Monthly Archives: Wrzesień 2012

Wszystko stanęło na głowie

Zwykły wpis

Powiało chłodem w ostatnie dni. Jesień coraz mniej nieśmiało zerka zza węgła i zmusza do wyciągania z pawlaczy futrzanych etoli, mufek z szynszyli i kalesonów. Zaznawszy jesieni uznałam, że znak to niechybny by rozpocząć ewakuację w cieplejsze strony i udać w końcu na zasłużony urlop. Ale nim to nastąpi postanowiłam zanurzyć się w naszą, nadchodzącą coraz większymi krokami, złotą polską jesień. Taka kolejność postawiona na głowie. A skoro o stawaniu na głowie i jesieni mowa, to czy może być coś bardziej adekwatnego niż odwrócone ciasto śliwkowe z rozgrzewającą nutą cynamonu? No nie sądzę.

Z filiżanki cukru cynamonowego (czyli cukru w którym leżakowały sobie laski cynamonu), względnie cukru zwykłego z dodatkiem cynamonu, 85 g masła i łyżki miodu gotujemy na małym ogniu na sos karmelowy.

Nie wiem od czego to zależy, czy od masła, czy od cukru, czy też od zbyt małego/dużego ognia, ale czasem sos się gotuje, gotuje i gotuje, a cukier za diabła nie chce się rozpuścić i cały czas chrzęści między zębami. Jest na to prosta rada – dodać 1-2 łyżki wody. Sos się zapieni, wzburzy i zdenerwuje, ale to krótkotrwałe i przejściowe – za chwilę osiądzie grzecznie w garnuszku i na dodatek pokornie stanie się gładki. A gdy już taki będzie, wylewamy go na dno formy. Najlepsza jest taka jednorodna, a nie z odczepianym brzegiem. Nie chcemy wszakże sosu stracić podczas pieczenia. Podane proporcje dotyczą formy o średnicy 23 cm.

Następnie bierzemy się za śliwki.

Owoce kroimy w półksiężyce i wykładamy na karmelowy sos. Ładnie prezentują się aranżacje na bazie okręgów, ale nie jest wariant jedyny i obowiązkowy.

Gdy śliwki są przygotowane można się wziąć za ciasto. Kolejne 85 g masła (koniecznie w temperaturze pokojowej) ucieramy na puszystą i jasną masę. Do masła dodajemy filiżankę cukru i ucieramy aż cukier się rozpuści. Następnie, pojedynczo, jedno po drugim, dodajemy dwa jajka – te również powinny być w temperaturze pokojowej. Do maślano-jajecznej masy dodajemy łyżeczkę ekstraktu waniliowego i parę kropel olejku migdałowego. Na koniec dorzucamy łyżkę cynamonu i pół łyżeczki soli oraz półtora filiżanki mąki i pół filiżanki mleka.

Ciasto wylewamy na przygotowane uprzednio śliwki i całość w stawiamy do piekarnika rozgrzanego do 175 stopni. Ciasto pieczemy do suchego patyczka, co potrwa ok. godziny. Upieczone ciasto studzimy w formie przez pół godziny. A następnie oddzielamy je nożem od brzegów formy i stawiamy na głowie (uwaga na wypływające soki!).

Przepis stąd. A my widzimy się w październiku :-)

Tu jest kiosk RUCH-u! Ja… Ja tu mięso mam!

Zwykły wpis

Tak najlepiej, to być oryginalnym, niepowtarzalnym i jedynym w swoim rodzaju. Pierwszym wpadać na najlepsze pomysły, najlepsze kawały opowiadać na imprezach oraz najwyżej skakać o tyczce. Tak jest najlepiej. Ale z braku laku i przyrodzonych talentów można się ograniczyć. Nie żeby zaraz tak całkowicie ograniczyć, bo głupoty to my wcale, a wcale nie pochwalamy. Ale ograniczyć do dostępnych środków, czyli najlepszych naśladowania, na nich się wzorowania i nimi się inspirowania.

Bo na ten przykład filmów parę dobrych powstało. I można z tego czerpać garściami. Choćby takie cytaty z Misia –  są absolutnie nieocenione w każdej sytuacji towarzyskiej i na każdą okoliczność. Ale nie tylko peerelowskim absurdem może się dobry film cechować. Może być szybka akcja i dużo strzelania, może być masa wzruszeń i emocje do głębi serca docierające albo może być śmiech do zerwania boków. Może też być zamieszanie w czasie. I nie, nie chodzi mi o Powrót do przyszłości. Bo jak nas uczy Pulp fiction czy Memento, czas wcale nie musi biec liniowo, a wydarzenia nie muszą być ukazane chronologicznie.

No. Nagadałam się pozornie bez związku. Ale związek jest, na dodatek bardzo istotny. Bo chodzi o to, że w dzisiejszym wpisie występuje dynia. Ta sama, która tu została już zjedzona. I teraz powinien nastąpić wielki aplauz, dzieci z trąbkami i bębenkami powinny wybiec na ulicę, a z nieba powinno się sypnąć konfetti. Bo skoro w dobrych filmach mieszają w czasie, a ja (wzorując się na dobrych filmach) też w czasie namieszałam, to znaczy to, że ten wpis jest dobry. I ma się podobać. A jak ktoś się nie zgadza, to mu tylko powiem, że nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?

Poza wędrującą w czasie dynią w tym wpisie nie ma nic niezwykłego. Poza smakiem. Ale przygotowanie i składniki nie są tajemnicze i niedostępne. Są tu dwa wątki. Zacznijmy przewrotnie od drugiego, czyli od ziołowego masła.

Masło ucieramy z wybranym ziołem lub ziół kompozycją. Nieobowiązkowy, aczkolwiek całkiem niegłupi, jest dodatek soli. Ziołowe masło przechowujemy w formie dowolnej. Forma dowolna obejmuje również wałek, który kształtujemy posiłkując się folią spożywczą. Dodatek ziołowego masła uszlachetnia mięsa, ryby i kanapki. Przechowuje się wybornie w lodówce, a na dłuższą metę również w zamrażalniku.

Wątek kolejny, czyli w naszym przypadku pierwszy, tyczy się mięsa. Potrzebny będzie ładny kawałek porządnej wołowiny. W tym wypadku nie warto się bawić w skąpiradło, bo najlepiej sprawdzi się polędwica wołowa.

Mięso należy poddać obróbce termicznej. Cudownie byłoby smażyć steki na grillu, z pięknym widokiem na las, względnie strumyk. Jednak jeśli już trzeba to czynić w zaciszu własnej kuchni, to najlepiej się sprawdzi nieprzywierająca patelnia muśnięta olejem. Mięso kładziemy na rozgrzaną patelnię.

I teraz następuje rzecz kluczowa – mięso trzeba przydusić do patelni. Można profesjonalnym obciążnikiem. Z braku takowego można się posłużyć czymkolwiek bądź, przy czym genialnie sprawdza się pomoc w postaci spodu tortownicy, na który dopiero nakładamy ciężar właściwy, np. w postaci wędrującej w czasie dyni.

Steki w połowie smażenia przewracamy, a połowę smażenia wyznaczamy wg. następującej ściągi:

  • Mega surowy: po minucie z każdej strony
  • Krwisty: 1,5 minuty z każdej strony
  • Półkrwisty: 2 minuty z każdej strony
  • Średni: 2¼ minuty z każdej strony
  • Średnio-mocno wysmażony: 2½ – 3 minuty z każdej strony
  • Porządnie wysmażony: znaczy zepsuty

I teraz rzecz kluczowa – mięsa nie podajemy od razu! Dajemy mu odpocząć 5 minut pod pierzynką z folii aluminiowej.

No. Teraz można podawać, najlepiej w towarzystwie pieczonych ziemniaczków. Teraz również wychodzi na jaw sens uprzedniego przygotowania masła. Bo ziołowe masełko do wołowiny komponuje się idealnie. Również dodatek soli do masła znajduje uzasadnienie – nie trzeba steków dodatkowo dosalać. No chyba, że ktoś lubi.

Dobra rada + zakupoholizm = pyszności

Zwykły wpis

A wszystko się zaczęło od tego, że kupiłam dynię. Była taka piękna i pomarańczowa, że nie mogłam się powstrzymać. Mam czasem takie napady w sklepie, nade wszystko i głównie na dziale spożywczym, że coś kupuję tylko dlatego, że mnie zachwyca, a nie dlatego, że mam pomysł na wykorzystanie nabytku. Bo akurat są papryczki chili, które są nie zawsze. Albo świeży majeranek. Czy też karambola albo inny fenkuł.  I z wielką regularnością się tak złośliwie składa, że wena, odpowiedni przepis oraz podaż ingrediencji nie chcą się ze sobą skorelować w czasie.

Kiedy indziej brak pomysłów nie jest problemem. A przynajmniej nie było to problemem w przypadku dyni. Wręcz pomysłów miałam nadmiar, jeden lepszy od drugiego. Jednak podaż towaru też nie lubi iść w parze z czasem. Moim czasem. I tak, dynię kupiłam – bo była. Natomiast chwili na jej wykorzystanie szukałam przez tydzień. Bo w przypadku dyni potrzebowałam takiej dłuższej chwili.

No i jeszcze muszę wspomnieć, bo wydatnie to wpłynęło na końcowy sukces, że gdzieś kiedyś widziałam świetną radę, żeby do czegoś tam dodawać puree ziemniaczane w wersji instant. Za chińskiego boga nie jestem sobie w stanie przypomnieć gdzie tę radę widziałam, jak również do czego należało dodawać ziemniaczany puch. Ale jako że rada była dobra, to wzięłam ją sobie do serca :-)

Koniec końców powstały one. Piękne, pomarańczowe, kuszące i sycące. Pierwszy raz wyszły mi tak pyszne. Rewelacyjne dyniowe gnocchi.

Dodatek ziemniaczanego puree w proszku okazał się naprawdę fantastycznym pomysłem. Podstawowy problem przy robieniu gnocchi to zbyt wilgotna dynia. W rezultacie, trzeba się ratować dodawaniem większej ilości mąki, co skutkuje twardymi, gliniastymi kluchami. Podobno dynia hokkaido jest odpowiednio suchą odmianą. Jednak ja bardzo rzadko na nią trafiam i jestem zdana na inne odmiany. Przy triku z puree to nie problem. Czy może być lepiej?

Zaczynamy od dyni. Kroimy ją na cząstki i pieczemy do miękkości w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni. Przykryłam dynię folią by się nie spiekła i nie miała wysuszonych na wiór brzegów.

Upieczoną dynię studzimy, pozbawiamy skórki i przerabiamy na puree.

Uzyskałam 750 g dyniowego miąższu i do tego dopasowałam proporcje pozostałych składników. Robiłam ciasto na oko, ale sumiennie wszystko zważyłam i zmierzyłam. Poza dynią potrzebne będzie: ok. 100 g mąki, 70 g ziemniaczanego puree w proszku, 1 jajko i łyżeczka soli. Zagniatamy wszystko na ciasto, zaczynając od połowy mąki i podsypując ją w razie potrzeby. Chodzi o to, żeby mąki wgnieść najmniej jak się da.

Na podsypanej mąką stolnicy poddajemy ciasto dalszej obróbce – formujemy z niego wałki, które kroimy na równe kluskowe porcje.

Każdą porcję ciasta turlamy w dłoniach oprószonych mąką, aż osiągnie odpowiedni stopień krągłości. Następnie widelcem odgniatamy charakterystycznego pasiaka.

Gnocchi gotujemy od razu. W sensie jak tylko skończymy je lepić, to od razu wrzucamy do już gotującej się wody. Osolonej oczywiście. Ewentualnie, w drodze absolutnego wyjątku, można gnocchi do czasu gotowania przez parę godzin przechowywać  w lodówce. Jeśli większe wyprzedzenie jest Wam potrzebne, to raczej ugotujcie od razu po ulepieniu i przechowujcie już  ugotowane.

W czasie gdy kluchy się gotują, a gotują się krótko – 2-3 minuty od wypłynięcia – przygotowujemy jedyne potrzebne im towarzystwo. Czyli szałwiowe masło. W tym celu na rozpuszczone masło wrzucamy szałwiowe listki i smażymy kilka minut na nie wielkim ogniu, pilnując, by masło się nie przypaliło. Szałwiowym masłem polewamy hojnie kluchy.

Na koniec jeszcze trochę tartego parmezanu i gotowe. Pycha! Absolutna rewelacja!

 

Z podanych proporcji wyszły 3-4 porcje (w zależności od apetytów). A korespondent specjalny w postaci Niesfornego Męża donosi, że następnego dnia, na zimno, również smakują wybornie :-)

 

Ręczne robótki po estońsku

Zwykły wpis

Zawijańce, przekładańce i wycinanki kurpiowskie to nie jest moja mocna strona. Niby talentów manualnych nie jestem całkowicie pozbawiona, czego dobitnie dowodzą obrusiki i serweteczki pieczołowicie haftem richelieu bądź krzyżykiem przeze mnie na ZPT w latach szkolnych popełnione. No co? Się wyszywało na tamborku. No. Ale ja nie o tym. Rzec chciałam, że artystyczna kuchnia trudność mi sprawia. Kreacje na talerzu wychodzą niezdarne. Ciasta kawałki – nierówne. A kleksy śmietany – bałaganiarskie.

Cóż, nikt nie jest doskonały, a ułomność w palcach nie jest najgorszą z możliwych wad. Jednak przewrotność losu, dodatkowo, przekorą mnie obdarzyła i z niewyjaśnionych przyczyn wyroby kuchenne wymagające gracji, precyzji i uzdolnień plastycznych pociągają mnie najbardziej. Co, zgodnie z przewidywalną logiką rzeczy, na ogół prowadzi do jakże spektakularnej klęski. Tym nie mniej, regularnie, kolejne wyzwania podejmuję.

I oczywiście to nie jest tak, że sobie świadomie i celowo postanawiam podjąć wyzwanie – ok, to w ten weekend popracujemy nad gastronomią precyzyjną. O nie. Jak zwykle są to chaotyczne i nieprzemyślane decyzje, dla których inspiracją jest, jak zawsze, przepis, na który gdzieś przypadkiem trafię. I tak spontanicznie, po raz kolejny, wpadłam w pułapkę własnych upodobań predyspozycjami nie podpartych, gdy na Просто голых рецептах trafiłam na estoński kringel, po rosyjsku przetłumaczony jako estoński krancz (crunch?). No i po prostu musiałam go zrobić.

Estoński zawijas, poza momentem wymagającym precyzyjnego zawinięcia, nie przysparza żadnych kłopotów. Z resztą posłuchajcie sami: w 120 ml letniego mleka rozpuszczamy 1 łyżeczkę cukru i 1 łyżeczkę suchych drożdży.

Zostawiamy mieszankę na 10 minut, by drożdże zabrały się do roboty. Po tym czasie dodajemy do mleka 1 żółtko i 25 g roztopionego (i przestudzonego) masła.

Płynne składniki wlewamy do mąki w ilości 250 g wymieszanej ze szczyptą soli. Zagniatamy całość w ciasto. Jeśli ciasto jest zbyt klejące, to oczywiście podsypujemy bez wahania dodatkową mąką. Ciastu pozwalamy wyrastać do podwojenia objętości.

Wyrośnięte ciasto rozwałkowujemy na duży i cienki prostokąt, który smarujemy pastą zrobioną z 50 g miękkiego masła, 3-4 łyżek cukru i 1-2 łyżeczek cynamonu.

Ciasto zawijamy w rulonik – dłuższym bokiem czyli wzdłuż krótszego

Rulon przecinamy wzdłuż, nie docinając jednak do samego końca, a następnie skręcamy.

Teraz łączymy oba końce warkocza i pozwalamy zawijańcowi nieco się napuszyć, co potrwa ok. pół godziny.

Zawijańca wypiekamy w 175 stopniach przez 20-25 minut. Po czym pałaszujemy ze smakiem, prawdopodobnie jeszcze na gorąco.

* mój zawijaniec powstał z połowy porcji, dlatego jest tak skromnych rozmiarów