieś były i te leniwe, to po pierwsze, nie w kształcie leniwych były, a po drugie serwowane były jak kopytka. Znaczy z bułką tartą i cukrem. No i wtedy pomyślałam sobie, że w tej Warszawie to już na niczym się nie znają. Normalnie nieuków banda. Że to Sodoma i Gomora, bo kto to widział tak profanować jedzenie. I pewnie mogłabym się zapędzić z tymi epitetami nawet dalej, gdyby nie fakt, że tych nieuków to się całe mnóstwo okazało. I to nie tylko w Warszawie. W zasadzie tylko ja, jedna jedyna, oświecona pozostałam.

I wyszło szydło z worka. Kto namieszał? Nie wiem. Jednak fakt jest faktem – przez większość mojego dotychczasowego życia miałam inne wyobrażenie na temat tego, co kryje się pod kopytkiem, a co pod leniwym. Jedynych słusznych leniwych Wam nie pokażę, bo takie je się tylko u centkowej babci. Natomiast kopytka w wersji centkowej mamy (czyli najlepsze na świecie) robić umiem. Tylko pamiętajcie – to są kopytka, a nie żadne leniwe!

Najtrudniejsze w przypadku kopytek jest pozyskanie składników. Bo potrzeba „ziemniaków z wczoraj”. No a mi nigdy nie zostają. Jedynym rozwiązaniem jest dzień wcześniej zaplanować kopytka i specjalnie ugotować więcej pyr. Ale planowanie dzień wcześniej też rzadko mi wychodzi. Sami widzicie – jest ciężko. Ale jak już tą przeszkodę uda się pokonać, to dalej jest z górki.

Kopytka najlepsze wychodzą na oko. Tylko i wyłącznie dla celów edukacyjnych zmierzyłam to oko uzyskując następujące pomiary: 450 g ziemniaków, 600 g twarogu, ok. 250 g mąki (im mniej, tym lepiej) i 2 jajka.

Z powyższych składników szybko zagniatamy ciasto. I naprawdę mam na myśli szybko. Bo im dłużej wyrabiamy ciasto, tym więcej mąki ono się domaga. A mąki chcemy wgnieść jak najmniej – wtedy kopytka są lekkie i delikatne.

Z ciasta formujemy wałeczki, które ciachamy nożem na skos na tytułowe kopytka.

Od razu po przygotowaniu gotujemy je w lekko osolonej wodzie, mniej więcej przez 2-3 minuty od wypłynięcia.  A w czasie gdy kluseczki się gotują rumienimy na maśle bułkę tartą.

Ugotowane kopytka odsączamy na durszlaku, hartujemy zimną wodą, polewamy tartą bułką i posypujemy cukrem. No i oczywiście jemy z rozkoszą :-)

 

Niech się chmurzy!

Zwykły wpis

Zacznę teraz od A pamiętacie jak…? I zrobię to, chociaż nie mamy zasadniczo wspólnych wspomnień z tych czasów. Pozwolę sobie na taki wstęp, chociaż nie odwołam się do żadnego powszechnie znanego wydarzenia historycznego, które by taki zwrot uzasadniało. Ale zrobię to. Bo wiem, że też to robiliście. Bo nie nie robili tego tylko ludzie bez wyobraźni, a takich nie znam. Zatem uwaga, zaczynam:

A pamiętacie jak w dzieciństwie leżało się na trawie albo na ławce, albo choćby i na skrawku rozgrzanego chodnika i gapiło w niebo? A raczej nie tyle w niebo, co na chmury. Choć w zasadzie to nawet nie na chmury się człowiek gapił, a na te postaci i kształty, które chmury przybierały. Całe podniebne zoo przewijało się regularnie, a czasem niebo zaszczycane było pojawieniem się księżniczki, rydwanu lub smoka. Na tym niebieskim tle rozgrywały się sceny batalistyczne i dramaty miłosne. Pamiętam też wyraźnie chmury w kształcie lodów włoskich.

Właściwie to nie wiem kiedy zaprzestałam namiętnego gapienia się w chmury. Sądzę, że coś wspólnego może mieć z tym brak dwumiesięcznych wakacji oraz fakt, że gdybym teraz się położyła na skrawku rozgrzanego chodnika to albo karetka, albo straż miejska niechybnie zostałyby do mnie wezwane. Dlatego dziś proponuję sobie i Wam bezpieczne gapienie się na chmury. Takie, które nie prowokuje wytykania palcami i wyzywania od starych wariatek. Pogapmy się dziś na czekoladową chmurę, a wierzcie mi, jak zaczniecie, to nie będziecie w stanie oderwać wzroku, aż do ostatniego okruszka…

Czekoladowa chmura jest idealną chmurą na każdą jesień, również dlatego, że robi się ją łatwo i bezproblemowo. Zaczynamy od czekolady – damy jej w ten sposób trochę czasu na przestygnięcie. Rozpuszczamy 250 g czekolady z 125 g masła. Moim zdaniem najłatwiej zrobić to za pomocą kuchenki mikrofalowej ustawionej na niską moc, np. 300-400 W (czekolada się rozpuszcza, ale nie podgrzewa zbyt mocno). Można też w kąpieli wodnej – wówczas trzeba zarezerwować ciut więcej czasu na stygnięcie. Niezależnie od metody, czekoladę łączymy z masłem na błyszczącą, gładką masę.

Następnie przechodzimy do ubicia jajek – 2 całe + 4 żółtka (białka zachowujemy) ubijamy z 75 g cukru, aż ten ostatni się rozpuści.

Trzecim elementem układanki są białka – ubijamy je na sztywno, a następnie, cały czas ubijając, dodajemy stopniowo 100 g cukru, aż uzyskamy sztywną i błyszczącą masę.

Przygotowujemy jeszcze 2 łyżki likieru Cointreau (lub innego likieru pomarańczowego) oraz skórkę startą z jednej pomarańczy. Nie trzeba dodawać tej pomarańczowej nutki, aczkolwiek warto.

Teraz składamy wszystko w całość. Do ubitych jajek (tych z żółtkami) dodajemy czekoladowo-maślaną masę oraz likier i skórkę pomarańczy.

Do masy czekoladowej dodajemy kilka łyżek białkowej piany – łączymy. Tak dopowietrzona masa czekoladowa jest gotowa, by dodać ją do reszty białek. Mieszamy całość delikatnie i z uczuciem, koniecznie szpatułką, w żadnym razie mikserem, aż do całkowitego połączenia.

Ciasto wylewamy na wyłożoną papierem do pieczenia tortownicę o średnicy 23 cm. Pieczemy 35-40 minut w 180 stopniach (aż ciasto wyrośnie, popęka i przestanie być płynne).

Studzimy je w formie. Ciasto się zapadnie i o to nam chodzi.

W powstałym po wystudzeniu ciasta kraterze umieszczamy bitą śmietanę, do której dodajmy również likier pomarańczowy (1 łyżkę) oraz ekstrakt waniliowy (1 łyżeczkę). Na wierzch przesiewamy trochę kakao i chmura gotowa. Aż mija mi tęsknota za słońcem :-)

Przepis oczywiście pochodzi ze zbiorów Nigelli.

 

 

Idealny fastfood

Zwykły wpis

Nie wiem czy już się do tego przyznawałam, ale mam pewną słabość do fastfoodowych dań. Nie, nie zrozumcie mnie źle – za bardzo cenię sobie dobry smak, by na co dzień żywić się w podejrzanych przybytkach rozpusty. Budy z hamburgerami, frytkami, zapiekankami jakoś nie wzbudzają mojego zaufania. Sieciowe fastfoodownie też nie szczególnie. Owszem, gdy czasem w biegu jestem, brak innej opcji po drodze albo głód mnie dopada taki, że ni kroku bez zatankowania dalej nie pójdę, to zdarza mi się skorzystać z ich usług. Ale nie jest to mój ulubiony sposób przepuszczania pieniędzy na mieście.

No i sama czuję, że dysonans pewien tu powstał. Bo niby  jakaś sympatia we mnie kiełkuje, a jak przychodzi do konkretów, to same kalumnie latają w powietrzu. Otóż zasadniczo to jest tak, że ja fastfoodowni nie lubię, a słabość mam do „dań” tamże serwowanych. Bo np. taki hamburger odtworzony w warunkach domowych, czyli naprawdę składający się z mięsa, to pyszność nie lada. Czy też zapiekanka z rozkosznie rozpuszczonym serem, a nie mrożonym wyrobem seropodobnym. Albo tortilla nadziana świeżo przygotowanym chili con carne w miejsce konserwy niewiadomego składu. No przyznacie – to może być dobre.

Tym razem chrapkę miałam na kurczaka zapieczonego w chrupiącej panierce. I choć kurczę w domu przyrządzone i tak zawsze jest lepsze i zdrowsze od tego z wiadomej sieciówki, to jednak do tej pory do perfekcji brakowało mu tego czegoś. Ptaszysko wychodziło nie tak chrupkie jak powinno, albo nie tak soczyste, albo inne odstępstwo od ideału ujawniało. Dziś jednak uroczyście mogę obwieścić, że idealny kurczak został odnaleziony.

Na czym polega sekret? Na dwóch trikach. Po pierwsze, kurczaka trzeba odpowiednio przygotować. A przygotowanie polega na namoczeniu filetów z kurzej piersi w solance. Co najmniej 6 godzin trzeba je moczyć w osolonej wodzie. Jak mocno osolonej? A tak mniej więcej łyżeczką soli na litr wody.

Drugi sekret to panierka. Na „mokrą” część panierki składa się mleko roztrzepane z jajkiem

Część „sucha” panierki to mąka z odrobiną proszku do pieczenia i – uwaga, uwaga – 2-3 łyżkami mleka w proszku. Dodajemy też miks przypraw: sól, cukier, pieprz i paprykę ostrą oraz słodką.

I teraz kolejna sztuczka – do części suchej dodajemy 2-3 łyżki mleczno-jajecznego płynu. Dzięki temu powstaną grudki, które po usmażeniu stworzą odpowiednio chrupiącą warstwę.

I teraz tak: płaty kurczaka osuszamy z solanki, przyprawiamy takim samym miksem przypraw co panierkę, moczymy w jajku z mlekiem, obtaczamy dokładnie w zgrudkowanej mące i smażymy na głębokim tłuszczu ok. 4 minut, obracając kurczaka w połowie smażenia.

Usmażony kąsek odsączamy z nadmiaru tłuszczu na papierowym ręczniku…

… i jemy w dowolnej formie z dowolnymi dodatkami. Np. tak:

Jeśli chodzi o źródło, to oczywiście jest to seriouseats.com

Zakręcona pizza

Zwykły wpis

A wszystko się zaczęło od tego, że chodziła za mną ochota na nie wiadomo co. Też tak czasem macie? Że chciałoby Wam się czegoś nienazwanego? No ja tak miewam, prawdopodobnie od czasów niemowlęcych. I męczę się wtedy sama ze sobą, bo taka chętka sama nie ustępuje, nawet po próbie przekupienia jej ptysiem, awokado, ananasem i lodami orzechowymi. Trwa sobie niestrudzenie i zmusza do poszukiwania tego smaku.

Tym razem w sukurs przyszły mi zapachy. Gdzieś przechodziłam, a pizza zapachniała. I choć nie pizza była rozwiązaniem tej zagadki, to dzięki niej pole poszukiwań znacząco się zawęziło. Bo okazało się, że prawie pizza to było to. Drożdżowe ciasto, ale nie koniecznie pizzowe, sos – zupełnie nie pomidorowy oraz forma w niczym pizzy nie przypominająca. A jednak można powiedzieć, że to taka zakręcona pizza i za bardzo się nie skłamie. Nie skłamie się też, gdy się powie, że te zawijaski są po prostu pyszne.

Zawijaski nie są trudne do zrobienia, nie są nawet specjalnie pracochłonne. Potrzebują jedynie trochę czasu, bo ciasto drożdżowe musi wyrosnąć. Bazą jest ten niesamowity chlebek. Zmieniłam mu formę i wzbogaciłam o dodatkowe składniki. Czyli postąpiłam w ten sposób: w garnuszki podgrzałam 60 ml ciemnego piwa z 4 łyżkami masła. Gdy masło się rozpuściło, zestawiłam garnuszek z ognia i dodałam jeszcze 80 ml piwa.

Następnie w misie robota kuchennego (można to robić w zwykłej misce siłą mięśni własnych) zmieszałam 280 g mąki, 2 łyżki cukru, 7 g suchych drożdży i łyżeczkę soli. Mieszając dolałam maślano-piwną mieszankę (lekko przestudzoną, ale jeszcze ciepłą) i 2 jajka w temperaturze pokojowej.

Na koniec dodałam jeszcze 180 g mąki, wymieszałam i zostawiłam ciasto do wyrośnięcia, a wyrasta pięknie. O tak:

W czasie gdy ciasto sobie rośnie (a trwa to 45-60 minut) można, a wręcz należy, podjąć pewne działania przygotowawcze. Mianowicie chodzi o sos i dodatki. Na sos rozpuszczamy 3 łyżki masła i dodajemy do nich (już z dala od ognia) łyżkę, a nawet więcej, musztardy i solidny chlust sosu Worcester. Łączymy wszystko w gładki sos.

Ser – 250-300 g ścieramy na grubych oczkach tarki i łączymy z przyprawami: proszkiem musztardowym, papryką, solą i pieprzem.

I jeszcze tylko trochę wybornej szynki, kilka posiekanych dymek i chili będą nam potrzebne.

Gdy wszystko jest gotowe można przystąpić do zawijania zawijasków. W tym celu odrywamy porcje ciasta, rozwałkowujemy je na grubość ok. 3-4 mm i dzielimy na 2-3 części (w zależności od tego jak duży płat udało nam się rozwałkować), tak, by powstały pasy o szerokości ok. 10-12 cm i długie na 25 cm. Każdy pas smarujemy musztardowym sosem.

Następnie ciasto posypujemy serem wymieszanym z przyprawami, szynką, cebulką (a może dymka to raczej szczypior?) i papryczką.

Każdy pas składamy na pół, a następnie rolujemy

Zawijaski można piec indywidualnie (np. w formie na muffiny) lub kolektywnie, ułożone jeden obok drugiego w większej formie.

Zawijaskom pozwalamy się napuszyć – trwa to ok. 45 minut. A potem już tylko zostaje pieczenie – w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni przez ok. 30 minut (aż wierzch będzie ładnie zrumieniony). Gotowe! Potwornie pyszne. Na ciepło przypomina pizzę, na zimno może zastąpić kanapkę. I gdyby sezon jeszcze trwał, to napisałabym, że idealnie nadają się na piknik. Ale że już mamy jesień, to tego nie napiszę ;-)

Sklonowana gruszka

Zwykły wpis

Dawno, dawno temu, gdy krasnale dopiero zapuszczały swoje brody, w ogrodzie centkowego dziadka rosła piękna, rozłożysta grusza. Grusza ta rodziła, ze zmienną obfitością, najcudniejsze gruszki jakie jadłam w życiu. I to wcale nie dlatego, że była to jakaś szlachetna odmiana. Nie z powodu, że we wspomnieniach wszystko jest lepsze niż sytuacji bieżącej. I nawet nie wskutek tego, że przynależność gruszy do dziadka dodawała jej owocom czegokolwiek. Nie, nie i jeszcze raz nie. Gruszki te były najlepsze, bo były twarde jak kamienie.

Tak. Nie mylą Was oczy, słusznie czytacie, gruszki były twarde. Bo miałam taki fetysz, że uznawałam gruszki tylko o twardości marmuru. Miękkie były dla mnie na równi z zepsutymi. A ceniony przeze mnie stopień twardości zaoferować mogły jedynie gruszki wiszące jeszcze na drzewie i ani odrobinę nie myślące o tym, by spaść pod nogi i dać się zjeść. Wchodziłam więc na najwyższą gałąź na jaką wejść umiałam i rozpoczynałam chrupanie. Dopiero gdy kończyły się gruszki w zasięgu mych rąk, bądź już naprawdę nie mogłam zjeść ani jednej gruszki więcej, rozpoczynałam odwrót. A droga w dół drzewa, nie wiedzieć czemu, zawsze trudniejsza jest od drogi w górę.

Do dziś wolę twarde gruszki. Bo gruszka ma chrupać, a nie chlapać. Ale z wiekiem nabrałam tolerancji dla gruszek dojrzalszych. Bo one są niezrównane do ciast. Twarda gruszka wymusza dłuuugie pieczenie. Miękkiej wystarczy tyle czasu ile potrzebuje cała reszta ciasta. Na przykład takiego, klonem pachnącego i tym samym zamęt międzygatunkowy siejącego:

Baza ciasta jest prawie taka sama jak tu, ale wykończenie, a tym samym charakter, zupełnie różne. Zaczynamy od utarcia masła w ilości 200 g.

Do puszystego masła dodajemy cukier – pół na pół brązowy z białym – w łącznej ilości 160 g. Ucieramy do rozpuszczenia cukru.

W kolejnym kroku dodajemy jajka, które powinny mieć temperaturę pokojową. Jedno za drugim, wbijamy ich 4.

Wreszcie, na koniec, dodajemy 200 g przesianej mąki, 1 opakowanie (40 g) budyniu – dałam smak karmelowy (można dać też mąkę ziemniaczaną + jakiś aromat), łyżeczkę proszku do pieczenia i szczyptę soli.

Mieszamy krótko, tylko do połączenia składników, a następnie wylewamy ciasto na wysmarowaną tłuszczem blaszkę. Moja blaszka miała 25×25 cm. Ok, ciasto gotowe, czas zabrać się za gruszki.

 

Owoce obieramy, pozbawiamy gniazd nasiennych i kroimy w półplasterki.

Gruszki układamy na cieście solidną, szczelną warstwą. Na moją blaszkę weszło 5 średniej wielkości owoców.

Teraz kluczowa sprawa – zatapiamy gruszki w syropie klonowym. Bierzemy go ok. 4 łyżek.

Wykańczamy temat garścią płatków migdałowych

Ciasto pieczemy w 175 stopniach do suchego patyczka – u mnie trwało to godzinę. Potem czekamy aż przestygnie (dacie radę?) i pałaszujemy ze smakiem. Idealne na jesienne zmiany pogody :-)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zdecydowanie nie odgrzewane kotlety

Zwykły wpis

Zastanawialiście się kiedyś nad fenomenem obrastania w rzeczy? Do mnie ta fascynacja wraca jak bumerang przy okazji różnych okazji. Takich co to zmuszają do przyjrzenia się własnemu dobytkowi. Na ten przykład przeprowadzka do tego zmusza. Póki wszystko stoi w zakamarkach półek poupychane, to nie kole w oczy. A jak trzeba to wszystko posegregować, w pudła popakować, stargać w dół z piętra piątego, a następnie pownosić na ósme piętro (obowiązkowo bez windy), to zaczyna się okazywać, że wiele rzeczy jest bardzo zbędnych.

Walkmen nie użyty ni razu od czasu od ubiegłego wieku, obszarpane jeansy z których wyrosłam osiemdziesiąt tortów temu, posklejany kubek, który mimo użycia nielegalnie toksycznej ilości kleju nadal nie jest w stanie utrzymać płynów wewnątrz, jak również kwadrylion ustrojstw kuchennych z cyklu lekko wyszczerbione, ale poza tym wyśmienite. Do tego dochodzą moje ambitne plany nieustającego rozwoju własnego potencjału, objawiające się głównie kurzącymi się na półkach materiałami z rozlicznych szkoleń i kursów (do których przecież jeszcze sięgnę, by utrwalić sobie wiedzę), które mają sojusznika w postaci notatek ze studiów. Do których, oczywiście, nie sięgnęłam ani razu od czasów studiów.

Mimo selekcji dokonywanej przymusowo i regularnie przy okazji, bagatela, dziesięciu przeprowadzek zaliczonych w dorosłym życiu, ostatnie przemeblowanie ujawniło zatrważające skutki mieszkania przez lat kilka w jednym miejscu. W każdej szufladce i na każdej półeczce kryła się ciężarówka śmieci. Ale dałam im radę. Z wielkim postanowieniem, że to już koniec z chomikowaniem. Oczywiście do następnego razu ;-) W każdym razie, w ramach oddechu od grzebania się w sentymentalnych śmieciach, w kuchni poczułam potrzebę czegoś nowego, świeżego, jeszcze nie próbowanego. Wszystko, tylko nie odgrzewane kotlety. I w tym właśnie duchu powstały buraczane gnocchi.

Pamiętacie gnocchi dyniowe? Właśnie one, jako niezwykle udane, skłoniły mnie do dalszego kombinowania. No bo w sumie czemu by dyni nie zastąpić czymś innym. Padło na buraki i nie był to zły wybór. Zaczynamy od upieczenia tych ostatnich – w 180 stopniach pieczemy je do całkowitej miękkości.

Upieczone buraki studzimy, obieramy i miksujemy na gładką miazgę.

Następnie buraczaną masę trzeba zagnieść w ciasto. Burak ma inną wilgotność niż dynia, więc proporcje w tym przepisie też muszą być inne. Mi wyszły następujące: na 350 g buraczanego pure wzięłam 1 jajko, 80 g pure ziemniaczanego instant oraz 100 g mąki (plus oczywiście szczypta soli). Mąki na początek bierzemy połowę i dodajemy w miarę potrzeby – lepiej mniej niż więcej. Dobra rada od cioci centki – burakami i ciastem zajmujcie się w rękawiczkach. No chyba, że z okazji zbliżającego się halloween chcecie mieć krwisto czerwone ręce.

Z ciasta formujemy wałki, które kroimy na równe kluskowe porcyjki.

Każdą porcję ciasta formujemy w zgrabną kulkę, na której widelcem odciskamy charakterystycznego pasiaka.

Kluchy gotujemy w osolonej wodzie – jakieś 2-3 minuty od wypłynięcia. Jako że buraczane gnocchi za sprawą buraka nie mają wyjścia i muszą być słodkawe, to uznałam, że gorgonzolowy sos będzie idealnym towarzyszem. Taki sos to prosta sprawa – wystarczy podgrzać 2 kopiaste łyżki śmietany i 100-150 g sera do rozpuszczenia tego ostatniego i gotowe.

Dla przełamania smaku i faktury zachciało mi się jeszcze dodać orzechów włoskich. Takich uprzednio podprażonych na suchej patelni. I gotowe. Bardzo, bardzo interesująco. I oczywiście pysznie.

 

 

 

 

 

 

 

Kulinarna odskocznia

Zwykły wpis

Człowiek się uczy całe życie. Na ten przykład Niesforny Mąż dopiero w dojrzałym wieku męskim dowiedział się, że gdy zmywarkowe tabletki się skończą, to należy pójść do sklepu i kupić nowe. Do momentu przeprowadzenia eksperymentu, ku przestrodze potomnych opisanego w niniejszym akapicie, żył w głębokim przekonaniu, że miast biec do sklepu można zastępować je płynem do mycia naczyń. Tak. Dzikie ilości piany wypełzające ze zmywarki i podbijające nieubłaganie kolejne centymetry kwadratowe kuchennej podłogi to jest coś. Widok dość niezapomniany.

Powyższe pokazuje, że informacje przyswaja się lepiej za sprawą praktyki niźli teorii. No niestety to fakt. Dopiero totalna masakra i inne drastyczne sceny w obrębie jamy ustnej nauczyły mnie, że gorący karmel, jakkolwiek apetycznie pachnie, nie powinien być konsumowany wprost z garnuszka. Błagam, uwierzcie na słowo.

A żeby się całe życie uczyć, trzeba sobie stwarzać ku temu sytuacje i próbować nowych rzeczy. Jako że powszechnie wiadomo, że podróże kształcą, to wniosek stąd prosty, że najlepiej uczyć się poprzez świata zwiedzanie. I tym sposobem, krajów pięć przejechawszy, nauczyłam się kolejnej rzeczy o sobie. Choć mięsożerna jestem w każdym calu, tatar może zastąpić mi deser, a obiad bez mięsa trąci mi lekkim wybrakowaniem, to mam swoje wewnętrzne mięsne limity. Przez pierwszy tydzień wciągałam pljeskavicę zapamiętale. W drugim tygodniu jeszcze mi smakowała. A w trzecim poczułam już zdecydowany opór. I dlatego wracam z przepisem zdecydowanie warzywnym. A pljeskavicę w najbliższym czasie mogę oglądać co najwyżej na zdjęciach.

No. To teraz zróbmy leczo. Wszakże obfitująca w papryki jesień to czas dla niego najlepszy.

Trafiłam na bazarku na paprykę ramiro – jest słodka i pozbawiona upierdliwych pestek. Do leczo nadaje się idealnie. Aczkolwiek dla kolorytu warto sięgnąć również po papryki innych kolorów. I troszkę chili dla dodania sprawie pikanterii.

Oprócz papryki będzie nam potrzebna cebula. Dużo cebuli. Tak z pół kilo na każdy kilogram papryki.

Dodatkowo przydadzą się nam pomidory. Do leczo cudownie się nada, a jakże, pomidor rasy paprykowej. Pomidory sparzamy i obieramy ze skórki. Pomidorów bierzemy wedle uznania – tyle co papryki lub trochę mniej. Ja wolę mniej, bo dla mnie leczo to nade wszystko sprawa paprykowa.

No i przy takiej dominacji warzyw nie strach sięgnąć po odrobinę mięsnego aromatu. Małe pętko podwędzanej kiełbasy i 10 dkg boczku będą ilością odpowiednią.

Jak już wszystko jest przygotowane, to ciąg dalszy jest bardzo prosty. Podsmażamy boczek pozwalając mu uwolnić tłuszczyk. Na wytopionym tłuszczu podsmażamy kiełbasę, a następnie również cebulę. Gdy cebulka się zeszkli, wrzucamy usiekaną uprzednio górę papryki.

Paprykę dusimy chwil parę (5-10 minut) i następnie wrzucamy pokrojone pomidory. Podlewamy leczo odrobiną wody, doprawiamy solą, pieprzem i papryką. Ja doprawiam tylko papryką słodką, za to dodaję 1-2 posiekane chili. Alternatywnie można chili nie dodawać, za to przyprawić danie również papryką ostrą. Całość dusimy pod przykryciem ok. pół godziny – po tym czasie papryka powinna być już miękka, ale nadal jędrna. Jeszcze tylko trzeba zadecydować czy lepiej jeść leczo z pieczywem czy z ziemniakami (oczywiście że z pieczywem! ale ja wcale niczego nie narzucam). No. Warzywna odskocznia od mięsa gotowa. Pyszna odskocznia :-)

A konkursu podróżniczego tym razem nie ma. Bo nagrody nie przywiozłam żadnej na zachętę. Ale może ktoś ma jakieś pomysły co się na odwiedzone 5 krajów składa i chce się pobawić w zgadywanie nawet bez nagrody?