Tag Archives: cytryny

Upały są, a winnych brak!

Zwykły wpis

Maleństwo wyjechało, upały pozostały. Znaczy, nie ono było za nie odpowiedzialne. Brak winnego nie zmienia stanu rzeczy – upały są i to w absurdalnej skali.

W ten weekend odkryłam, że gdybym miała domek w lesie, to życie byłoby przyjemniejsze. Po pierwsze dlatego, że fajnie jest mieć domek w lesie. A po drugie, w leśnym domku temperatura odczuwalna przyjmuje bardzo rozsądne wartości w okolicach stopni dwudziestu paru, nawet jeśli wszędzie poza lasem stopni jest trzydzieści +. Niestety, na tle mojego warszawskiego lokum nie można prawić komplementów o korzystnym bilansie temperaturowym. Moja praca pod względem klimatycznym też nie zachwyca. A warszawskie autobusy i tramwaje, za sprawą jednej krótkiej przejażdżki w upalny dzień w godzinach szczytu, potrafią odrzeć człowieka ze wszelkiej godności jak i człowieczego wyglądu.

Dziś zatem nie będzie gotowania. To byłby masochizm. Dziś się nie ruszamy, relaksujemy i nawadniamy. Mocno nawadniamy. A jak znudzi się Wam zwykła woda, to możecie sięgnąć po lemoniadę. Z miętą, cytryną i koniecznie imbirem. I oczywiście duuużo lodu.

Maleństwo i rozmaryn

Zwykły wpis

Przyjechało do mnie Maleństwo. Dla tych co nie wiedzą, Maleństwo to mój malutki braciszek – w sensie o kilkanaście lat młodszy, bo w konkurencji wysokościowej odpadłam już dawno. Brat rośnie, dojrzewa, wąs się sypie, dziewczyny lgną, a nawet alkohol może pić całkiem legalnie, ale ponad dekada różnicy robi swoje i dla mnie to zawsze będzie Maleństwo. No więc wracając – Maleństwo postanowiło wykorzystać fakt posiadania dwumiesięcznych wakacji i mnie odwiedzić.

Jak to mówią – Maleństwo w dom, spiżarka w ruch. I znowu słowo wyjaśnienia, tym razem dla tych, co to z nastoletnim męskim stworzeniem nie mieli za wiele wspólnego – nastoletni mężczyzna przeczy teorii o ograniczonej objętości ludzkiego żołądka. Maleństwo już co prawda wyrosło z tej fazy, w której stanowczo i głośno domagało się podawania kolejnych trzydaniowych obiadów w regularnym odstępie co dwie godziny, aczkolwiek nadal godny podziwu apetyt ma i robi z tego użytek. Wobec powyższego, zwykłe środki typu sklep & przysklepowy stragan były niewystarczające. Tu trzeba było działać koncepcyjnie i hurtowo. Trzeba było się udać na bazarek.

Na bazarku oprócz tony kartofli, trzech półtuszy wieprzowych i ćwiartki wołu udało się nabyć również 3 przyczepki rzeczy drobniejszych, wśród których znalazł się nad wyraz dorodny, niezwykle urodziwy i dziko pachnący rozmaryn. Żadne tam popierdółkowate trzy gałązki na krzyż, jakie można uświadczyć w supermarketach. Porządny kawał krzaka z korzeniami na decymetr. Już wizualizowałam sobie jak wołową ćwiatkę rozmarynem obkładam, jak wieprzową półtuszkę w rozmarynie marynuję i inne, głównie mięsne, rozmarynowe kombinacje uskuteczniam. Ale plany i życie to dwie oddzielne i niezależne od siebie kwestie. Zamiast mięsa w rozmarynie powstało rozmarynowe ciasto, które za sprawą boskich zdjęć Crummblle wbiło mi się w pamięć dość trwale.

Ciasto jest szybkie i proste w obsłudze – jak klasyczna babka ucierana. Zaczynamy od utarcia na puszystą jasną masę 120 g miękkiego masła i 175 g cukru

Do utartego masła dodajemy 175 g mąki, łyżeczkę proszku do pieczenia, 1/2 łyżeczki sody, szczyptę soli i 2 jajka (w temperaturze pokojowej)

Na koniec dodajemy drobniuteńko posiekany rozmaryn – 1 łyżkę świeżego lub 1/2 suszonego. Jak macie świeży, to śmiało można zaszaleć i dodać nawet podwójną dawkę. Ja dodatkowo dodałam skórkę startą z jednej cytryny. A zamiast mleka, które było w oryginalnym przepisie, dałam dwie łyżki soku z cytryny.

Ciasto wlewamy do foremki uprzednio natłuszczonej i wysypanej bułką tartą. Ciasta starcza na krótką (25 cm) keksówkę.

Ciasto pieczemy w 180 stopniach do suchego patyczka – u mnie trwało to godzinę.

Na koniec przygotowujemy lukier. Z oryginalnych proporcji wyszło mi go dwukrotnie za dużo. Proponuję zatem zużyć 90 g cukru pudru i sok z jednej cytryny. Ciasto polewamy lukrem dopiero gdy wystygnie. Ciasto, nie lukier.

Ciasto jest niesamowicie aromatyczne. Ma tylko jedną wadę – cholernie szybko znika. Serio – jedno popołudnie z Maleństwem i jest po sprawie. Najlepiej zrobić od razu dwa :-)

Przyjęciny, ostrzynka i potrawka. Z kurczaka.

Zwykły wpis

A było to tak, że jakieś 10 lat temu, w Bardzo Zabawnej Pracy, w której na dodatek poznałyśmy się i zaprzyjaźniłyśmy z Dziołchą, w przerwach od obowiązków służbowych toczyły się prywatne pogaduchy. Prawdopodobnie byłam świeżo po wizycie w domu rodzinnym, bom rozpoczęła opowieści o tym co w tymże domu się działo, z silnym akcentem na nadchodzące w najbliższym czasie wydarzenie. No i snułam mą opowieść, że przyjęciny Maleństwa to już wkrótce, że w związku z tymi przyjęcinami to to i tamto oraz że w kwestii przyjęcin to ja mam takie a takie zdanie.

Lud kulturalny słuchał, zadziwiał się i coraz większy brak zrozumienia wyrazem twarzy przejawiał. W końcu ktoś, zdaje się, że kierownik tego cyrku, czyli Bardzo Zabawny Szef, nie wytrzymał i zadał pytanie pulsujące w mózgu każdego ze słuchaczy: Pani Centko, a co to właściwe są te przyjęciny? I tu zdziwiłam się ja. Bo że w Lud Pracujący Stolicy w przeciwieństwie do Pomorzan nie używa kaszubskiego jo w miejsce tak, to wiedziałam.  Ale że i przyjęcin nie znają, to nie przypuszczałam w stopniu nawet najmniejszym. Bo przyjęciny to nic innego jak pierwsza komunia. No przecież, że to oczywiste, prawda?

No i mógłby to być koniec, ale tak nie jest, bo historia ma swoją przewrotną kontynuację.  Teraz mieszkam od kilkunastu już lat w Warszawie. Rodzinę odwiedzam, to oczywiste, ale z racji geograficznego dystansu czynię to względnie rzadko. Między widzeniami w użyciu są telefony, maile i gołębie pocztowe. Ale prawda jest taka, że żyjemy już teraz w trochę równoległych wszechświatach, czego przykładowym skutkiem jest fakt, że oduczyłam się mówić jo, przyjęciny i ostrzynka (a czym się ostrzy ołówki, jak nie ostrzynką?). No i zapomniałam, że kurczak w potrawce – danie dość szpitalne w wyglądzie i konsystencji – na Pomorzu jest daniem świątecznym, odpowiednim na przyjęciny właśnie. Na wesele również. Oj zdziwiłam się ostatnio na przyjęcinach kuzynki, zdziwiłam. A potem pierwszy kęs przywrócił mi pamięć. Bo kurczak w potrawce, choć nie wygląda, to pyszny jest.

Podstawową sprawą jeśli chodzi o kurczaka w potrawce jest kurczak. Jeśli chęć macie uczynić z potrawki danie wykwintne, to należało by kurczaka ugotować specjalnie na ten cel. Kurcze gotujemy w lekko osolonym wywarze warzywnym, by zwiększyć jego aromatyczność. Jeśli jednak stawiamy przed daniem mniej ambitne cele, to można po prostu wykorzystać resztki kurczaka pieczonego. Bo wszystko czego nam potrzeba, to miseczka kurczęcych skrawków.

Oprócz tego nieodzowne będą rodzynki i cytryny, a właściwie sok z cytryn. Jeśli rodzynki są mocno wysuszone i twarde, to przed użyciem zalewamy je na kwadrans wrzątkiem.

Gdy przygotowanie ingrediencji za nami, przystępujemy do dzieła właściwego. Z dwóch łyżek masła i dwóch łyżek mąki robimy zasmażkę. Masło z mąką smażymy przez 2 minuty, pilnując by się nie zbrązowiło. Zasmażkę rozprowadzamy szklanką gorącego mleka. Następnie dodajemy 1-1.5 szklanki gorącego bulionu. Na koniec sos doprawiamy sokiem z 2-4 cytryn (w zależności od tego jak soczyste cytrusy nam się trafią). Doprawiamy łyżeczką cukru i solą. Sos powinien być wyraźnie kwaskowaty.

Trzymając sos na malutkim ogniu działamy dalej. Kwaśność sosu przełamujemy dodatkiem sporej garści rodzynek

Na koniec dorzucamy kąski kurczaka i podgrzewamy całość tylko tak długo, by kurczak się zagrzał.

Sos koniecznie podajemy z ryżem. Odmiana do risotto nadaje się do tego celu idealnie.

No i teraz następuje moment, w którym osobiście się trzeba przekonać, że to niewyględne danie jest cudowne w smaku. Bo ze zdjęć to w żaden sposób nie wynika.