Monthly Archives: Grudzień 2011

Odlot!

Zwykły wpis

Odlot! Nie kulinarny. Choć liczę, że to też nastąpi. Ale dziś czas na odlot w rozumieniu klasycznym, czyli poprzez oderwanie od płyty lotniska. Jest możliwe, a wręcz prawdopodobne, że wobec natłoku wrażeń oraz częstych przerw w dostawie prądu będę poza siecią. Jest też możliwe, że zginę, przepadnę, zgubię się i słuch po mnie zaginie. W końcu jadę bez planu, za to z Niesfornym Mężem i Dziołchą, a nasze wypady nigdy nie toczą się według utartych schematów.

Zatem już teraz życzę Wam świąt dokładnie takich o jakich marzycie – rodzinnych, śnieżnych i wesołych lub wyjazdowych, słonecznych i też wesołych. Każdemu według potrzeb.

Do zobaczenia za miesiąc!

PS. Kot próbował się zabrać z nami, ale ukrycie się w plecaku nie było tak przebiegłe jak mu się wydawało.

To co najlepsze w serniku (prawdopodobnie)

Zwykły wpis

Może to się nie rzuciło w oczy, bo raptem jeden sernikowy przepis trafił na bloga (i tu od razu pragnę się pokajać, czaszkę popiołem sypię i ogólnie skruchę wyrażam), ale sernik kocham miłością żarliwą i od lat niezmienną. Stop – pierwsze zdanie, a ja już skłamałam. Miłością zmienną. Bo od czasu odkrycia sernika nowojorskiego, sernikowa miłość przeszła na kolejny level intensywności. I nie wiem co bardziej mnie kręci – czy serowa, grzesznie kremowa i ciężka masa, czy też maślany, krucho-słony spód.

No właśnie, ten spód z ciasteczek Digestive konkuruje z masą o moją uwagę. Uwielbiam jego smak i fakturę. I chcę go jeść częściej. A sernik ma jedną podstawową wadę, rzucającą cień na nasze relacje – wymaga parugodzinnego, a najlepiej całonocnego leżakowania w lodówce. Cały dom pachnie, a z degustacją trzeba czekać do dnia następnego. Nieludzkie! Mniemam, że nie ja jedna tak odczuwam sprawę, bo gdzieś w necie (autora przepraszam, nie mam pojęcia gdzie i kiedy to było) trafiłam na cudowny pomysł wykorzystania sernikowego spodu w sposób umożliwiający natychmiastową konsumpcję.

No właśnie – kruszonka z ciasteczek. Jest to rozwiązanie 80% moich problemów egzystencjonalnych, lek na prawie całe zło tego świata i, nade wszystko, genialny smak.

Owoce, mogą być mrożone, wrzucamy do żaroodpornego naczynia i otulamy łyżką skrobii.

Ciasteczka kruszymy.

Dodajemy rozpuszczone masło – ok. dwa razy mniej niż ciasteczek.

Hojnie obsypujemy owoce kruszonką.

Pieczemy ok. 35-40 minut w 220 stopniach. Jeśli chcemy uraczyć gości, to lepiej robić owoce w indywidualnych ramekinach, bo nie da się ich elegancko porcjować. Natomiast domownicy oraz goście na prawach domowników będą usatysfakcjonowani w każdym wypadku.

Kapka kremówki lub bita śmietana w charakterze dodatku nie są złym pomysłem.

Trzy kolory pretekstu

Zwykły wpis

A było to tak, że w pracy dziewczyny rozmawiały o kremie z octu balsamicznego. Ja nawet w tej rozmowie nie uczestniczyłam, bo pochłonięta byłam bez reszty jakąś tabelką, pismem, wykresem czy inną poezją, która absolutnie i kategorycznie wymagała skończenia na już. One i ja zdawałyśmy się istnieć w tym momencie w równoległych wszechświatach. Że między tymi wszechświatami był jakiś tunel wyszło na jaw później. A dokładnie wtedy, gdy w mojej głowie, pozornie znikąd, zagościła wizja kremu z balsamico, której nie mogłam się oprzeć.

Musiałam znaleźć towarzystwo dla kremu. Ja, co prawda, byłabym go słonna jeść na kanapkach, a nawet wyjadać łyżkami. Ale Niesforny Mąż nie jest aż takim fanem tej słodko-kwaśnej aromatycznej mazi. Na oświecenie, na szczęście, nie musiałam długo czekać. Na warzywach tak zapachniało mi bazylią, że caprese stało się oczywistym wyjściem z sytuacji.

Składniki na caprese nie są kłopotliwe – pomidor, mozarella, bazylia. Myjemy, koimy, układamy na talerzu.

Teraz czas na krem, od którego cała historia się zaczęła. Ocet balsamiczny redukujemy, obowiązkowo na małym ogniu. Nie wolno pozwolić mu się przypalić, bo będzie gorzki. Zwłaszcza uważać trzeba gdy już zaczyna gęstnieć i się karmelizować. Odparowujemy go mniej więcej do czasu gdy zmniejszy swą objętość o połowę. Należy wziąć poprawkę na to, że gdy wystygnie będzie bardziej gęsty.

Na trzecim obrazku widać gęstość na gorąco, na czwartym – na zimno. W przypadku wątpliwości najlepiej przełożyć odrobinkę na zimny spodek – stygnie i gęstnieje bardzo szybko, co pozwala sprawdzić czy już czas na koniec gotowania.

Teraz kapka oliwy, esy-floresy z kremu i gotowe. W prostocie siła.

Wręcz przeciwnie.

Zwykły wpis

Trafiłam w sklepie na marynowane kurki. Niby nic trudnego, choć fakt, stoją troszkę na uboczu. Ale clue mojego trafienia zawiera się w tym, że trafiłam na nie w promocji. Co przeważyło szalę. Bo jednak regularne 11-12 zł za mały słoiczek działa na mnie trochę odstraszająco.

Jak już słoik kurek znalazł się w moim posiadaniu, to nie miałam żadnych wątpliwości jak je spożytkować. Mam w zeszycie jedną ze swoich ulubionych sałatek, do której zrobienia prawie zawsze pretekstem są promocyjne kurki. Zatem dziś będzie wręcz przeciwnie. W odniesieniu do wczoraj, nie do kurek. Będzie szybko, łatwo, za to z efektem gwarantowanym. I nawet troszkę wykwitnie.

Składników nie jest wiele. Na początek część grzybno-warzywna: 1 sałata lodowa, 1 cebula czerwona, 1 słoik marynowanych kurek (200-300 g).

Następnie wędzony łosoś w ilości 150-200 g.

I ostatni krok – sos, zrobiony z dwóch łyżek majonezu i łyżki koncentratu pomidorowego.

A w sekrecie Wam powiem, że najlepiej wrzucić wszystko do miski i porządnie wymieszać z sosem. Sałatka traci przez to na estetyce, ale zyskuje na smaku.

 

Tort o niewymawialnej nazwie

Zwykły wpis

Zobaczyłam ten tort i wpadłam w zachwyt. Zapragnęłam go zrobić już, teraz, natychmiast. Moje wyobrażenie o jego wspaniałości rosło z każdą sekundą oczekiwania na jego przyrządzenie, a że musiałam poczekać aż tydzień, to tort w tym czasie zdążył przeobrazić się w świętego grala, kamień filozoficzny i eden w jednym. Przy tak wysoko postawionej poprzeczce nie było łatwo. I cóż, nie będę kłamać, zawiodłam się.

Nie, nie, nie – nie zniechęcajcie się. Tort jest bardzo smakowity. Ja po prostu nie podołałam sugerowanej dekoracji. Oraz uważam, że proporcje masy czekoladowej wymagają korekty. I nazwa mogłaby być łatwiejsza, bo za chińskiego boga nie jestem w stanie jej zapamiętać. Poza tym, to naprawdę smaczny tort.

Przepis jest trochę przydługi, uprzedzam lojalnie. Ale nie ma w nim nic trudnego, po prostu jest dużo czynności do wykonania.

1) Spód (tu i w dalszej części wszystkie proporcje podaję na tortownicę o średnicy 26 cm)

  • 185 g białek (z ok. 5,5 jajka)
  • 130 g żółtek (z ilości jajek jak wyżej)
  • 175 g masła w temp. pokojowej
  • 175 g cukru
  • 120 g gorzkiej czekolady (w oryginale było 60 g czekolady i 60 g masła kakaowego)
  • łyżka kakao
  • 210 g mąki
  • łyżka proszku do pieczenia

Czekoladę rozpuszczamy, połowę cukru ubijamy na sztywno z białkami, drugą połowę cukru ucieramy na puch z masłem. Do masła, nie przerywając ubijania, dodajemy po kolei żółtka oraz jeszcze ciepłą czekoladę. Następnie, z miksera przerzucamy się na łyżkę i na zmianę dodajemy mąkę przesianą z kakao i proszkiem do pieczenia oraz ubite białka. Pieczemy w 180 stopniach do suchego patyczka. Oryginalny przepis mówił o 20 minutach, u mnie to trwało 40.

2) Czas na masę białą – krem bawarski.

5 żółtek ucieramy z 40 g cukru na biało. 235 ml mleka doprowadzamy do wrzenia i cienką strużką wlewamy do utartych żółtek nie przerywając ubijania. Masę mleczno-jajeczną przelewamy do garnuszka i podgrzewamy cały czas mieszając do temperatury 85 stopni. Nie mam termometra kuchennego, więc stopień podgrzania mierzyłam poprzez wsadzenie palucha do masy w profesjonalnej i precyzyjnej skali zimne-letnie-ciepłe-parzy-parzy bardzo-wrzątek. Podgrzewanie należy przerwać gdzieś między parzy a parzy bardzo. Zestawiamy z ognia.

Do gorącej masy dodajemy 200 g białej czekolady oraz 15 g żelatyny rozpuszczonej w małej ilości gorącego mleka. Dodatkowo w oryginalnym przepisie była pasta z orzechów laskowych (90g), której nawet nie miałam pomysłu gdzie kupić, więc po prostu pominęłam.

Gdy czekolada i żelatyna się rozpuszczą, ubijamy masę pozwalając jej ostygnąć do 35 stopni (w skali paluchowej – letnie). Przestudzoną masę łączymy z ubitą kremówką (500 g).

3) A teraz masa czekoladowa.

W oryginalnym przepisie była to kremówka pół na pół z mleczną czekoladą (po 300 g). Z tych proporcji wyszedł mi pyszny czekoladowy sos, który miałam ochotę wyjadać łyżkami. Niestety, nie tężał do konsystencji dającej się kroić. Nim zorientowałam się w sytuacji, część zbyt rzadkiej masy zdążyłam wylać na tort, resztę próbowałam ratować. Część odlałam, a do pozostałej dodałam więcej czekolady. Ogólnie wyszło mi, że proporcje powinny być takie: 150 g śmietanki, 400 g czekolady, z czego przynajmniej jedną mleczną tabliczkę zastąpiłabym czekoladą gorzką. A proces przygotowania jest prosty – podgrzewamy śmietanę do prawie-wrzenia i rozpuszczamy w niej połamaną czekoladę.

4) Składamy podzespoły w całość.

Próbowałam poskładać wg instrukcji z przepisu, co zfrustrowało mnie, bo a) było męczące i b) i tak nie wyszło odpowiednio ładnie. Następnym razem przełożę po prostu biszkopt obiema masami. Ale napiszę jaka była intencja – kto uzdolniony plastycznie bardziej ode mnie (a o to naprawdę nie trudno) niech próbuje.

Biszkopt należy przekroić na dwa płaty i ze spodniej części odkroić brzeg, tak by miał średnicę nieco mniejszą niż tortownica.

Zakładamy rant tortownicy i zalewamy spód białą masą, wpychając ją w szczelinę powstałą po ucięciu brzegu spodniego blatu. Wstawiamy blachę do lodówki, żeby masa nieco stężała.

Po ok. pół godzinie wyciągamy blachę i tężejącą masę rozgarniamy na boki, robiąc po środku zagłębienie. Wrzucamy tam okruchy ciasta pozyskane z drugiego płata biszkoptu oraz orzechy laskowe. Zalewamy częścią masy czekoladowej. Wstawiamy do lodówki.

Masa czekoladowa o właściwych propocjach powinna stężeć. Gdy to nastąpi, resztę masy wylewamy na wierzch i wyrównujemy poziom. Teoretycznie zostawiając biały brzeg. Mi od tego momentu już się ciasto sypało, więc by skrócić swe cierpienia pojechałam czekoladą po całości.

Wierzch dekorujemy prostopadłościanami wyciętymi z drugiego płata biszkoptu i orzechami laskowymi. Proszę, nie sugerujcie się moimi zdjęciami. Nie ma przeciwskazać, by zrobić to ładnie.

A tu dowód na niesłuszność oryginalnych propocji – masa na spodzie, po całej nocy w lodówce, nadal rozpływa się i kroić się nie daje:

 

 

Obiad z lodów

Zwykły wpis

Pierwszy od dłuższego czasu nieremontowy dzień weekendowy się w końcu nam przytrafił. Zalegliśmy sobie beztrosko przed telewizorem, racząc się odmóżdżającą telewizją weekendową, nie mając nawet żadnych wyrzutów sumienia na tym tle. Przerywaliśmy ten proceder jedynie na przyjemności. A to późne śniadanie, a to kawka, lampka wina, kocyk na nogi i mruczący Kot pod rękę. Po paru godzinach lenistwa odczuliśmy potrzebę konsumpcyjną, bliżej niesprecyzowaną. Z poziomu kanapy zaczęłam przywoływać w pamięci zawartość lodówki. Musztarda? Nie. Pomidor? Nie. Niezidentyfikowana zawartość słoika na górnej półce? Zdecydowanie nie. Hmmm… A czy przypadkiem przy ostatnim przeglądzie zamrażalnika nie wpadły mi w oko lody? Coś mi się majaczyło, że tak. 

Z miejsca nabraliśmy ochoty na zimną gąłkę lodów pod kolejny kubek gorącej kawy. Myśl ta zmotywowała mnie na tyle, że aż podniosłam się z kanapy i podreptałam ku lodówce. Rozpoczęłam przekopywanie szuflad zamrażalnika i bingo! Lodowe pudełko zaiste tam było. I już był w ogródku, już witał się z gąską, gdy wtem nagle… czar prysł po otwarciu pudełka.

Rzekome lody okazały się być zamrożoną solidną porcją kurek, które zapewne od mej Madre dostałam, schowałam, zapomniałam. Rozczarowanie związane z brakiem lodów szybko ustąpiło radości wielkiej z cudownego odnalezienia  kurek wynikłej. I pomysł na ich wykorzystanie od razu się zmaterializował.

Kurkom pozwoliłam rozmrażać się na patelni w oparach podsmażonej cebuli.

W międzyczasie polędwiczki wieprzowe pokroiłam na mniejsze kawałki, popieprzyłam, ze wszystkich stron obsmażyłam.

Mięso dorzuciłam do grzybów, podlałam bulionem i pozwoliłam mu się dusić pod przykryciem na wolnym ogniu do miękkości.

Pod koniec zdjęłam pokrywkę, zwiększyłam ogień i pozwoliłam połowie płynu odparować. Ubytek uzupełniłam śmietanką.

Hmmm… Pyszności. Obowiązkowo z natką pietruszki.

A winny temu jest Makłowicz. Robert.

Zwykły wpis

A było to tak, że Makłowicz namieszał nam w głowie. W ramach przedpodróżnych przygotowań obejrzeliśmy jego program, z którego wynikało, że:

  1. O kuchnię portugalską w Luxemburgu łatwiej niż o luksemburską
  2. W każdej restauracji podają sztandarowe danie kuchni luksemburskiej, czyli steak Américain (co trąci pewną sprzecznością z punktem pierwszym, ale wzięliśmy temat na wiarę).

Efekt był taki, że najpierw przez pół wyjazdu szukaliśmy rzeczonych Portugalczyków. Bezskutecznie. Poddawszy się skierowaliśmy energię na poszukiwanie kulinarnej dumy kraju. Znaleźliśmy. W aż jednej restauracji. W absurdalnie wysokiej cenie. Poddaliśmy się po raz drugi. Ale, jak może pamiętacie, wcale nie był to kulinarnie rozczarowujący wyjazd. A co się odwlecze, to nie uciecze.

Okazji do spróbowania rzekomo typowego luksemburskiego dania przyniosła wizyta w sąsiedniej Francji. Z tym, że tam funkcjonuje ono pod nazwą steak tartar.

Steak tartar to danie dla wysublimowanych barbarzyńców, swobodnie podchodzących do tradycji. Jest to bowiem surowe mięso, jednak przetworzone w najdelikatniejszą, kremową materię, na dodatek tak nie podobną do naszego tatara, jak to tylko możliwe. Nie mogłam nie przygarnąć pod swą strzechę tego francusko-luksemburskiego kolegi tatara, bo za tym ostatnim szaleję od dziecka i jego przyjaciele są moimi przyjaciółmi :-)

No to do dzieła!

Przygotowujemy pierwszą porcję składników:

  • 1/2 posiekanej cebulki
  • 2 łyżki kaparów
  • 8 posiekanych korniszonów
  • 2 łyżki posiekanej pietruszki
  • 2 łyżki oliwy extra-virgin
  • 1 posiekany ząbek czosnku
  • 1 łyżeczka soli
  • 1/2 łyżeczki białego pieprzu
  • 6 łyżek majonezu
  • pół łyżeczki tabasco

Składniki te należy przygotować na początku, bo potem trzeba działać szybko. Bowiem mięso nie powinno się zbytnio zagrzać w procesie przygotowywania potrawy. Zatem wyciągamy zimny kawałek najładniejszej wołowiny z lodówki (ok.0,5 kg), kroimy w kostkę i albo siekamy ostrym nożem na drobnicę, albo wrzucamy do robota kuchennego.

Do rozdrobnionego mięsa dokładamy wszystkie wymienione wyżej dodatki za wyjątkiem majonezu i wyrabiamy przez 3-4 minuty. Następnie dodajemy majonez i wyrabiamy kolejne 3-4 minuty. Na koniec dodajemy: 

  • 2 łyżki musztardy dijon
  • 2 łyżki keczupu
  • 1 łyżka sosu worcestershire
  • sól do smaku

Mieszamy już krótko – do połączenia składników. Serwujemy z białym pszennym pieczywem lub (na modłę belgijsko-francuską) z frytkami.

Może i niewyględne to danie, nie fotogeniczne i ogólnie nie z tych, które pożera się wzrokiem. Ale  jest genialne.

To był zwyczajny dzień

Zwykły wpis

To był zwyczajny dzień. Budzik jak zwykle zadzwonił za wcześnie. Więc na drzemkę go skierowałam. Potem drugą. Przy ósmej straciłam rachubę.  I obudził mnie dopiero Kot domagający się czułości i jedzenia, w niesprecyzowanej kolejności. Kot na zegarku zna się słabo, więc obudził mnie za późno. Zerwałam się do galopu próbując błyskawicznie i jednocześnie skompletować garderobę, Kota dopieścić, umyć się, uczesać, Kota nakarmić, twarz wyretuszować i opcjonalnie jeszcze nie zabić się  przy tym wszystkim.

Potem oczywiście był korek, bo korek zawsze musi być gdy człowiek jest spóźniony. Takie jest odwieczne prawo miejskiej dżungli. Z włosem rozwianym wpadłam do pracy, wzięłam głęboki wdech, zrobiłam sobie duży kubek kawy i już miałam spokojnie usiąść i spokojnie zacząć pracować. Ale całą spokojność diabli wzięli, bo w inboxie pierdyliard maili mnie przywitał z samymi sprawami na już, względnie na wczoraj. Gdzieś o piętnastej wypiłam zimną już kawę, wyprosiłam możliwość wcześniejszego opuszczenia posterunku i ruszyłam żeby zdążyć na spotkanie z majstrem, który w ciągu dnia zadzwonił do mnie jedyne siedem razy, ciągle zmieniając godzinę spotkania. Jak byłam w połowie drogi majster zadzwonił po raz ósmy, że jednak dzisiaj to on nie da rady. Za to za chwilę zadzwonił magik nr 2, że on natomiast da dziś radę, choć pierwotnie miał nie dać. Czy muszę dodawać, że do magika nr 2 w zupełnie inną część miasta trzeba podjechać?

No więc właśnie. Zwyczajny dzień. Po takim zwyczajnym dniu oczekiwania względem jedzenia mam ograniczone do minimum – ma być szybko (bo pokłady energii życiowej na maksymalnie 10 minut stania przy garach pozwalają) oraz pysznie (bo niepysznych rzeczy nie ma sensu jeść). Jakie jest rozwiązanie tego równania? Tak, znów będzie o makaronie. I wcale nie zamierzam przepraszać. Bo makaron jest genialnym ułatwieniem życia codziennego.

No to czas – start!

Wstawiamy na gaz garnek z wodą na makaron. Siekamy cebulkę, szklimy ją na niewielkiej ilości tłuszczu (pół na pół masło z oliwą). Woda powinna już zawrzeć – łycha soli i dwie porcje makaronu lądują w środku. Do cebulki dorzucamy rozerwane na nieco mniejsze części plastry wędzonego łososia.

W czasie gdy łosoś siedzi na patelni i traci swoją ciemnołososiową barwę na rzecz jasnołososiowej, przekrajamy na pół garść pomidorków koktajlowych.

Pomidorkom wystarczy raptem 1 minuta na patelni – mają się zagrzać, ale nie stracić jędrności. Teraz parę łyżek śmietany (gęsta 18%), oraz sól i pieprz. Przy soleniu nie zapominajmy, że łosoś jest słony.

Trzymamy sos na ogniu tylko do czasu aż będzie gorący – więcej mu nie trzeba. Makaron już powinien być al dente. Odcedzamy, mieszamy, na talerze przekładamy. Trochę natki z wierzchu nie zawadzi.

Jeszcze łyżka parmezanu na sam koniec. Tak, tego mi trzeba po takim zwyczajnym dniu.

makaron

Co jedzą Wikingowie?

Zwykły wpis

Dawno się nie skarżyłam, więc może pomyśleliście sobie, że remontowe perypetie w mojej kuchni już dobiegły końca. No niestety nie. Rozpiździel trwa sobie w najlepsze. Mam też wrażenie, że  w marketach budowlanych bywam częściej niż w domu i jeśli chodzi o znajomość topografi tychże, śmiało mogę stawać w szranki z wieloletnimi pracownikami. Sklep meblowy na I też nie ma przede mną tajemnic. Ich restauracja również.

W ikeowym bistro bywają ciekawe rzeczy. Już jakiś czas temu podpatrzyłam pewien pomysł, wyeksploatowałam go, po czym o nim zapomniałam. Ostatnie tygodnie odświeżyły mi pamięć. I dobrze, bo jest to nader smakowita przekąska. Odpowiednia na śniadanie, lunch, kolację. Na piknik już nie, ale nie można mieć wszystkiego.

Potrzebne nam będą:

1) zrumienione krewetki

2) podpieczone bułeczki lub tosty

3) jajka w koszulkach

Jeśli chodzi o jajka w koszulkach, to dwa słowa wyjaśnienia, prosto od Julii Child. Aby się sztuczka udała, jajka muszą być bardzo świeże. Mniej świeżym jajkom można pomóc wkładając je w skorupce na 8-10 sekund do wrzątu. Ponadto, wodę trzeba osolić i zakwasić – to pomaga białku się szybciej ściąć. Jajko najlepiej wbić do miseczki i potem szybkim ruchem wpuścić je z małej wysokości do wrzącej wody. Tak punktowo, bez rozmachu. Szybciutko zakręcić pływające białkowe wąsy dookoła żółtka i na małym ogniu gotować ok. 4 minut. Po tym czasie wyłowić jajko, wsadzić na moment do zimnej wody, ewentualnie zostawić w zimnej wodzie na dłużej, jeśli jajko musi poczekać na resztę składników. Alternatywnie jajka w koszulkach można zastąpić jajkami pięciominutowymi, czyli po prostu gotowanymi przez dokładnie 5 minut. To czas dla jajek mniejszych. Średnie gotujemy 5,5 a duże 6 minut. Plus dodatkową minutę jeśli jajka były wyjęte wprost z lodówki.

No to do dzieła!

 

Na podpieczone pieczywo kładziemy sałatę dowolną lub rukolę, roszponkę, szpinak – coś zielonego wedle uznania. Ja chętnie biorę lodową sałatę ze względu na jej chrupkość. Dla wygody konsupcji kroję sałatę w mniejsze kawałki. Ze względów estetycznych najlepszym wyborem byłby cały liść sałaty karbowanej.

 

 

 

 

Na zielonościach ląduje wyłowione z wody, oszuszone i pozbawione farfocli jajo. Nie polecam zakwaszać wody octem balsamicznym (akurat tylko taki miałam w domu), bo jajo będzie w brązowe plamki :-)

 

 

 

 

 

 

Czas na sos. Z krewetkami dobrze mi się komponuje cytrynowy majonez. Ale sos ziołowy, pikantny czy czosnkowy też miałby rację bytu.

 

 

 

 

 

Następnie tarty ser. O konkretnym smaku. Może być parmezan, może być dojrzały cheddar, ale już mdła mozarella się nie sprawdzi.

 

 

 

 

 

Kolejne na kanapce lądują krewetki. W Ikei kanapkę posypują surowymi krewetkami koktajlowymi. Nie jest to zły pomysł. Ale że akurat miałam parę większych mrożonych krewetek to właśnie ich postanowiłam użyć. Robiłam też kanapkę w innych wersjach – z podsmażonym bekonem, z salami, szynką, grilowanym oscypkiem oraz resztkami pieczonego kurczaka. Pełna dowolność. Jednak w przypadku użycia dodatków występujących w plastrach, sugerowałabym (dla stabilności konstrukcji) ułożyć je pod jajkiem.

 

 

 

Jeszcze odrobina natki pietruszki. Albo innego zielska. Lub świeżo mielonego pieprzu. Czy też siekanego chilli.

 

 

 

Pycha!

Czeko-ambulans

Zwykły wpis

TO atakuje niespodziewanie. Chwila nieuwagi, podstępny aromat dolatujący do nosa albo zbyt apetyczne zdjęcie i gotowe. Niedobór czekolady w organizmie atakuje z mocą stada rozwścieczonych harpii. Zwłaszcza gdy deszcz dzwoni w szyby.

Nagle wśród grudniowych szarości rozbłyska światło. Na pomoc wyrusza pogotowie czekoladowe. Gna jak błyskawica. Musi się spieszyć, bo u pacjenta już słabnie puls. Już ślinianki nie wyrabiają, już kiszki się skręcają w tęsknocie za czekoladą. Oczy się przymykają, a w świetlnej poświacie majaczy obraz kuszący jak śpiew syreny.

Tu nie ma czasu na powolne ubijanie, długie pieczenie, nocne leżakowanie w lodówce. Doświadczony ratownik szybkim, wprawnym ruchem kruszy czekoladę.

Dozuje 75 g wysokoprocentowej substancji aktywnej, drugież tyle masła odmierza i łączy te ingrediencje w mikrofalówce w płynną miksturę. Dla wzmocnienia efektu leczniczego dodaje 4 łyżki cukru pudru, 1,5 łyżki mąki oraz jedno jajko.

Szybko rozdziela lek pomiędzy ramekiny.

Po 15 minutach w 200 stopniach remedium jest gotowe.

Aplikujemy go pacjentowi w towarzystwie bitej śmietany. Obserwujemy jak błogość powraca na twarz. W razie potrzeby czynność powtarzamy. Do skutku.