Tag Archives: ciastka

Recycling po francusku

Zwykły wpis

Względnie ładny listopad przeszedł w całkiem brzydki grudzień. Poziom pochmurności przekroczył wszelkie granice rozsądku. Kot, normalnie szukający na potrzeby drzemki jakiejkolwiek norki, szpary bądź zakamarka, teraz chłonie każdy promień słońca i śpi pod samym oknem, w najjaśniejszym miejscu domu. Co jest w sumie dziwne, bo mógłby na przykład w dzień nie spać. Wykorzystać te chwile umiarkowanej jasności, a pospać, jak normalny człowiek w nocy. Ale nie – Kot woli w nocy hasać, a odsypiać w dzień, za to w jasnym miejscu. Ot, kolejny dowód na to, że Kota zrozumieć się nie da.

Masakra pogodowa miesza w głowie nie tylko Kotu. No bo jak człowiek ma normalnie funkcjonować, jak ogólnie ciągle jest ciemno. No wiadomo, że się nie da. Zima godzi w zdrowie psychiczne i to jest fakt niezaprzeczalny, jak grawitacja. Trzeba ratować się wszelkimi dostępnymi sposobami. Wyjeżdżać do słońca, dogrzewać się pod kwarcówką i rozgrzewające napoje pić. No i oczywiście jedzeniem się wspomagać, bo nie od dziś wiadomo, że na zbolałą duszę odrobina kalorii działa jak kojący balsam.

A jeśli chodzi o jedzenie co moc uleczania ma, to ostatnio, za sprawą ChilliBite, odkryłam nowe możliwości w tym zakresie. Rozpustnie i rozkosznie pyszne rogaliki z odzysku. Niby jest to pomysł na uratowanie nie najświeższych już croissantów, ale ja jestem skłonna specjalnie na ten cel croissanty wysuszać. Bo po takim śniadaniu dzień jest mniej szary, po takim podwieczorku wieczór jest bardziej kolorowy. Z resztą nie trzeba szukać powodów dla ich zrobienia, bo są po prostu obłędnie pyszne.

Cooking & EatingSprawa jest banalnie prosta i szybka. Croissanty można przygotować bezpośrednio przed pieczeniem albo i dzień wcześniej (w ten sposób można je sobie zaserwować na śniadanie nawet w środku tygodnia przed pracą!). Musicie, po prostu musicie ich spróbować. A żeby to zrobić postępujemy tak: ze szklanki wody, dwóch łyżek cukru i tyleż rumu gotujemy lekki syrop (dwie minuty od zagotowania wystarczą) i odstawiamy do przestudzenia.

Cooking & EatingNastępnie bierzemy torbę wczorajszych, podsuszonych croissantów. W sensie 6. Jak zrobicie mniej, to będziecie żałować. Nie ma natomiast przeciwwskazań, by porcję podwoić ;-)

Cooking & EatingKażdego rogalika traktujemy ostrym nożem, przekrajając go, ale tak nie do końca.

Cooking & EatingTeraz nadzienie – mielimy 100 g migdałów albo w wersji jeszcze szybszej – bierzemy 100 g migdałów mielonych.

Cooking & EatingMigdały łączymy ze 100 g cukru i 100 g miękkiego masła. Do tego szczypta soli i chlust ekstraktu z wanilii. Ucieramy mikserem. Na koniec dodajemy do masy dwa jajka.

Cooking & EatingI teraz działamy następująco – każdego croissanta lekko namaczamy w syropie (najwygodniej robić to na płaskim talerzu, na który sukcesywnie będziemy podlewać syrop, bo nie chodzi o to by rogaliki utopić, a lekko nawilżyć).

Cooking & EatingDo każdego croissanta ładujemy migdałową masę

Cooking & EatingOdrobiną masy smarujemy rogala również z góry i obsypujemy go płatkami migdałowymi

Cooking & EatingI pieczemy w 180 stopniach przez 15 minut. Lub ładujemy do lodówki, by poczekały na poranek dnia następnego – takie wychłodzone pieczemy o 5 minut dłużej. A potem tylko oprószamy odrobiną cukru pudru i odpływamy w krainę absolutnej rozkoszy. Mniaaaam!

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Tak małe, że to nie grzech

Zwykły wpis

Lubię poszperać na dziale „mydło i powidło”, jeśli takowy funkcjonuje w danym sklepie. Rzadko trafia się coś, co chciałabym kupić, ale radości mam zawsze całą masę. Oczojebny w stopniu przyprawiającym o apopleksję kubeczek z napisem moja babcia jest kosmitką? – proszę bardzo. Kwiecisto-pasiasta podomka z poliestru? Tamże. Minutnik kuchenny w kształcie kurzego udka? Żaden problem.

Czasem jednak trafią się fajne kąski – wykrawaczki kształtów fantazyjnych, intrygujące wazy, klasyczne sosjerki i serwetki o akuratnym odcieniu. Wiadomo – tylko kuchenno-jadalniane akcesoria są ciekawe ;-) W każdym razie, buszując razu któregoś po mej ulubionej części sklepu, trafiłam na słodkie, żaroodporne, dodajmy, że bardzo prowokacyjnie wdzięczące się do mnie, minikorytka i wiedziałam, że bez nich ze sklepu już nie wyjdę. Za przyczyną jednego przepisu, który gdzieś kiedyś widziałam, a obecnie nie jestem nawet w przybliżeniu w stanie stwierdzić gdzie i kiedy. Ale drobne przeszkody techniczne nie mogą przecież powstrzymać nadciągającej wysoką falą kulinarnej weny.

Tarty Tatin przyrządzane w indywidualnych porcyjkach widziałam już wcześniej – na ogół z wykorzystaniem formy do muffinów. Ale dopiero prostokątny kształt zachwycił mnie bezgranicznie i bezwarunkowo przekonał do tej idei. A skoro i przekonanie, i foremki kształtem odpowiednie odnalazły się w jednej czasoprzestrzeni, to nie było się przed czym bronić – trzeba było działać. Przepisu ze źródeł mej inspiracji nie udało mi się odszukać, pogrzebałam więc w zeszycie i wyciągnęłam zeń przepis na tartę rozmiarów klasycznych. Tatry wyszły pyszne. Tak małe, że to nie grzech sięgnąć po jedną. Tak pyszne, że nie sposób oprzeć się drugiej.

Lista składników jest ubożuchna – jabłko, masło, cukier i płat gotowego ciasta francuskiego.

Jabłko, najlepiej kwaśny gatunek, obieramy i kroimy na cieniutkie plasterki (np. obieraczką do warzyw). Cukier z masłem – w proporcji 1:1 – gotujemy na karmelowy sos. Na 4 foremki wzięłam po 75 g masła i cukru.

Wypełniamy foremki nakładając na zmianę sos karmelowy i kawałki jabłka.

Wstawiamy foremki do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na pół godziny. Po tym czasie okrywamy podpieczone jabłka kawałkiem ciasta francuskiego, przykrojonym odpowiednio do kształtu foremki.

Pieczemy jeszcze ok. 15 minut – aż ciasto się rozwarstwi i zrumieni.

Przygniatamy foremki np. deską, wciskając w ten sposób ciasto w karmelowo-jabłkową masę. Stygnąc zespalają się w smakowitą całość. A jeśli o smaku już mówimy – toż to poezja absolutna. Zakup foremek niniejszym został w pełni uzasadniony :-)

O lizaniu języków i spotkaniu ze śmiercią

Zwykły wpis

Ja żadną poliglotką nie jestem. Angielskiego nawet w kategoriach języka obcego nie rozpatruję, bo to podstawa, bez której (przynajmniej w moim przypadku) funkcjonować się nie da. Ot, życiowa konieczność.

Rosyjskiego się uczyć nie miałam okazji, bo do postępowej podstawówki chodziłam. A to co od Niesfornego Męża wchłonęłam, to była mimowolna i niekontrolowana absorpcja, która zaowocowała tym, że nie reprezentuje obecnie żadnego poziomu – reguł gramatycznych nie znam, słów znanych doskonale uczniowi pierwszego semestru też nie, za to słowa, których ludzie po kilku latach nauki nie znają – a i owszem. Poza tym znam kultowe teksty z filmów, mogę kogoś wyzwać szpetnie albo umówić się na seks – ciekawe który nauczyciel chciałby z takim materiałem pracować.

Niemieckiego uczyć mnie próbowano. Przez 4 lata. Na koniec nawet miałam piątkę. Ale jak można mieć serce do języka, w którym wyznanie miłości brzmi równie ciepło i miękko co hände hoch i który ogólnie brzmi jak wymiotowanie drutem kolczastym. Dla własnego zdrowia psychicznego wyparłam to wspomnienie z pamięci wraz z całym zasobem słów.

Ponadto liznęłam jeszcze kilka języków (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi). Po hiszpańsku umiem wyrazić swą wolę jeśli chodzi o szukanie noclegów i zamawianie w knajpie. Odpowiedzi już nie zrozumiem, ale uważam, że to akurat problem drugiej strony, aby wytłumaczyła mi ile mam zapłacić. A po japońsku mogę policzyć do dziesięciu. Za to z francuskim nigdy, przenigdy nie miałam okazji się bliżej zapoznać. I ma to swoje konsekwencje rozliczne, wśród których jest całkowite masakrowanie wymowy nazw francuskich. Oczywiście jak już poznam prawidła, to się do nich stosuję i boeuf bourguignon w [bef burginią] się zmienia. Ale nim to nastąpi wymawiam sobie beztrosko nazwy zgodnie z pisownią lub języka giętkością, a że ogólnie to i tak bardziej wzrokowcem jestem, to nade wszystko wersję zapisaną oczyma wyobraźni odtwarzam. I tak oto mille-feuille to zawsze dla mnie było [mille-feuille]. Nic innego.

Oj, rozpisałam się. Do puenty dziewczyno, do puenty. No. Bo chodzi o to, że umarłam. Zobaczyłam – i umarłam. Bo Rosjanie, jak już Wam wspominałam, mają bardziej wyluzowany stosunek do zapożyczeń językowych. Robią z nimi co chcą, byleby było wygodnie. Więc najzwyczajniej w świecie prawidłową wymowę zapisują za pomocą cyrylicy. I tak oto buszując którego razu po necie ujrzałam мильфей [literalnie tu jest napisane milfej]. I tym sposobem za pomocą języka rosyjskiego poznałam wymowę w języku francuskim. Oraz nabrałam ochoty na [milfej].

Łatwo się robi, a wygląda spektakularnie. Kombinacji jest niepoliczalnie wiele. Ta propozycja to jedynie przykład.

Na początek baza konstrukcji – krążki ziemniaczane i serowe. Kupki parmezanu usypane na blaszce wstawiamy do piekarnika. Lub też cienkie plasterki ziemniaków, przesmarowane dla kleistości jajkiem, układamy w zgrabne kółeczko i zapiekamy. O tym, że gotowe ciasto francuskie można wykorzystać, to nawet nie wspomnę.

Druga rzecz, to wypełnienie. Wystarczy jedna, odpowiednio charakterna masa. Ale dla podniesienia wartości wizualnej warto wziąć dwie. Postawiłam na zieloną pastę z groszku, wzmocnioną wasabi.

Na dwie piramidki zużyłam puszkę groszku. Ilość wasabi dostosujcie do swoich upodobań. Nie zapomnijcie o soli. Szczypiorek jest dobrym uzupełnieniem tematu.

Białą masę zrobiłam z 1 opakowania serka philadephia rozprowadzonego odrobiną kwaśnej śmietany, by był rzadszy. Ponieważ zielona masa była u mnie dość ostra, w przypadku białej postąpiłam minimalistycznie.

Ponadto dodałam wędzonego łososia i odrobinę rukoli.

I teraz inżynieria budowlana się rozpoczyna. Przekładamy, smarujemy, dociskamy, pion sprawdzamy.

Jeszcze kapelusik na czubek i gotowe.

Oczywiście mille-feuille można równie dobrze zrobić na słodko. Zamiast wasabi – wanilia, zamiast soli – cukier, w miejsce łososia – owoce. Szybkie, łatwe i bezproblemowe – chyba, że liczyć kwestię wymowy ;-)

Takie jest odwieczne prawo natury

Zwykły wpis

Jak jest tłusty czwartek, to muszą być pączki. Zawsze są. Jak się nie kupi/upiecze samemu, to ktoś w pracy przyniesie. Albo po pracy ktoś na pączki zaprosi. Tak po prostu jest. Tłusty czwartek ma swoje prawa. Jak już przychodzi, to rozgaszcza się ekspansywnie, bo wie, że następny szał pączkowy dopiero za rok.

Ja pączkowa nie jestem. Już bardziej kręcą mnie faworki. Albo churros. Oooo tak. Ale lubię robić pączki. Zapewne to genetyczne. Moja Babcia, z szaleństwem w oczach, potrafiła usmażyć 300 pączków za jednym podejściem. Moja Mama uprawiała zabawy pączkowe, wsadzając do nich losy. Z takim backgroundem i u mnie nie mogło być inaczej. Lubię patrzeć jak pączki rosną, jak skwierczą na tłuszczu, jak powstaje chrupiąca skórka i obowiązkowa biała obwódka. A czyż może być lepszy czas na uprawianie tego hobby niż koniec karnawału? Zatem do dzieła!

Zamarzyły mi się pączki z karmelem. To oznaczało, że nadziewanie po pieczeniu było rozsądniejszą opcją. No to zaczynamy od ciasta – przepis Doroty, z wpływami przepisu Babci.

W dużej misie łączymy 550 g mąki, 70 g cukru, 250 ml mleka, 3 jajka, 15 g suszonych drożdży, skórkę z cytryny, łyżkę ekstraktu waniliowego, szczyptę soli.

Ciasto wyrabiamy kilka minut, następnie dodajemy 100 g rozpuszczonego masła. Wyrabiamy jeszcze chwilę, po czym oprószamy mąką i zostawiamy do podwojenia objętości.

Teraz ciasto trzeba rozwałkować i wykrawać z niego zgrabne pączki.

Układamy pączki na podsypanej mąką blasze i dajemy im powyrastać pod przykryciem – znowu do podwojenia objętości. Wieść gminna głosi, że pączków nie można przestraszyć, zatem w czasie wyrastania na wszelki wypadek chodzimy na paluszkach.

Teraz zostaje tylko smażenie. Dorotka sugerowała olej o temperaturze 175 st. Ja nie mam termometru, więc sugeruję średni ogień, który lekko zmniejszamy gdy już olej się nagrzeje.

Pączki odsączamy z nadmiaru tłuszczu na papierowym ręczniku. Gdy nieco przestygną można je nadziać. Jak wspomniałam, zapragnęłam nadzienia karmelowego. W tym celu puszkę kajmaku (340 g) krótko podgrzałam z łyżką śmietanki – tyle tylko, by konsystencja się rozrzedziła nieco i masa dawała się przeciskać przez szprycę.

Jeszcze tylko pierzynka z cukru pudru i gotowe.

 

 

 

Z dedykacją dla Szekspira

Zwykły wpis

Świat się zmienia. Kiedyś kobieta w spodniach budziła zgorszenie, rock’n’roll był muzyką szatana, a mężczyzna odmawiający udziału w pojedynku bynajmniej nie był postrzegany jako ten mądrzejszy i słowem próbujący konflikt rozwiązać.

Jeszcze nie tak dawno ananas w sałatce był rewolucją przeprowadzoną na peerelowskiej kuchni. Krewetek mój Dziadek do końca swych dni nie uznawał, gdyż na takie robaki to się ryby łowi. Teraz kucharze poszukują coraz śmielszych połączeń, przekraczając granice nieprzekraczalnego – lody o smaku boczku? Nie ma sprawy. Ravioli z mlecznego kożucha? Już się robi. Aż się Szekspir ciśnie na usta, by stwierdzić, że „są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom”. A przynajmniej ja tą klasyką zareagowałam, gdy natknęłam się na ciastka z chipsów. Uprzedzając wątpliwości – tak, ziemniaczanych, solonych chipsów.

Ośmielona ostatnim ciasteczkowym powodzeniem oraz motywowana dziką ciekawością wzięłam się do roboty.

Trochę namieszałam w przepisie. W tym oryginalnym, wyszperanym na smittenkitchen.com, były pekany. Jako że nie znalazłam ich w osiedlowym sklepie, a nie miałam ochoty czekać na zaspokojenie mojej ciekawości ani dnia dłużej, zastąpiłam je nerkowcami. Orzechy, w ilości gram stu, trzeba drobno posiekać i podprażyć na suchej patelni.

Oczywiście do ciastek z chipsami potrzebne są chipsy. Solone. Również 100 g. Pokruszone drobniutko.

Ponadto, 110 g masła ucieramy z 80 g cukru (wzięłam pół na pół brązowy i biały).

Do utartego masła dodajemy pół łyżeczki ekstraktu z wanilii, ćwierć łyżeczki soli, 100 g mąki oraz uprażone orzechy i pokruszone czipsy. Wychodzi dość suche, ziarniste ciasto.

Formujemy ciasteczka. Porcjowałam je łyżką do lodów, ale dodatkowo sklejałam w rękach, bo ciasto było zbyt sypkie.

Posypujemy ciasteczka odrobiną pokruszonych czpisów, kilkoma drobinkami soli i pieczemy w 175 stopniach do złotego koloru – u mnie trwało to 20 minut.

Upieczone ciastka studzimy na kratce.

Ciasteczka nie są nachalnie słone – mają jedynie lekki słony podtekst. Są niesamowicie kruchutkie – jak spód najlepszej tarty. Zdecydowanie warto spróbować.

Jeszcze tylko powiem, że w ramach dziennikarskiej rzetelności przetestowałam również drugą propozycję wykończenia. Zamiast posypywać ciasteczka przed pieczeniem chipsami i solą, można je po upieczeniu unurzać w czekoladzie. Ta opcja mniej mi przypadła do gustu, ale o tym trzeba się przekonać samemu.

ciasteczkowy potwór, a nawet dwa

Zwykły wpis

Nie jestem ciasteczkowa. Ciasta, tarty, torty i spółka – owszem. Ale ciasteczka na ogół mnie nie kręcą. Za dużo pracy na kęs kwadratowy. Całe to wałkowanie, wycinanie, mąka w każdej szczelinie kuchni przeważnie powstrzymują mnie przed wkroczeniem w ciasteczkowy świat.

Ale. Po pierwsze, w kuchni nigdy nie mówię nigdy. A po drugie, piękno sztuki kuchennej polega na tym, że można znaleźć przepis odpowiedni na każde gusta. I właśnie znalazłam przepis na ciasteczka, który mnie przekonał. Roboty jest na 5 minut, a po samej liście składników wiedziałam, że będą mi smakować. A rzeczywistość przerosła wyobrażenie. Ciastka okazały się fenomenalne. Nie mogłam się od nich oderwać. Niesforny Mąż zresztą też. Jak dwa ciasteczkowe potwory chodziliśmy pochrupując je cały czas, aż ostatni okruszek ostatniego ciastka nie zniknął. A co ja Wam będę opowiadać – spróbujcie sami, a zniewalający aromat zrumienionego masła, chrupiące zewnętrze i lekko ciągutkowe wnętrze też Was powalą.

Zaczynamy od zrumienienia 150 g masła. W garnuszku o grubym dnie pozwalamy mu przejść przez wszystkie fazy – rozpuszczania, pienienia, bąbelkowania. Obserwujemy i mieszamy od czasu do czasu, bo masło ma się zrumienić a nie przypalić.

Gdy kolor będzie piękny, a zapach orzechowo-urzekający koniecznie przelewamy masło do innego naczynia, aby przerwać proces gotowania.

Pozwalamy mu przestygnąć dłuższą chwilę, a gdy chwila ta będzie dobiegać końca bierzemy się za dalsze czynności.

Ubijamy kilka minut jajka z cukrem: 1 całe jajo i 1 żółtko + 150 g ciemnego cukru i 50 g jasnego.

Do masy jajecznej dokładamy przestudzone masło, 225 g mąki, 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia i 1/2 płaskiej łyżeczki soli. Miksujemy do połączenia składników, a następnie dodajemy 150 g pokruszonej gorzkiej czekolady. Powstaje dość gęste ciasto.

Nakładamy kopczyki ciasta na blachę – bardzo wygodnie to robić łyżką do lodów. Pamiętajcie o zachowaniu sporych odstępów – ciastka rozpływają się na boki podczas pieczenia.

Każde ciasteczko posypujemy kilkoma kryształkami soli morskiej

Pieczemy w 175 stopniach 12-14 minut.

Studzimy na kratce

I zaczynamy chrupanie

Z podanych proporcji wyszło mi 17 ciastek. Przepis pochodzi z deliciousdays.com

Na przekór

Zwykły wpis

Dziś będzie na przekór. Bo nic tak dobrze mi nie wychodzi jak omijanie głównego nurtu. I to wcale nie dlatego, że taka alternatywna i oryginalna jestem, nic z tych rzeczy. Zwykłe gapiostwo i niezorganizowanie temu winne. Bo w czasie gdy normalni ludzie temat okołowigilijnych dań tradycyjnych podejmowali, ja byłam zajęta czymś innym. Teraz, gdy czas karnawału i pączków nastał, ja nadrabiam zaległości. Zapewne w sierpniu nawiążę do wielkanocnych motywów jajecznych, a romantyczne potrawy na kolację dla dwojga pojawią się w okolicy halloween.

Ale. A właściwie dwa ale.

Po pierwsze, nie zamierzam przepraszać, bo za pyszne rzeczy przeprosiny się nie należą.

A po drugie, jest to najlepszy przepis na ciasto drożdżowe jakiego miałam okazję próbować i doskonale sprawdza się w wersji słonej jak i słodkiej. Zatem przerobienie go na modłę karnawałową nie przysporzy żadnych problemów.

Jeszcze się wyspowiadam z jednej rzeczy. Na ogół ciasto drożdżowe mnie nie lubi. Podejść do tematu miałam wiele, często, gęsto nieudanych. Ten przepis odwrócił karmę. Wiecie w czym tkwił problem? W większości przepisów było, jak dla mnie, za mało drożdży. Nie potrafię tego wyjaśnić – czy w moim sklepie sprzedają wadliwy towar, czy też w moim domu jest za niska temperatura by ciasto ładnie wyrosło – nie mam pojęcia. Przy tym przepisie, jak to często bywa, przez zwykłą pomyłkę pomyliłam proporcję i pierwszy raz ciasto wyrosło jak powinno. Do tego przepis ów wymaga dość krótkiego czasu wyrastania, co ostatecznie dystansuje konkurencyjne receptury, bo nie ma dla mnie nic bardziej frustrującego niż chęć na drożdżowe ciasto skonfrontowana z paroma godzinami oczekiwania na rezultat.

Zatem zaczynamy. Na początek rozczyn drożdżowy – pół kostki drożdży (50 g) rozcieramy z dwoma czubatymi łyżkami cukru, dwoma łyżkami letniego mleka i łyżką mąki. Rozczyn oprószamy mąką z wierzchu i zostawiamy by drożdże zaczęły pracować, czyli na jakieś 10-15 minut.

Następnie rozczyn łączymy z resztą składników, to jest: 500 g mąki, 300 ml letniego mleka, 80 g roztopionego masła, z 1 żółtkiem i szczyptą soli. Wyrabiamy ciasto przez 5-10 minut, aż będzie odchodzić od ścianek miski. Ciasto podczas wyrabiania może wydawać się zbyt klejące, ale powstrzymajcie się przed dosypywaniem dodatkowej mąki – nie jest to konieczne. Dalsze losy ciasta zależą od Waszej fantazji. Ciasto samo w sobie nie jest ani słodkie, ani słone, więc pójść można w naprawdę dowolnym kierunku. Ja mam dwie propozycje. Pierwsza pod barszczyk, czyli z kapustą i grzybami, druga na słodko.

W obu przypadkach zaczynamy od podzielenia ciasta na porcje. Podsypanymi mąką rękoma dzielimy ciasto na kuleczki i pozwalamy mu się napuszyć pod wilgotnym ręcznikiem (ok. 15 minut).

Po tym etapie ciasto przestaje być klejące i bardzo łatwo, miło i przyjemnie dalej się z nim pracuje.

W wersji na słono można postąpić np. tak:

Na rozwałkowany placuszek nałożyć kapustę z grzybami, złożyć, zawinąć, w kulkę uformować, w naczyniu ułożyć:

Pozwalamy ciastu jeszcze odrobinę wyrosnąć – mniej więcej kolejne 15 minut – po czym pieczemy w temperaturze 190 stopni ok. 25 minut. Gotowe.

W wersji na słodko można postąpić np. tak:

Rozwałkowany placuszek przesmarować smakowitym nadzieniem – masą makową, orzechową, serową, konfiturą – co tylko Wam przyjdzie do głowy. Zawinąć w sposób pokazany poniżej lub inny. Ułożyć na blaszce, dać chwilę na wyrośnięcie i piec w 190 st. przez ok. 20 minut.

Co do sposobu zawijania, to bardzo lubię właśnie taki jak na obrazku, bo nadzienie jest równomiernie po całej drożdżówce rozprowadzone. No i ładnie wygląda.

Na dodatek jeszcze powiem, że zamieniając masło na oliwę, dodając trochę więcej soli i np. czosnek, można z tego samego przepisu uzyskać cudowne bułeczki na śniadanie. Jest to zdecydowanie mój ulubiony przepis na drożdżowe ciasto.

Masakra przeprowadzona własnoręcznie, bez ofiar śmiertelnych

Zwykły wpis

Tak się napatrzyłam na makaroniki, że musiałam je zrobić. Pierwszy raz. Jeszcze w niedzielę, zaraz po powrocie (choć była już prawie północ), wyguglałam co i jak, postawiłam białka do odparowania i dopiero wówczas, z poczuciem spełnionego obowiązku poszłam spać. A potem nastąpił poniedziałek i wszystko stanęło na głowie.

Też macie czasem takie dni, że wszystko Wam leci z rąk? Ja miewam. W lżejszych przypadkach tej choroby kuracja kuchenna doskonale pomaga. Chwila siekania, mieszania, ubijania i całodzienny stres ulatnia się wraz z parą buchającą z garnków. Ale wczorajszy przypadek nie był lekki. Wiedziałam, że jest spora szansa na to, że spieprzę wszystko za co się wezmę. A makaroniki ponoć bywają kapryśne. Nie rokowało to dobrze.

Cóż, było jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie zaczęło rosnąć. W połowie mieszania ciasta wpadli goście, więc byłam rozdarta między kuchnią i pokojem. Barwniki zrobiły mi psikusa, bo zielony i niebieski zmieniły kolor, brązowy zgęstniał, a czerwonego i żółtego została tylko kapka. W amoku łączenia kolorów zużyłam wszystkie miski, kubki i naczynia. Każdy kolor ciasta miał inną gęstość i nasycenie. Druga partia ciasta, spodziewany czarny koń wyścigu – z pistacjami w miejsce migdałów – padła ofiarą życia towarzyskiego, bo gdzieś między plotką a toastem pomieszałam kolejność postępowania.

Wyszły z tego straszliwe brzydactwa. Niemające nic wspólnego z finezją i elegancją makaroników. Niesforny Mąż trzy razy się upewniał, czy to aby na pewno te same ciasteczka, które jedliśmy na wyjeździe. Przekonał go dopiero smak. W sumie nie wiem czego się spodziewałam, bo zdolności w rękach to ja nie mam, do czego już się z resztą nie raz przyznawałam publicznie. Ale i tak było warto, bo wyszły przepyszne.

Najlepszym nadzieniem jednogłośnie został okrzyknięty krem z mango, który zrobiłam z połowy bardzo dojrzałego owocu, pół tabliczki białej czekolady rozpuszczonej w kąpieli wodnej i kopiastej łyżki mascarpone. Oprócz tego zrobiłam analogiczny krem z truskawek oraz masę czekoladową (rozpuszczona gorzka czekolada z mascarpone).

Pyszne te brzydule.

Babcie na barykady!

Zwykły wpis

Jakiś czas temu trafiłam na entuzjastyczny tekst Marty Gessler o jej rewolucyjnym odkryciu w zakresie kruchego ciasta. Mianowicie chodzi o to, że zamiast tradycyjnie schłodzonego masła bierzemy, dla kontrastu, gorące. Gdy to przeczytałam pozwoliłam sobie (proszę wybaczyć, Pani Marto) na pogardliwe Phi!, bo ten sposób znała już moja Babcia. Już ją widzę jak na barykadach, z powiewającą flagą w jednej dłoni, a wałkiem w drugiej, walczy o kruche ciasto ;-) Babcia rewolucjonistka dosładzała ciasto miodem zamiast cukru oraz podgrzewała całość w garnuszku, a nie w piekarniku. Ale zasada była ta sama. Ziarno zasiane przez artykuł trafiło na żyzną glebę i zakiełkowało – nie mogłam dłużej zwlekać, musiałam odkurzyć ten rewolucyjny przepis.

Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni (z termoobiegiem). Na 4 tartaletki wzięłam:

  • 80 g masła
  • 120 g mąki
  • 2 łyżki miodu
  • łyżkę wody
  • szczyptę soli

Wszystko, prócz mąki, doprowadzamy do wrzenia w rondelku. Gdy masa osiągnie złoty kolor zdejmujemy ją z ognia, dodajemy mąkę i szybko mieszamy. Wylepiamy ciastem foremki, nakłuwamy w kilku miejscach i przygniatamy, np. ziarnami fasoli. Pieczemy 10-15 minut (zależy od piekarnika i tego, jak grubą warstwą wyścielemy foremki – ciasto ma być złociście zrumienione). Studzimy.

Decyzja o przyrządzeniu tartaletek była dość spontaniczna, więc nadzienie zrobiłam z tego, co akurat miałam pod ręką – pęczka mięty, opakowania mascarpone i łyżki cukru pudru. Nic nie stoi na przeszkodzie, by sięgnąć bo bardziej wyrafinowane kompozycje. Limit możliwości wyznacza tylko wyobraźnia. Aczkolwiek miętowe wypełnienie jest całkiem rozkoszne i z czystym sumieniem mogę je polecić.

Nierówna walka

Zwykły wpis

Czasem ochota na coś słodkiego atakuje nagle i bez ostrzeżenia. Pojawia się niepostrzeżenie, absolutnie znikąd, lecz nie ma mowy, aby się równie gwałtownie ulotniła. O nie. Będzie krążyć dokoła głowy jak natrętna mucha, dopóty, dopóki nie złoży się jej w ofierze smakowitego kąska. Zachciankowa Bogini nie zadowala się byle czym. Gryz kupnego batonika może co najwyżej na moment zachwiać jej czujność. Nie pozostaje więc nic innego jak złożyć jej słodki hołd. Bo z Boginią nie wolno zadzierać.

W przypadku ataku Zachciankowej Bogini nie ma czasu na długie kucharzenie. Bronić się trzeba szybko i skutecznie. Niezrównanym orężem jest w tym wypadku gotowe ciasto francuskie. Wystarczy rozwinąć jego rulonik, pokroić na kwadraty – mi udało wykroić się 6 kawałków o rozmiarach ok. 12×12 cm – i nadziać tym co jest pod ręką. Wpakowałam do środka po ćwiartce jabłka i po połówce rozdrobnionej krówki ciągutki. Jeśli chcesz i potrafisz, możesz uformować ładne kształty ciastek. Ja może bym i chciała, ale nie potrafię. Serio, to nie żadna kokieteria. Oto dowód:

I co z tego? Po 12 minutach w 220 stopniach niechlujnie zlepione rożki tracą chęć na figle i pokornie przyjmują  odpowiedni kształt:

Z resztą, jakby nie wyglądały, smakują rewelacyjnie. Lukier z cukru pudru i soku z cytryny dopełnia dzieła. O tak, Zachciankowa Boginii odeszła usatysfakcjonowana.