Był taki czas, że lat mając kilkanaście zamieszkałam w internacie. Można by rzec, że nie byłam wtedy zbyt porządna. Nie w sensie cnót wszelakich, to zostawmy na inny raz, tylko w kwestii porządków. No można by było tak powiedzieć, jakby komuś zależało. Ale ja sądzę, że to nie kwestia porządności była decydująca. Ja po prostu nie miałam czasu na sprawy przyziemne, wobec gwałtownie zaistniałych nowych okoliczności przyrody, wśród których znaczne oddalenie od rodziców było decydujące.
No więc nastał sobie taki czas i sami rozumiecie – jakże miałam znaleźć czas na odkurzanie? W jakiż to sposób rzeczy układanie mogło odciągnąć moją uwagę od nowych znajomych? Czyż istniała metoda, by pranie wydało się bardziej fascynujące niż nowe miasto? A czy kurzy wycieranie mogło przebić licealne imprezowanie? A zmywanie, po prostu, nie miało szans znaleźć mojego uznania. I tak już zostało. Dlatego kocham cię moja zmywarko. Ale nie wybiegajmy w przyszłość. W internacie zmywarki zdecydowanie nie było.
Wówczas to właśnie poznałam tajemniczy świat pleśni. Okryłam wszelkie różnice i podobieństwa między pleśnią wyrosłą na kawowych fusach, kromce chleba i kawałku sera. A najbardziej spektakularnie rośnie pleśń na gotowanej marchewce. Cudo. No ale na co ja to wszystko przytaczam? No bo zapewne zdecydowana większość z Was, jak nie wszyscy, to porządni ludzie są. I możecie nie wiedzieć jak wygląda dorodna odchowana pleść. I w związku z tym możecie mieć problem z odpowiedzią na pytanie, dlaczego pyszny pleśniak nazywa się pleśniak. No to ja Wam wyjaśnię. Podobieństwo do dawcy nazwy jest uderzające.
Jak hodować pleśń wiem, ale nie powiem. Do tego każdy musi dojść sam. Natomiast w kwestii pleśniaka jestem bardziej skłonna do zwierzeń. 200 g zimnego masła, 4 żółtka (białka zachowujemy), 300 g mąki, 2 łyżki cukru, 1.5 łyżeczki proszku do pieczenia i szczyptę soli łączymy poprzez siekanie lub w robocie kuchennym.
Masa nie da się od razu połączyć w ciasto – trzeba jeszcze okruchy pougniatać ręcznie, by uzyskać jednolitą masę.
I teraz drobna uwaga – ciasto docelowo dzielimy na 3 części, z czego do jednej dodajemy kakao. Można ciasto najpierw zagnieść, a potem do jednej części wgnieść dodatkowo kakao, albo najpierw podzielić okruchy, do jednej części dodać kakao, a potem, już oddzielnie, zagnieść. Ja wolę opcję nr 2 – łatwiej w ten sposób równomiernie rozprowadzić kakao.
Ciasto zawijamy w folię i chłodzimy przynajmniej przez dwie godziny. Gdy ciasto jest wystarczająco schłodzone na dalsze ekscesy możemy się wziąć za ubijanie białek. 4 białka ubijamy na zupełnie sztywno, następnie dodajemy 130 g cukru i ubijamy na błyszczącą sztywną pianę.
Pierwszą część białego ciasta ścieramy na tarce na wyłożoną papierem blachę. Moja blaszka miała 25×25 cm i ciasto wyszło mi dość wysokie. Można użyć blaszki nieco większej, maksymalnie 25×35 cm.
Na warstwę ciastowych wiórków wykładamy dżem. Najlepszy jest dżem agrestowy od babci z piwnicy. Z braku takowego posłużyłam się kupnym. Władowałam cały słoik czyli 200 g.
Na agrestowy dżem dałam trochę agrestu au naturel, ale tylko dlatego, że akurat miałam.
Na dżem trzemy warstwę ciasta ciemnego
Następnie ubita piana z białek
I wreszcie ostatnia warstwa białego ciasta.
Ciasto pieczemy w 180 stopniach przez 40-50 minut. W trakcie pieczenia ciasto podnosi się i może popękać – nic nie szkodzi, opadnie się i cudownie zroście podczas studzenia. A jak już wystygnie, to jest pyyyyszny :-)
W związku z tym, że nie udało mi się dokopać, do rodzinnego przepisu na pleśniaka (no wsiąkł gdzieś po prostu), posłużyłam się przepisem Dorotki.