Ja już Wam raz o tym coś przynudzałam, prawda? Ale mogę jeszcze raz? Widzę ogólny aplauz i akceptację, zatem do ad remu ;-)
No bo wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy po raz pierwszy zaskoczenie kopytkowe mnie spotkało. Szczegółów już nie pamiętam, ale w restauracji to musiało być jakiejś, bo raczej w domach ludzie nie prezentują w menu czym zamierzają podejmować gości. No i w rzeczonym menu stało jak byk: gulasz z kopytkami! Jak to? Jakim cudem? Dlaczego i w imię jakich bogów? Niechybnie jaka kuchnia fusion! Bo kopytka, to wiadomo, na słodko najlepsze. Na słono może je jeść tylko centkowa mama, która nie lubi wersji słodkiej.
A potem znowu się zdziwiłam. Bo leniwe gdzieś były i te leniwe, to po pierwsze, nie w kształcie leniwych były, a po drugie serwowane były jak kopytka. Znaczy z bułką tartą i cukrem. No i wtedy pomyślałam sobie, że w tej Warszawie to już na niczym się nie znają. Normalnie nieuków banda. Że to Sodoma i Gomora, bo kto to widział tak profanować jedzenie. I pewnie mogłabym się zapędzić z tymi epitetami nawet dalej, gdyby nie fakt, że tych nieuków to się całe mnóstwo okazało. I to nie tylko w Warszawie. W zasadzie tylko ja, jedna jedyna, oświecona pozostałam.
I wyszło szydło z worka. Kto namieszał? Nie wiem. Jednak fakt jest faktem – przez większość mojego dotychczasowego życia miałam inne wyobrażenie na temat tego, co kryje się pod kopytkiem, a co pod leniwym. Jedynych słusznych leniwych Wam nie pokażę, bo takie je się tylko u centkowej babci. Natomiast kopytka w wersji centkowej mamy (czyli najlepsze na świecie) robić umiem. Tylko pamiętajcie – to są kopytka, a nie żadne leniwe!
Najtrudniejsze w przypadku kopytek jest pozyskanie składników. Bo potrzeba „ziemniaków z wczoraj”. No a mi nigdy nie zostają. Jedynym rozwiązaniem jest dzień wcześniej zaplanować kopytka i specjalnie ugotować więcej pyr. Ale planowanie dzień wcześniej też rzadko mi wychodzi. Sami widzicie – jest ciężko. Ale jak już tą przeszkodę uda się pokonać, to dalej jest z górki.
Kopytka najlepsze wychodzą na oko. Tylko i wyłącznie dla celów edukacyjnych zmierzyłam to oko uzyskując następujące pomiary: 450 g ziemniaków, 600 g twarogu, ok. 250 g mąki (im mniej, tym lepiej) i 2 jajka.
Z powyższych składników szybko zagniatamy ciasto. I naprawdę mam na myśli szybko. Bo im dłużej wyrabiamy ciasto, tym więcej mąki ono się domaga. A mąki chcemy wgnieść jak najmniej – wtedy kopytka są lekkie i delikatne.
Z ciasta formujemy wałeczki, które ciachamy nożem na skos na tytułowe kopytka.
Od razu po przygotowaniu gotujemy je w lekko osolonej wodzie, mniej więcej przez 2-3 minuty od wypłynięcia. A w czasie gdy kluseczki się gotują rumienimy na maśle bułkę tartą.
Ugotowane kopytka odsączamy na durszlaku, hartujemy zimną wodą, polewamy tartą bułką i posypujemy cukrem. No i oczywiście jemy z rozkoszą :-)