Tag Archives: philadelphia

Wieża babel

Zwykły wpis

Był kiedyś, dawno, dawno temu taki spokojny czas, kiedy wszystko było jasne, proste i koszerne, a mleczne produkty nie mieszały się z mięsnymi. W owych pięknych czasach człowiek nie był narażony na podstępy ze strony jedzenia i owoce grzecznie trzymały się z dala od sałat. Spokój i sielanka na lodówkowych półkach panowały. Warzywa nie wściubiały swoich nosów do deserów, a rodzynki nie wtrącały się do mięs.

Był kiedyś taki spokojny czas, a potem wszystko się pomieszało. No może nie tak od razu. Początki nie zapowiadały wybuchowego finału. Najpierw delikatnie i nieśmiało śliwka wpełzła w schabik. Jabłko zaprzyjaźniło się ze smalcem. Nota bene, jednocześnie na boku kręciło z kaczką, co trąciło lekkim skandalem. Potem już było tylko śmielej. Pomarańcza pożeniła się z kozim serem. Szpinak nawiązał romans z truskawką. Wszystko zapowiadało nieuchronną rewolucję.

Gdy cukinia wylądowała w cieście, wiadomo było, że nie ma już odwrotu. Boczkowe lody przypieczętowały sprawę. Status quo zmieniło się na zawsze, a jedyną obowiązującą regułą stała się reguła dobrego smaku. Cieszy mnie taki obrót spraw niezmiernie, bo mogę, bez strachu przed wpędzeniem na stos, zaprezentować Wam sernik. Z rozmarynem.

Miałam przeczucie, że cytrynowa nuta sernika nowojorskiego będzie wspaniałym towarzystwem dla rozmarynu. Nie myliłam się. A że kremowość sernika nowojorskiego jest wręcz legendarna, to projekt był wprost skazany na sukces. A wisienką na torcie jest fakt, że wykonanie wcale nie jest kłopotliwe ani czasochłonne. Brzmi zachęcająco? No to jedziemy.

250 g ciasteczek digestive kruszymy i łączymy z 125 g miękkiego masła

Do ciasteczkowo-maślanego spodu dodajemy rozmaryn – drobno posiekane listki z 2-3 gałązek. Masą wylepiamy tortownicę o średnicy 22 cm.

Przygotowany spód wsadzamy do lodówki na czas przygotowania wypełnienia. A na wypełnienie bierzemy 1 kg Philadelphi (lub Piątnicy), 200 g śmietany i 4 jajka.

Gdy składniki połączą się w gładką masę dodajemy 250 g cukru pudru.

W końcu dodajemy sok i skórkę startą z dwóch cytryn oraz drobno posiekany rozmaryn – znowu z 2-3 gałązek.

Tortownicę zabezpieczamy folią aluminiową (koniecznie!) i dopiero wówczas wypełniamy ciasteczkową formę twarogowym wnętrzem.

Sernik pieczemy w 170 stopniach tak długo jak będzie trzeba. Mi zajęło to 2h10′. Upieczony sernik studzimy i chłodzimy w lodówce, najlepiej przez całą noc.

Kremowa konsystencja i niepokojąca nutka rozmarynu czynią ten sernik jednym z najsmaczniejszych serników w dziejach. Serio. To jest naprawdę pyszne.

Przepis na sernik nowojorski z różnorakimi zmianami, z których dodatek rozmarynu jest największą, pochodzi stąd.

 

 

 

 

 

 

 

Bo niektóre ciasta po prostu takie są

Zwykły wpis

Są ciasta łatwe. Są ciasta pyszne. Są ciasta obliczone na to, by robić wrażenie. Są wreszcie ciasta, które należą do trzech zbiorów jednocześnie. Niewątpliwie, takim ciastem jest red velvet. Wykonanie jest banalne. Smak boski. A wygląd nie pozwala przejść koło niego obojętnie. Rzekłabym nawet, że taki główny był zamysł twórców, bo dodatek czerwonego barwnika niewiele ma wspólnego ze smakiem. W każdym razie, gdy nastała potrzeba upieczenia czegoś na pracową wigilię, tfu, jajeczko, nie miałam wątpliwości co to będzie. Bo nie ma się co oszukiwać – odrobina próżności, wewnętrzna bestia łasa na komplementy, siedzi w każdym.

Powiem tak – bestia została dokarmiona, aż po rumieńce. Proszę Państwa, cóż to był za spektakl! Wszyscy pokątnie i ukradkiem zerkali na to ciacho wchodząc. Ustawiali się dookoła na strategicznych pozycjach. Podczas życzeń składanych przez kierownictwo dyskretny szept mający ustalić cóż to za wypiek obiegał salę wzdłuż i wszerz. Gdy zanosiło się na rychłe zakończenie przemowy zawodnicy zaczęli ustawiać się w blokach startowych. I w końcu ruszyli!

W jednym momencie kilkadziesiąt osób, ze świata wszystkich stron, rozpoczęło natarcie na ten fragment stołu, gdzie stał niespodziewający się niczego red velvet. Ktoś kogoś trącił łokciem. Ktoś wyprzedził kolejkę. Ktoś próbował pobić rekord Roberta Korzeniowskiego w kwestii prędkości rozwijanej w chodzie. Bo rozumiecie – biec mimo wszystko nie wypadało. Brakowało tylko staruszki, która zapomniawszy na moment o swoim inwalidztwie porzuca kule i toruje sobie drogę okładając ludzi torebką. Ale to tylko dlatego, że akurat żadna staruszka u nas nie pracuje. W każdym razie ta dzika chmara ludzi pochyliła się nad ciastem, a gdy uniosła się jakieś 60 sekund później na talerzu ostały się jeno okruszki. Zdezorientowane chłopię, które pierwszy raz uczestniczyło w pracowym świętowaniu zastygło w pół drogi z talerzykiem w jednej, a widelczykiem w drugiej dłoni. W trosce o swe zdrowie poddał się walkowerem.

Nie deprecjonując innych wypieków, bo były pyszne, muszę powiedzieć, że w kategorii look zwycięzca był jeden.

Jeśli też macie ochotę za ciasta pomocą wrażenie powywierać, to oto wspaniały przepis od Dorotki, przeskalowany jedynie na tortownicę o średnicy 26 cm.

Ze składnikami postępujemy podobnie jak przy muffinach – oddzielnie mieszamy suche i mokre.

Suche to: 3 szklanki mąki, 1.5 szklanki cukru, 1.25 łyżki kakao oraz 1 łyżeczka soli.

Mokre składniki to: 2.5 jajka, 1.75  szklanki oleju, 1.25 szklanki maślanki (lub kefiru), łyżka ekstraktu z wanilii oraz barwnik czerwony – 70 ml. Ja miałam tylko barwnik w proszku – rozpuściłam go w 70 ml wody.

Na koniec składniki suche i mokre łączymy za pomocą widelca.

Teraz część szybka. W szklance/miseczce/naczynku z wysokim rantem łączymy 1 i 1/4 łyżki octu winnego z łyżeczką (z czubkiem) sody. Powstałą pianę wlać do ciasta, szybko  wymieszać i rozlać po równo na dwie tortownice.

Ciasto wstawiamy do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika i pieczemy do suchego patyczka – u mnie trwało to 50 minut. Upieczonym blatom pozwalamy całkowicie przestygnąć.

Czas na krem. 230 g masła w temperaturze pokojowej ucieramy na puch i dodajemy – cały czas ucierając – 1.5 szkl. cukru pudru. Następnie dodajemy 700 g serka philadelphia oraz ekstrakt waniliowy.

Jeśli krem jest luźny można go wstawić do lodówki na pół godziny. Kremem grubo przekładamy blaty oraz obsmarowujemy ciasto ze stron wszelkich. Jeśli chcecie przyozdobić ciasto okruchami, to przed smarowaniem trzeba ich trochę zdobyć z blatów – ściąć milimetrową warstwę z ciasta i pokruszyć.

Jeszcze tylko rzeczone okruchy na wierzch i można iść robić wrażenie :-)

O lizaniu języków i spotkaniu ze śmiercią

Zwykły wpis

Ja żadną poliglotką nie jestem. Angielskiego nawet w kategoriach języka obcego nie rozpatruję, bo to podstawa, bez której (przynajmniej w moim przypadku) funkcjonować się nie da. Ot, życiowa konieczność.

Rosyjskiego się uczyć nie miałam okazji, bo do postępowej podstawówki chodziłam. A to co od Niesfornego Męża wchłonęłam, to była mimowolna i niekontrolowana absorpcja, która zaowocowała tym, że nie reprezentuje obecnie żadnego poziomu – reguł gramatycznych nie znam, słów znanych doskonale uczniowi pierwszego semestru też nie, za to słowa, których ludzie po kilku latach nauki nie znają – a i owszem. Poza tym znam kultowe teksty z filmów, mogę kogoś wyzwać szpetnie albo umówić się na seks – ciekawe który nauczyciel chciałby z takim materiałem pracować.

Niemieckiego uczyć mnie próbowano. Przez 4 lata. Na koniec nawet miałam piątkę. Ale jak można mieć serce do języka, w którym wyznanie miłości brzmi równie ciepło i miękko co hände hoch i który ogólnie brzmi jak wymiotowanie drutem kolczastym. Dla własnego zdrowia psychicznego wyparłam to wspomnienie z pamięci wraz z całym zasobem słów.

Ponadto liznęłam jeszcze kilka języków (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi). Po hiszpańsku umiem wyrazić swą wolę jeśli chodzi o szukanie noclegów i zamawianie w knajpie. Odpowiedzi już nie zrozumiem, ale uważam, że to akurat problem drugiej strony, aby wytłumaczyła mi ile mam zapłacić. A po japońsku mogę policzyć do dziesięciu. Za to z francuskim nigdy, przenigdy nie miałam okazji się bliżej zapoznać. I ma to swoje konsekwencje rozliczne, wśród których jest całkowite masakrowanie wymowy nazw francuskich. Oczywiście jak już poznam prawidła, to się do nich stosuję i boeuf bourguignon w [bef burginią] się zmienia. Ale nim to nastąpi wymawiam sobie beztrosko nazwy zgodnie z pisownią lub języka giętkością, a że ogólnie to i tak bardziej wzrokowcem jestem, to nade wszystko wersję zapisaną oczyma wyobraźni odtwarzam. I tak oto mille-feuille to zawsze dla mnie było [mille-feuille]. Nic innego.

Oj, rozpisałam się. Do puenty dziewczyno, do puenty. No. Bo chodzi o to, że umarłam. Zobaczyłam – i umarłam. Bo Rosjanie, jak już Wam wspominałam, mają bardziej wyluzowany stosunek do zapożyczeń językowych. Robią z nimi co chcą, byleby było wygodnie. Więc najzwyczajniej w świecie prawidłową wymowę zapisują za pomocą cyrylicy. I tak oto buszując którego razu po necie ujrzałam мильфей [literalnie tu jest napisane milfej]. I tym sposobem za pomocą języka rosyjskiego poznałam wymowę w języku francuskim. Oraz nabrałam ochoty na [milfej].

Łatwo się robi, a wygląda spektakularnie. Kombinacji jest niepoliczalnie wiele. Ta propozycja to jedynie przykład.

Na początek baza konstrukcji – krążki ziemniaczane i serowe. Kupki parmezanu usypane na blaszce wstawiamy do piekarnika. Lub też cienkie plasterki ziemniaków, przesmarowane dla kleistości jajkiem, układamy w zgrabne kółeczko i zapiekamy. O tym, że gotowe ciasto francuskie można wykorzystać, to nawet nie wspomnę.

Druga rzecz, to wypełnienie. Wystarczy jedna, odpowiednio charakterna masa. Ale dla podniesienia wartości wizualnej warto wziąć dwie. Postawiłam na zieloną pastę z groszku, wzmocnioną wasabi.

Na dwie piramidki zużyłam puszkę groszku. Ilość wasabi dostosujcie do swoich upodobań. Nie zapomnijcie o soli. Szczypiorek jest dobrym uzupełnieniem tematu.

Białą masę zrobiłam z 1 opakowania serka philadephia rozprowadzonego odrobiną kwaśnej śmietany, by był rzadszy. Ponieważ zielona masa była u mnie dość ostra, w przypadku białej postąpiłam minimalistycznie.

Ponadto dodałam wędzonego łososia i odrobinę rukoli.

I teraz inżynieria budowlana się rozpoczyna. Przekładamy, smarujemy, dociskamy, pion sprawdzamy.

Jeszcze kapelusik na czubek i gotowe.

Oczywiście mille-feuille można równie dobrze zrobić na słodko. Zamiast wasabi – wanilia, zamiast soli – cukier, w miejsce łososia – owoce. Szybkie, łatwe i bezproblemowe – chyba, że liczyć kwestię wymowy ;-)

Czarownice będą zadowolone. Reszta świata też.

Zwykły wpis

Z ciastem marchewkowym do tej pory było mi nie po drodze. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego. Dodatek cukinii, buraków, awokado czy nawet kiszonej kapusty do ciasta nie budził we mnie żadnych sprzecznych emocji. Może dlatego, że te ingrediencje na ogół miały akompaniament w postaci czekolady. A coś z czekoladą z założenia musi być dobre. Ciasto marchewkowe czekolady nie zawiera, więc może o to chodzi. A może nie, bo w kuchni logika czasem przegrywa z emocjami. Nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem, ale fakt jest faktem – ciasto marchewkowe do tej pory nie wyszło spod mych rąk ni razu.

Druga rzecz – zlot czarownic się szykował, a wiadomo powszechnie, że nie należy ryzykować przybycia na taką okazję z pustymi rękoma. Wertowałam, surfowałam, włosy z głowy rwałam szukając czegoś adekwatnego na tak zacną imprezę, ale akurat nic nie przemawiało do mnie. Często tak mam – jak nie trzeba, nie ma czasu i ogólnie nie pora, to miliard przepisów do wypróbowania spozira zalotnie z każdego kąta. A jak wręcz przeciwnie – upichcenie czegoś zachwyt budzącego jest potrzebą granicząca z koniecznością, to znalezienie odpowiedniego przepisu zdaje się być równie niedostępne jak Mount Everest zimą. I właśnie w tych okolicznościach trafiłam na przepis Dorotki na ciasto marchewkowe. Jak ona pisze, że jest najlepsze, to ja jej wierzę. Jak się okazuje słusznie, bo ciasto wyszło boskie. Czarownice były zadowolone (prawda czarownice kochane?)

Ze składnikami postępujemy jak przy muffinach, czyli oddzielnie mokre i oddzielnie suche traktujemy. Ja przeskalowałam temat na tortownicę o średnicy 26 cm, co w rezultacie dało następujące proporcje:

Składniki suche: 250 g mąki + 185 g cukru + 2 łyżeczki sody + 1.5 łyżeczki proszku do pieczenia + 0.5 łyżeczki soli + przyprawy piernikowe (3.5-4 łyżeczki gotowej, albo mieszanka własnych pomysłów uwzględniająca goździki, cynamon, gałkę muszkatołową i ziele angielskie).

Mokre składniki: 4 jajka + 130 g oleju

No i oczywiście marchewka – bez niej ciasto marchewkowe można by uznać za ździebko wybrakowane. A dodatkowo ananas i orzechy. Marchewki tartej bierzemy dwie szklanki, co stanowi ok. 300 g. Siekanego ananasa szklankę – czyli mniej więcej 3/4 puszki. Orzechów siekanych szklanki dwie – będzie to ok. 350 g.

Suche składniki łączymy z mokrymi za pomocą wyspecjalizowanej aparatury kuchennej, czyli łyżki. Dodajemy marchewkę, ananasa i orzechy, mieszamy do połączenia i przelewamy ciasto na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Pieczemy w 175 stopniach do suchego patyczka – u mnie trwało to godzinę. Dorota piekła w mniejszej tortownicy i u niej było to 40-45 minut. Trzeba ciasto podglądać.

Ciasto upieczone i wystudzone cudownie rozmnażamy za pomocą noża na warstwy dwie. Warstwy kremem przekładamy, uprzednio go zrobiwszy. Na krem ucieramy150 g masła w temperaturze pokojowej, a gdy będzie lekkie i białe niczym puch, dodajemy doń 260 g cukru pudru. Na koniec wmiksowujemy 500 g Philadelphii (lub Piątnicy) i 1.5 łyżeczki ekstraktu z wanilii.

Szczypta cynamonu dla dekoracji nie zawadzi

Jest pyszne, absolutnie, całkowicie, totalnie pyszne.

200% Nigelli w Nigelli

Zwykły wpis

Pomysł pierwotny był wręcz ordynarnie prosty. Wersja finalna zarzuciła ordynarność i pozostała po prostu prosta. Bo kto powiedział, że pyszności muszą być skomplikowane? No w sumie nikt. I słusznie!

Pomysł pierwotny zakładał, że upiekę ni mniej, ni więcej tylko megaczekoladowe muffiny Nigelli. Ale nie poczułam wystarczającej satysfakcji po dwóch minutach spędzonych w kuchni – bo tyle wystarcza by zrobić te muffiny. Musiałam, absolutnie musiałam, jeszcze choć trochę się pokręcić, pomieszać, poprzyprawiać i powąchać kuchenny świat. I tak o to pojawił się ciąg dalszy – również Nigellowy. Bo jako dodatek do wszystkiego co czekoladowe (i nie tylko) pokochałam miłością ogromną krem na bazie serka Philadelphia, ale już pewnie o tym wiecie. W każdy razie błogo i bosko wyszło. Hmmm…

Z muffinami postępujemy klasycznie – oddzielnie suche składniki łączymy, oddzielnie mokre, a następnie mieszamy wszystko krótko i byle jak.

Składniki suche (zrobiłam z połowy porcji – podane ilości starczą na 6 muffinów):

  • 125 g mąki
  • 85 g cukru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia + 1/4 łyżeczki sody
  • 1 łyżka kakao
  • 125 g gorzkiej czekolady – posiekana tabliczkowa albo groszki

Składniki mokre:

  • 125 ml mleka
  • 50 g rozpuszczonego masła
  • pół jajka (wzięłam całe, za to ilość masła zmniejszyłam do 30 g)
  • pół łyżeczki esencji waniliowej

Foremki napełniamy ciastem do 3/4 wysokości i pieczemy 15-20 minut w 180 stopniach.

Muffinom pozwalamy przestygnąć, a w międzyczasie robimy krem. Na 6 muffinów wystarczy jedno opakowanie serka, czyli 125 g. A przy tej okazji chciałam się z Wami podzielić bardzo cenną podpowiedzią Moniazo. Jest taki serek firmy Piątnica, który w wersji bez dodatków w postaci łososia czy czosnku całkiem dobrze udaje Philadelphię. Stoi zawsze gdzieś przy kanapkowych smarowidłach. Jego ogromną zaletą jest to, że jest tańszy prawie o połowę. Jeśli chodzi o smak i konsystencję, moim skromnym zdaniem szala nieznacznie na korzyść Philadelphi się przechyla. Ale doprawdy nieznacznie. Jeśli akurat nie trafię na Phili w rozsądnej cenie, to sięgam po Piątnicę bez wahania.

Wracając. 60 g miękkiego masła ucieramy na puch, łączymy je z 40 g cukru pudru, a na koniec dodajemy 125 g serka.

Wstawiamy krem na kilka minut do lodówki, żeby trochę się zebrał w sobie po tych mikserowych torturach. Smarujemy muffinki i tyle. Jesssu jakie to dobre. Choć tak proste.

Diabelski aksamit

Zwykły wpis

Trenowałam sobie właśnie sztuki walki, nieudolnie próbując opanować zabijanie kciukiem i podpalanie wzrokiem. Szło mi słabo, więc narastała obawa, że nie przyjmą mnie do Mosadu. Pomyślałam, że może wybrałam złą specjalizację i, zamiast na zabijaniu, powinnam się skupić na torturach. Ok, pójdźmy w tym kierunku. Podtapianie i inne zabawy z wodą? Było. Wbijanie ostrych narzędzi w niewłaściwe miejsca? Było. Puszczanie niestudyjnych nagrań Mandaryny na cały regulator i bez przerwy? O! Ale ja też bym mogła przy okazji zejść. A może…?

I w tym momencie Kot obudził mnie w bardzo niehumanitarny sposób – stosując okrutną technikę zimnego noska, który to nosek przyłożył do mojej niefortunnie wystającej spod kołdry nogi. Ale zdążyłam pochwycić opary snu nim się ulotniły – zrobię ciasto tak dobre, tak zwalające z nóg, jak to tylko możliwe. Następnie przesłuchiwanym będzie się aplikować tylko jeden kęs i obiecywać więcej wzamian za informację. To musi zadziałać! A sasasasa, diabelski plan…

I wiecie co? Ten niepozorny biało-czarny zawodnik, który powstał jako materializacja marzeń sennych, chyba na prawdę mógłby zostac wykorzystany w celu popełniania tortur i zbrodni przeciwko ludzkości. Wyszło, nieskromnie powiem, genialnie.

Ciasto jest lekko zmodyfikowanym połączeniem dwóch obłędnych propozycji Dorotki – Red Velvet Cake oraz Devil’s food cake i biorąc z każdej to co najlepsze tworzy kompozycję doskonałą, przynajmniej wg mojego podniebienia.

Diabelskie blaty upiekłam jak Pan Bóg i Dorotka przykazali, przeskalowując jedynie temat na tortownicę o średnicy 26 cm. Czyli:

  • 260 g mąki
  • 1,5 łyżeczki sody
  • 1/3 łyżeczki soli
  • 160 ml kefiru
  • 160 ml wody
  • 2,5 łyżeczki ekstraktu waniliowego
  • 65 g kakao rozrobionego w 160 ml letniej wody
  • 3 nieduże roztrzepane jajka
  • 150 g miękkiego masła
  • 200 g cukru
  • 25o g cukru brązowego

Masło ucieramy na puch, cały czas ucierając po trochu dodajemy cukier biały, potem brązowy, a na koniec cienką strużką dolewamy jajka. Następnie dolewamy rozrobione kakao, a gdy połączy się z maślaną masą zaczynamy na zmianę, po łyżce, dodawać kefir i mąkę wymieszaną z sodą i solą. Ciasto równo dzielimy na dwie tortownice i pieczemy w 180 st. do suchego patyczka – u mnie trwało to 50 minut.

Blaty studzimy na kratce.

Następnie czas na aksamitny krem.

Ten krem nie istnieje bez serka Philadelphia. Nie próbujcie go zastępować innym, słoność serka decyduje o uzależniającym charakterze kremu.

Na krem ucieramy 300 g miękkiego masła. Gdy zmieni się w lekki puch dodajemy  szklankę cukru pudru, a następnie 600 g serka.

Przekładamy blaty połową kremu, resztę rozsmarowujemy na wierzchu.

Gotowe. Następnego dnia jeszcze lepsze. A jeszcze następnego – któż to może wiedzieć? Dwóch dni to ciasto nie przetrwa. Boskie. Fenomenalne. I zgodnie z założeniami – na jednym kęsie nie da się poprzestać. Ani na jednym kawałku.

Jesień w Filadelfii

Zwykły wpis

Pamiętacie jak serialu Przyjaciele Rachel robiła deser i skleiły jej się strony w książce kucharskiej? W efekcie powstało ekstrawaganckie trifle z wołowiną. Też mi się przytrafiło takie pomieszanie przepisów, może mniej spektakularne, ale chyba nieco bardziej trafione. Szperałam sobie kiedyś w moich zasobach przepisowych, żeby znaleźć odpowiednią oprawę dla słodkich darów jesieni, a dookoła szalało sobie codzienne życie, z całą swoją rozpraszającą mocą. Dwa wersy przepisu, trzy odebrane telefony, wers przepisu, odpisanie na maila, kolejny wers przepisu, Niesforny Mąż szukający herbaty, trzy składniki do listy zakupów, doniczka z hukiem ląduje na podłodze, nieskuteczna przemowa wychowawcza do Kota, sprzątanie, kolejny składnik do listy, dzwonek do drzwi i tak dalej aż do wielkiego finału, w którym okazuje się, że początek ciasta pochodzi z jednego przepisu, a koniec z drugiego. Połączenie gruszek, śliwek, jabłek i słonawej, kremowo pysznej Philadelphi. Musiało się skończyć dobrze.

Ciasto jest z gatunku dziecinnie prostych – wystarczy wymieszać składniki suche z mokrymi:

Suche:

  • 3 szkl. mąki
  • 2,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • pół szkl. cukru

Mokre:

  • 1 szkl. jogurtu naturalnego
  • 3 jajka
  • 0,5 szkl. oleju

Na to wylewamy filadelfijską masę – zmiksowane opakowanie serka Philadelphia (125 g), 1 jajko i 4 łyżki cukru pudru. A na sam wierzch owoce. W moim przypadku były to jabłka, gruszki i kilka śliwek, ale sądzę, że każde inne będą świetne.

Ciasto piekłam godzinę w 180 stopniach w tortownicy o średnicy 26 cm.

Jeszcze przedwczesny śnieg z cukru pudru i gotowe. Pycha.