Tag Archives: owoce morza

Gdyby Włosi mieli skośne oczy

Zwykły wpis

Coś mi się kołacze po głowie, że gdzieś kiedyś słyszałam, jak ktoś komuś mówił, że ktoś inny słyszał, że tamten czytał, że za lasami, za górami są takie dzieci, które w dzień śpią. Przekorny Kajtek zdecydowanie pochodzi od innej małpy.  Zdaje się, że od tej samej co ja. Centkowa Mama do dziś wzdryga się na wspomnienie mojego dzieciństwa. Uprzedzając domysły i wredne komentarze, od razu w tym miejscu wyjaśnię, że li tylko o moją niechęć do snu chodziło. Bo spałam raptem 3 (słownie trzy) godziny na dobę, a moi biedni rodzice, chcąc nie chcąc, spali równie mało. No a że karma to suka, to nie mogło być inaczej – moje dziecię awersją do snu wyrównuje teraz rachunki międzypokoleniowe.

Na szczęście, w całe przedsięwzięcie wmieszał się Niesforny Mąż, który użyczył na potrzeby sprawy trochę dobrych genów. I dzięki temu przynajmniej w nocy Kajtek śpi długo, mocno i nieprzerwanie. Gdybym prowadziła bloga o gwiazdozbiorach, nocnym życiu, sów pohukiwaniu, to byłby to układ idealny. Trochę gorzej ma się sprawa z jedzeniem, które na ogół się je w dzień. I któremu w dziennym świetle zdecydowanie bardziej do twarzy na zdjęciach. A tymczasem w czasie gdy światło dzienne w niereglamentowany sposób z okien spływa, warunki są takie, że nawet na dotychczasowe uniwersalne danie ekspresowe, czyli wszelkie odsłony pasty, czasu nie starcza.

Na szczęście świat kulinarny nie ogranicza się nam do Europy i skłonnych do sjesty Włochów.  Pracowici Azjaci już dawno wymyślili makaron, który gotuje się dwa razy szybciej od swego włoskiego kuzyna. Poza tym, nie wiedzieć czemu, z żadnym innym makaronem to danie nie smakuje równie dobrze, jak właśnie z makaronem soba. A przetestowałam je wielokrotnie, bo chyba nie ma nic szybszego do schrupania na ciepło – czas przygotowania poniżej 10 minut, łącznie z oczekiwaniem na zagotowanie się wody! Przydaje się mieć takie przepisy w repertuarze, oj przydaje…

Cooking&eatingWystarczy niewiele, ale za to charakternych składników. Oczywiście rzeczony makaron soba jest wśród nich.

Cooking&eatingPoza tym potrzebne będą krewetki. Prawdopodobnie, jako i ja, będziecie używać mrożonych. Pamiętajcie, żeby je osuszyć na papierowym ręczniku przed smażeniem, bez tego ciężko im się będzie zrumienić.

Cooking&eating

pasta kawiorowa – nie żebym promowała konkrentą markę, ale pasta produkowana przez Abbę, ta lekko podwędzana, jest bezkonkurencyjna do tego celu.

Cooking&eating

Ponadto przyda się kilka łyżek śmietanki (18-22%) i możemy przystąpić do dzieła. Jedną ręką gotujemy makaron, drugą zaś, na mieszance masła i oliwy podsmażamy na rumiano krewetki

Cooking&eatingKrewetki na moment odkładamy, a na tą samą patelnię wrzucamy pastę kawiorową. Jeśli czasu mamy więcej, można jeszcze wzbogacić temat od zeszkloną dymkę, ale gdy czasu brak, to można ten krok pominąć. Do pasty dolewamy śmietankę i łączymy wszystko szybko w gładki sos. I tyle.

Cooking&eating

 

Ile pasty? Cóż, to sprawa indywidualna – ogólnie do smaku. Moje podniebienie uważa, że ok. 1/4 tubki na osobę to dawka odpowiednia, ale pamiętajcie, że pasta oprócz tego, że jest kawiorowa, to jest jeszcze słona i nie można przesadzić z jej ilością. A śmietanki jakieś 2-3 łyżki na osobę – tyle, żeby pastę rozrzedzić do konsystencji sosu. Gdy sos będzie taki jak trzeba, dorzucamy makaron.

Cooking&eatingNa koniec z powrotem dorzucamy krewetki  i jemy. Prawda, że trudno o coś szybszego?

Cooking&eating

Cooking&eating

 

 

Czarownice będą zadowolone. Reszta świata też.

Zwykły wpis

Z ciastem marchewkowym do tej pory było mi nie po drodze. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego. Dodatek cukinii, buraków, awokado czy nawet kiszonej kapusty do ciasta nie budził we mnie żadnych sprzecznych emocji. Może dlatego, że te ingrediencje na ogół miały akompaniament w postaci czekolady. A coś z czekoladą z założenia musi być dobre. Ciasto marchewkowe czekolady nie zawiera, więc może o to chodzi. A może nie, bo w kuchni logika czasem przegrywa z emocjami. Nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem, ale fakt jest faktem – ciasto marchewkowe do tej pory nie wyszło spod mych rąk ni razu.

Druga rzecz – zlot czarownic się szykował, a wiadomo powszechnie, że nie należy ryzykować przybycia na taką okazję z pustymi rękoma. Wertowałam, surfowałam, włosy z głowy rwałam szukając czegoś adekwatnego na tak zacną imprezę, ale akurat nic nie przemawiało do mnie. Często tak mam – jak nie trzeba, nie ma czasu i ogólnie nie pora, to miliard przepisów do wypróbowania spozira zalotnie z każdego kąta. A jak wręcz przeciwnie – upichcenie czegoś zachwyt budzącego jest potrzebą granicząca z koniecznością, to znalezienie odpowiedniego przepisu zdaje się być równie niedostępne jak Mount Everest zimą. I właśnie w tych okolicznościach trafiłam na przepis Dorotki na ciasto marchewkowe. Jak ona pisze, że jest najlepsze, to ja jej wierzę. Jak się okazuje słusznie, bo ciasto wyszło boskie. Czarownice były zadowolone (prawda czarownice kochane?)

Ze składnikami postępujemy jak przy muffinach, czyli oddzielnie mokre i oddzielnie suche traktujemy. Ja przeskalowałam temat na tortownicę o średnicy 26 cm, co w rezultacie dało następujące proporcje:

Składniki suche: 250 g mąki + 185 g cukru + 2 łyżeczki sody + 1.5 łyżeczki proszku do pieczenia + 0.5 łyżeczki soli + przyprawy piernikowe (3.5-4 łyżeczki gotowej, albo mieszanka własnych pomysłów uwzględniająca goździki, cynamon, gałkę muszkatołową i ziele angielskie).

Mokre składniki: 4 jajka + 130 g oleju

No i oczywiście marchewka – bez niej ciasto marchewkowe można by uznać za ździebko wybrakowane. A dodatkowo ananas i orzechy. Marchewki tartej bierzemy dwie szklanki, co stanowi ok. 300 g. Siekanego ananasa szklankę – czyli mniej więcej 3/4 puszki. Orzechów siekanych szklanki dwie – będzie to ok. 350 g.

Suche składniki łączymy z mokrymi za pomocą wyspecjalizowanej aparatury kuchennej, czyli łyżki. Dodajemy marchewkę, ananasa i orzechy, mieszamy do połączenia i przelewamy ciasto na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Pieczemy w 175 stopniach do suchego patyczka – u mnie trwało to godzinę. Dorota piekła w mniejszej tortownicy i u niej było to 40-45 minut. Trzeba ciasto podglądać.

Ciasto upieczone i wystudzone cudownie rozmnażamy za pomocą noża na warstwy dwie. Warstwy kremem przekładamy, uprzednio go zrobiwszy. Na krem ucieramy150 g masła w temperaturze pokojowej, a gdy będzie lekkie i białe niczym puch, dodajemy doń 260 g cukru pudru. Na koniec wmiksowujemy 500 g Philadelphii (lub Piątnicy) i 1.5 łyżeczki ekstraktu z wanilii.

Szczypta cynamonu dla dekoracji nie zawadzi

Jest pyszne, absolutnie, całkowicie, totalnie pyszne.

Propozycja na Walentynki? Zależy z kim je spędzasz

Zwykły wpis

Walentynki. Dzień randek, pluszowych serc i masowej śmierci kwiatów ciętych. Dobra okazja by w końcu wyznać swe uczucia obiektowi westchnień. Wybrać się gdzieś razem po raz pierwszy. Wyszykować, oko odmalować, krawat przywdziać oraz zadbać o paznokcie u stóp. Ona cała szczebiocząca, on cały męski. Szykowna restauracja, nieskazitelna biel obrusa, połyskujące srebro sztućców. Kęsy małe, by żuć z gracją. Menu bezpieczne, bo jak nadziać kraba na widelec. I z czosnkiem ostrożnie. Lampka wina, jedna, druga. Spojrzenia się spotykają coraz częściej. Dłoń muska dłoń. Język zalotnie prześlizguje się po ustach. Mięśnie prężą się pod marynarką. Rumieniec wstępuje na twarz. Źrenice się rozszerzają. Kończą kolację, wychodzą, zawiewa zimowy wiatr. Jej jest zimno, on ją otula, a nawet swój płaszcz składa w ofierze. A potem to już sami wiecie. No, ten,  żyli długo i szczęśliwie.

Ech, pierwsze randki – ileż szczęścia, ileż stresu. Czy nie wyglądam w tej sukience grubo? Czy on zauważył, że odprysł mi lakier? Czy ona nie sądzi, że zbieranie znaczków jest niemęskie? Czy te kolczyki nie podkreślają moich krzywych nóg? Czy moje dowcipy są wystarczająco zabawne? Czy to było zalotne, czy nie zalotne spojrzenie? Dotknęła mojego ramienia przypadkiem czy specjalnie?

Aż czasem żałuję, że to już nie są moje problemy. Tzn. to o sukience i to o kolczykach to oczywiście nadal, bo, bądźmy szczerzy, pewne podstawowe, egzystencjalne problemy towarzyszą kobiecie od zrzucenia pieluch po demencję starczą. Ale cała reszta już jest za mną. Zakontraktowane mam, że spojrzenie ma być zalotne i już. Nie ma tej, pełnej emocji, niepewności. Co, nie da się ukryć, ma pewne plusy. Niesforny Mąż wie jak wyglądam przed retuszem i nie ucieka. Nie muszę udawać, że bawi mnie oglądanie walk bokserskich. No i możemy na romantyczny obiad zaserwować sobie takie jedzenie, które absolutnie i w żadnym calu na pierwszą randkę się nie nadaje.

Góóóra krewetek i to w pancerzykach. Tego się nie da ładnie jeść. Trzeba palce w nich unurzać. Soki muszą wypływać. Ssać je trzeba, przegryzać, cytrynką skrapiać. I pozwalać by afrodyzjujące molekuły w kwioobieg wnikały.

Na oliwie z dodatkiem masła podsmażamy dodatki smakowe – np. chilli i czosnek. Miałam oliwę aromatyzowaną chilli, więc tylko plastry czosnku dorzuciłam. Na to wrzucam krewetki (pół kilo na osobę). Miałam mrożone, które szybko z grubsza rozmroziłam pod ciepłą wodą (ciepłą, nie gorącą!). Przykryłam garnek na dwie, trzy minuty – aby zniknęły ewentualne zabłąkane drobinki lodu.

Następnie czas na zdjęcie pokrywki i przesmażenie krewetek na mocnym ogniu – nie za długo, bo wcale tego nie lubią. Szczypta soli do smaku i gotowe. Do tego cytryna, bagietka i optymalnie jakiś dip – ziołowy, czosnkowy, koktajlowy, chilli…

Rozkosznych Walentynek :-)

Jak jest zima, to musi być zimno, pani kierowniczko

Zwykły wpis

Nie da się ukryć, że nastała zima. Z całą swoją mroźną mocą. Chodzę ubrana na matrioszkę, w pięciu polarach i dwóch parach rękawiczek.  Kot chodzi napuszony bardziej niż zwykle, próbując w zakamarkach sierści zachować tyle ciepła ile to możliwe. Nie gardzi też spaniem pod kołdrą. Nawet zimnolubny Niesforny Mąż zaprzestał chodzenia po domu w stroju a’la mazurski letnik na rzecz długich nogawek. Jednym słowem jest zimno.

Zima, sama w sobie, by mi nie przeszkadzała, gdyby nie fakt, że trzeba wychodzić z domu. Po pierwsze, jak już ustaliliśmy, jest zimno. Nosy czerwienieją, kończyny odmarzają i odpadają, a para wydobywająca się z ust po chwili opada w formie kostek lodu na ziemię. Po drugie, każde wyjście z domu jest związane z włożeniem na siebie piętnastu warstw ubrań. Nie dość, że wyglądam wtedy jak ludzik Michelin, to jeszcze z równą gracją się poruszam.

No dobrze, nakreśliłam krótko me uczucia względem zimy. I teraz wyobraźcie sobie, że w formie sopla lodu wróciłam z pracy do domu, zrobiwszy nawet po drodze zakupy. Zdjęłam wszystkie zbędne i rozliczne warstwy ubrań z siebie. Odtajały mi palce, skóra nabrała na powrót koloru nietrupiego. I wtem nagle odkryłam, że zapomniałam jakiegoś składnika ze sklepu… Przymusowa zmiana menu nastąpić musiała w tej sytuacji, bo ponowne wyjście na mróz przerastało mnie całkowicie.

Pozwólcie, że przedstawię – oto awaryjna paella de mariscos, zwana też przez Niesfornego Męża paellą z gadami.

Jest to wersja awaryjna, więc ograniczona do posiadanych zasobów. Do paelli z owocami morza potrzeby jest wywar rybny. Którego nie miałam. Zrobiłam więc szalony wywar rybnopodobny. O dziwo, sprawdził się bardzo dobrze. Wzięłam do niego trochę mrożonych gadów, garść suszonych kalmarów, doprawiłam solą, pieprzem, a na koniec szafranem.

Gotowałam godzinę, aż cały morski smak przeszedł do płynu, po czym przecedziłam wywar przez drobne sito. Gady zmarnowane na ten cel nie smakują szczególnie dobrze – gotowane zbyt długo są gumowe. Można z czystym sumieniem się ich pozbyć. A jeśli nie macie zapędów do eksperymentów bez gwarantowanego efektu, to lepiej weźcie bulion drobiowy lub warzywny, choćby z kostki.

Następnie na patelni dobrze rozprowadzającej ciepło podsmażamy posiadane warzywa z użyciem 2-3 łyżek oliwy. Ja posiadałam paprykę i cebulę. Parę ząbków czosnku też zawsze się znajdzie.

Tu zrobię mały wtręt na temat patelni. Ta, która jest na zdjęciu, to straszna i fantastyczna zarazem paellera, którą kiedyś za grosze na pchlim targu nabyłam. Zobaczyłam ją i wiedziałam, że będzie moja. Tak też się stało. A potem odezwał się rozsądek, na szczęście szybko zagłuszony przez kobiecą logikę. Bo to, że patelnia ma średnicę większą niż szerokość bagażu podręcznego, wcale nie oznacza, że owa patelnia, do owego bagażu się nie zmieści, prawda? Wystarczy być upartym. I weszła :-) Kobieca logika kontra nieubłagane prawa fizyki – 1:0.

Wracając do tematu. Do podsmażonych warzyw wrzucamy rozmrożone owoce morza i szybko obsmażamy.

Po 2-3 minutach wyławiamy gady z patelni i odkładamy na bok, aż nastanie ich czas. Warzywa zostają. Przyznaję, przez to selektywne wyławianie jest to bardziej kłopotliwe niż przesmażenie owoców morza na oddzielnej patelni, ale chodzi o to, by swój smak oddały do potrawy, a nie gdzie indziej.

Następnie dodajemy ryż. Świetnie się sprawdza ryż taki jak do risotta – np. arborio. Wrzucamy go na patelnię i krótko smażymy, dokładnie obtaczając w tłuszczu i sokach puszczonych przez pozostałe składniki.

W następnej kolejności zalewamy ryż gotującym się wywarem. Jeśli chodzi o jego ilość, to bardzo zależy to od ryżu, ale też średnicy patelni – na większej powierzchni płyn będzie szybciej parował. Najlepiej nalać płynu tyle, by ryż był ok. 1 cm pod powierzchnią, a potem ewentualnie dodać jeszcze trochę.  Pozwalamy ryżowi chłonąć płyn na małym ogniu. W przeciwieństwie do risotta, paella nie musi być mieszana cały czas, a jedynie od czasu do czasu.

Gdy ryż już dochodzi, na ostatnie 2-3 minuty dodajemy owoce morza, w zasadzie tylko po to by się zagrzały.

Teraz wypadałoby przyozdobić paellę ćwiartkami cytryny i pietruszką, których niestety nie miałam, bo nie taki był oryginalny plan kulinarny. Już w trakcie jedzenia przypomniało mi się, że mam gremolatę – sprawdziła się nieźle, aczkolwiek polecam jednak trzymać się klasyki.

Pycha! I to bez wychodzenia z domu :-)

Co jedzą Wikingowie?

Zwykły wpis

Dawno się nie skarżyłam, więc może pomyśleliście sobie, że remontowe perypetie w mojej kuchni już dobiegły końca. No niestety nie. Rozpiździel trwa sobie w najlepsze. Mam też wrażenie, że  w marketach budowlanych bywam częściej niż w domu i jeśli chodzi o znajomość topografi tychże, śmiało mogę stawać w szranki z wieloletnimi pracownikami. Sklep meblowy na I też nie ma przede mną tajemnic. Ich restauracja również.

W ikeowym bistro bywają ciekawe rzeczy. Już jakiś czas temu podpatrzyłam pewien pomysł, wyeksploatowałam go, po czym o nim zapomniałam. Ostatnie tygodnie odświeżyły mi pamięć. I dobrze, bo jest to nader smakowita przekąska. Odpowiednia na śniadanie, lunch, kolację. Na piknik już nie, ale nie można mieć wszystkiego.

Potrzebne nam będą:

1) zrumienione krewetki

2) podpieczone bułeczki lub tosty

3) jajka w koszulkach

Jeśli chodzi o jajka w koszulkach, to dwa słowa wyjaśnienia, prosto od Julii Child. Aby się sztuczka udała, jajka muszą być bardzo świeże. Mniej świeżym jajkom można pomóc wkładając je w skorupce na 8-10 sekund do wrzątu. Ponadto, wodę trzeba osolić i zakwasić – to pomaga białku się szybciej ściąć. Jajko najlepiej wbić do miseczki i potem szybkim ruchem wpuścić je z małej wysokości do wrzącej wody. Tak punktowo, bez rozmachu. Szybciutko zakręcić pływające białkowe wąsy dookoła żółtka i na małym ogniu gotować ok. 4 minut. Po tym czasie wyłowić jajko, wsadzić na moment do zimnej wody, ewentualnie zostawić w zimnej wodzie na dłużej, jeśli jajko musi poczekać na resztę składników. Alternatywnie jajka w koszulkach można zastąpić jajkami pięciominutowymi, czyli po prostu gotowanymi przez dokładnie 5 minut. To czas dla jajek mniejszych. Średnie gotujemy 5,5 a duże 6 minut. Plus dodatkową minutę jeśli jajka były wyjęte wprost z lodówki.

No to do dzieła!

 

Na podpieczone pieczywo kładziemy sałatę dowolną lub rukolę, roszponkę, szpinak – coś zielonego wedle uznania. Ja chętnie biorę lodową sałatę ze względu na jej chrupkość. Dla wygody konsupcji kroję sałatę w mniejsze kawałki. Ze względów estetycznych najlepszym wyborem byłby cały liść sałaty karbowanej.

 

 

 

 

Na zielonościach ląduje wyłowione z wody, oszuszone i pozbawione farfocli jajo. Nie polecam zakwaszać wody octem balsamicznym (akurat tylko taki miałam w domu), bo jajo będzie w brązowe plamki :-)

 

 

 

 

 

 

Czas na sos. Z krewetkami dobrze mi się komponuje cytrynowy majonez. Ale sos ziołowy, pikantny czy czosnkowy też miałby rację bytu.

 

 

 

 

 

Następnie tarty ser. O konkretnym smaku. Może być parmezan, może być dojrzały cheddar, ale już mdła mozarella się nie sprawdzi.

 

 

 

 

 

Kolejne na kanapce lądują krewetki. W Ikei kanapkę posypują surowymi krewetkami koktajlowymi. Nie jest to zły pomysł. Ale że akurat miałam parę większych mrożonych krewetek to właśnie ich postanowiłam użyć. Robiłam też kanapkę w innych wersjach – z podsmażonym bekonem, z salami, szynką, grilowanym oscypkiem oraz resztkami pieczonego kurczaka. Pełna dowolność. Jednak w przypadku użycia dodatków występujących w plastrach, sugerowałabym (dla stabilności konstrukcji) ułożyć je pod jajkiem.

 

 

 

Jeszcze odrobina natki pietruszki. Albo innego zielska. Lub świeżo mielonego pieprzu. Czy też siekanego chilli.

 

 

 

Pycha!

Śniadanie dla 86 milionów

Zwykły wpis

Wizja leniwego, sielskiego, niespiesznego sobotniego lub niedzielnego poranka jest cudowna. Ale czasem w weekend (lub co gorsza w tygodniu, przyznam się do tego uczciwie) człowiek budzi się w innym stanie świadomości, w którym Kot miałczy zdecydowanie zbyt głośno, a słońce, nawet w grudniu, rani oczy. Wiecie o czym mówię, prawda? Tak, balety dnia poprzedniego dają się we znaki. Cóż, człowiek z wiekiem nie mądrzeje, a jedynie zyskuje zmarszczek.

Trzeba się ratować. Są dwie rzeczy, które stawiają mnie na nogi w sytuacji kryzysowej. No w zasadzie trzy, ale klin przed pracą na ogół nie jest dobrym pomysłem. A te dwie, to jajecznica i mocno charakterna azjatycka zupa w typie tom yam lub pho zaprawionego sporą ilością limonki i chili.

W pho zakochałam się od pierwszego poranka w Sajgonie. Na migi próbowaliśmy zamówić śniadanie w ulicznej (dosłownie) garkuchni. Skośnooka kucharka gestem nakazała nam usiąść i podała pho. Dla niej było oczywiste, że zamawialiśmy właśnie to, bo cóż innego można jeść na śniadanie? 86 milionów Wietnamczyków nie może się mylić!

Prawdziwego pho w Polsce nie udało mi się odtworzyć, bo u nas najzwyczajniej w świecie niektórych składników się nie uświadczy. Super są mixy do pho – rodzaj koncentratu w paście – dostępne w niektórych azjatyckich sklepach. Często jednak robię po prostu zupę a’la pho, próbując uzyskać smak zbliżony do oryginału. Wywar warzywny albo mięsny (może być też rybny, ale przyznam szczerze, że tej wersji jeszcze nie próbowałam) zaprawiam suszonymi liśćmi limonki, galangalem lub imbirem, czosnkiem, trawą cytrynową, odrobiną cukru, sokiem z limonki i sosem rybnym. Wszystko w ilościach umiarkowanych, właściwe doprawienie nastąpi dopiero przed samą konsumpcją.

Jeśli wywar był mięsny, ładne kawałki należy wyciągnąć wcześniej, nim się wygotują ze smaku i zachować na później do podania. A resztę gotować, aż cała mięsna esencja przeniknie do wywaru. Nie zależnie od wyboru opcji jarskiej czy mięsnej, warto wywar przecedzić dla klarowności. Ale w sytuacjach kryzysowego poranka bez skrupułów sięgam po bulion w kostce i tylko doprawiam na azjatycką nutę.

Kluczowe są dodatki. Obowiązkowo muszą być limonki, sos rybny, posiekane chilli, kiełki i zielenina. W Wietnamie często jest to (niedostępna chyba w Polsce, a przynajmniej ja na nią nie trafiłam) morning glory. Z braku laku zastępuję ją świeżym szpinakiem. Też się sprawdza. I właśnie za pomocą tych dodatków każdy sobie komponuje swoje własne prywatne pho.

I teraz ciąg zdarzeń jest następujący: przygotowujemy makaron, np. ryżowy wymagający jedynie zalania wrzątkiem, do gotującego się bulionu wrzucamy albo zachowane kawałki mięsa celem podgrzania, albo (jak ja to uczyniłam) krewetki, które wymagają raptem dwóch minut gotowania i łączymy wszystko w miseczce, posypując obficie kiełkami i zalewamy bulionem. Następnie podług gustów i upodobań dorzucamy odpowiednią ilość zieleniny oraz doprawiamy resztą dodatków. Chwytamy pałeczki w dłoń i doprowadzamy umęczone ciało i duszę do życia. W celu konsumpcji części płynnej dozwolone jest użycie łyżki.

Najważniejszy składnik dania

Zwykły wpis

Gotuję głównie pod wpływem impulsu. Nie potrafię optymalizować tygodniowego menu, zrobić zakupów na zapas (z wyłączeniem zapasów spiżarnianych) i podążać według ustalonego planu. Często jest tak, że trafiam na składnik, który zadziała na moją wyobraźnię i wokół niego buduję danie. Żeby było śmieszniej, rzadko kiedy jest to podstawowy składnik jakiegoś dania Na przykład trafiam na mielony kumin, więc robię tadżin. Grand marnier upolowane w promocji staje się przyczyną upieczenia ciasta, do którego konieczne są 3 (słownie trzy) łyżki tego trunku. A świeża kolendra zwykle kończy w curry. Prawdopodobnie zaczynając ciąg skojarzeń od wody czy soli też mogłabym dojść do wniosku, że absolutnie niezbędne jest kupienie dwóch kilogramów najlepszej cielęciny. Tak, najważniejszym składnikiem dania jest ten, od którego pochodzi inspiracja.

Tym razem trafiłam na dojrzałe mango, co niestety jest nie lada sztuką. Na ogół w sprzedaży są niedojrzałe i kwaśne twardziele, które wymagają leżakowania by się nadać do konsumpcji. A tu taka gratka! Zaiskrzyło mi w mózgu, buchnęło, prychnęło, obwód się domknął i w efekcie skojarzyłam mango z dynią i już wiedziałam co zrobię – maszyna losująca wyłoniła zwycięzcę: czerwone curry z krewetkami Nigelli.

Bierzemy kawał pięknej dyni i średniego batata – razem ok. 400 gram – siekamy w kostkę.

W głębokim rondlu rozgrzewamy po łyżce oleju słonecznikowego i sezamowego. Krótko smażymy łyżeczkę startego imbiru, dwa starte ząbki czosnku, dwie posiekane dymki.

Dodajemy 1-2* łyżki czerwonej pasty curry, chwilę smażymy i zalewamy puszką (400 ml) mleka kokosowego, podlewamy szklanką bulionu i dodajemy 2 łyżki sosu rybnego. Doprowadzamy do wrzenia i wrzucamy dynię z batatem.

* pasty, w zależności od producenta, różnią się ostrością. Poza tym, każdy ma inną wrażliwość na chilli. Zatem czyń wedle upodobań.

Gdy warzywa będą miękkie, czyli po ok. 10 minutach, do rondla lądują krewetki (250 gram). Używam mrożonych królewskich robali, które na początku przygotowywania potrawy wrzucam do miski z ciepłą wodą i gdy dochodzę do tego etapu już są wystarczająco rozmrożone. Wracając do tematu – wrzucamy je do rondla i ponownie doprowadzamy do wrzenia.

Na koniec jeszcze wypadałoby dodać mango, od którego całe zamieszanie się zaczęło prawda? I sok z połowy limonki.

Niestety tym razem, jak na złość, kolendry w sklepie zabrakło. W ogóle, rzadko bywa. A szkoda. Ale smak i bez kolendry jest zniewalający. Uwielbiam curry chyba w każdej odsłonie, zarówno diabelsko ostre jak i łagodnie słodkie, jak to. Poza tym, to danie idealne na jesienną pogodę – prawdziwe słońce na talerzu, nie tylko ze względu na kolor. Niesforny Mąż stwierdził, że smakuje jak prawdziwa Azja. No może w innych słowach, ale tłumacząc z niesfornego na polski, to właśnie chciał przekazać.