Tag Archives: łosoś

Świński ogon czy spaghetti? Nieważne!

Zwykły wpis

Nie trzeba nawet specjalnych życiowych rewolucji do tego.  Nie trzeba wydarzeń wiekopomnych, nie trzeba klęsk żywiołowych ani apokaliptycznych sensacji. Nie trzeba nowej pracy, nowego członka rodziny ani nowych butów co to obcierają pięty. Nie trzeba niczego. Wystarcza życie samo w sobie, aby zostać bez krzty wolnego czasu. A jak jeszcze do tego faktycznie coś się przytrafi, to można skończyć w czasowej czarnej dziurze.

Bo czas to taka podstępna bestia, co swym nadmiarem atakuje wtedy, gdy wszystkie filmy są obejrzane, wszystkie krzyżówki rozwiązane, a dobrej książki pod ręką brak. Wtedy jest go dużo i ciągnie się jak najdłuższe spaghetti. A jak kusząca rozrywka wygląda z każdego kąta, a zza pieca, meblościanki i spod łóżka gapi się na człowieka milion obowiązków, to nagle i niewytłumaczalnie zwija się jak świński ogon w przykrótki świderek.

A skoro już o makaronie mowa, to  nic tak cudnie jak makaron nie dopasowuje się do czasowych możliwości. Jak się chce, to można kilkugodzinny sos bolognese sobie zaserwować czy też na długie godziny łokcie mąką upudrować własnoręcznie wałkując płaty na lazanię. A jak się nie chce, czy też jak się chce wręcz przeciwnie, to w minut kilka można załatwić sprawę.  I to bez uszczerbku na smaku. O na przykład tak:

Cooking&eatingMakaron dowolny, szeroki, podłużny, kręcony lub też prosty wrzucamy na osolony wrzątek

Cooking&eatingA w czasie gdy makaron się gotuje sięgamy po cebulę, garść solidną szpinaku i kilka plastrów wędzonego łososia. Cebulę kroimy w kostkę, łososia nieco rozdrabniamy, szpinak wystarczy umyć.

Cooking&eatingSzklimy cebulkę na maśle, dorzucamy łososia, a po chwili również szpinak

Cooking&eatingGdy szpinak nieco sflaczeje, ale liście nadal będą wyglądać jak liście a nie bezkształtne wodorosty, dolewamy kilka łyżek tłustej śmietanki

Cooking&eatingTrzymamy sos na ogniu jeszcze jakąś minutkę – tyle wystarczy by śmietana była bliska wrzenia. Na koniec doprawiamy sos solą & pieprzem i łączymy z makaronem. I już – genialnie pyszny makaron gotowy w 10 minut. W sam raz na dni gdy czasu brak. A także na wszystkie pozostałe :-)

Cooking&eating

Cooking&eating

Kot, pudełko i śniadanie na obiad

Zwykły wpis

Trzecie prawo kociej równowagi wszechświata głosi, że kot pozostawiony w zasięgu pudła będzie dążył ruchem niejednostajnym i chytrym do tego, by znaleźć się w pudle. Nie ma lepszej zabawy niż pudełko. Ach ileż ono sprawia możliwości – można wskoczyć, wyskoczyć, wskoczyć, wyskoczyć, wskoczyć, … – i tak w nieskończoność. W pudełku można też siedzieć oraz (co najważniejsze) spać. I to jak dobrze! Sprezentujcie kiedyś kotu super wypasione legowisko, zapakowane w pudełko. Rozpakujcie, koniecznie pozostawiając kartonowe opakowanie obok. A potem patrzcie gdzie ułoży się kot…

No dobrze. Obgadałam Kota oraz całą resztę kociego rodu, a sama wcale lepsza nie jestem. Nie w sensie przesiadywania w kartonach. Wszakże przykład Hanki Mostowiak pokazuje, że od kartonów to się lepiej trzymać z daleka. Miałam raczej na myśli thinking outside the box, które sprawia mi czasem problem ogromny i brnę w ślepy zaułek jak ten koń z klapkami na oczach. Jak już powstanie mi jakieś połączenie w mózgu, jak już jakaś myśl, choćby i absurdalna, zakiełkuje, to trudno dziadostwo wyplenić.

Wskutek powyższego kedgeree spróbowałam jakieś 5 lat po zakupie książki Nigelli przepis na nie zawierającej. Nie dlatego, że wcześniej nie miałam na nie ochoty, brakowało mi produktów lub się najzwyczajniej w świecie nie składało. O nie. Danie mnie pociągało, a wszystkie składniki są względnie łatwo dla mnie dostępne. To skąd ta zwłoka? Ano stąd, że Nigella (w myśl brytyjskiej tradycji kulinarnej) umieściła ten przepis w sekcji o śniadaniach, a mi to danie wybitnie na śniadanie nie pasuje. Nawet podtytuł, że to śniadania na każdą porę nie pomógł. Ale wtem nagle po 5 latach wpadłam na to odkrywcze rozwiązanie, by kadgeree przyrządzić w charakterze obiadu. Czy to wystarczy na nobla?

Dzisiejsza wersja nie jest wiernym odwzorowaniem przepisu Nigelli, a jedną z możliwych wersji kedgeree. Mianowicie z wędzonym na ciepło łososiem. Ale po kolei. Na początek siekamy dwie cebulki, przygotowujemy parę liści limonki (mogą być suszone) oraz samą limonkę, sos rybny, a także po pół łyżeczki kurkumy, mielonych ziaren kolendry i kuminu.

W rondlu lub na głębszej patelni rozpuszczamy tłuszcz – mieszankę masła i oleju, a jeszcze lepiej (cześć oddając tym samym indyjskim korzeniom potrawy) ghee, czyli klarowane masło. Jakiego tłuszczu nie użyjemy, chodzi o to, by podsmażyć cebulę. Gdy się zeszkli wrzucamy kurkumę, kolendrę oraz kumin i smażymy około minuty, pozwalając przyprawom rozwinąć pełnię swego aromatu. Następnie dorzucamy ryż basmati w ilości 200 gram.

Ryż porządnie otulamy przyprawami, a następnie dodajemy ok. 450 ml wody, sos rybny i liście limonki. Przykrywamy i pozwalamy ryżowi gotować się na małym ogniu przez ok. 15 minut. My w tym czasie jednak nie odpoczywamy, bo mamy do zrobienia 2 rzeczy. Po pierwsze – gotujemy ze trzy jajka na twardo lub prawie twardo, jeśli się uda uchwycić ten moment.

Po drugie – przygotowujemy łososia, czyli zwarty kawałek ryby (ok. 200 g) dzielimy na cząstki. Najlepiej robić to rękoma, pozwalając rybie rozpadać się wzdłuż słojów tłuszczowych, czy jak tam się nazywają te białe przerywniki w pomarańczowym mięsie.

Gdy ryż jest już miękki składamy puzzle w całość – ryż skrapiamy limonką i ewentualnie dodatkowym sosem rybnym, jeśli jest za mało słony. Dodajemy siekaną kolendrę i cząstki łososia.

Na koniec dorzucamy ćwiartki jajek. Podajemy od razu, na ciepło, lub w temperaturze pokojowej, jak sałatkę. Dodatkowa limonka nie zawadzi. Oj jak żałuję, że tak długo zwlekałam z wypróbowaniem kedgeree!

Konkurs bez związku z łososiem

Zwykły wpis

Wiem, gdzie dzisiaj będę spała. Wiem, że bez problemu dogadam się z panią sklepową, nawet, jeśli będę miała życzenia specjalne. Wiem, że mimo zakazów, oprócz kolacji na stole wyląduje również Kot. Wiem, że jeśli tylko będę tego chciała, to z kranu poleci gorąca woda. Świadczyć może to tylko o jednym – Podróż się skończyła.

Po pierwsze, w ramach słodkiej rekompensaty za długą rozłąkę, mam dla Was konkurs, w którym nawet można coś wygrać – zajrzyjcie na fejsa, bo tam się sprawa rozgrywa.

A po drugie, mam dla Was cudowny, choć niebywale prosty przepis, który musiał długo poczekać. Bo cały mój wyjazd. Chciałam go zamieścić przed urlopem, ale wiecie jak to jest. W ostatniej chwili się okazuje, że jeszcze jest milion rzeczy do zrobienia. Nagle światu się przypomina, że ma do człowieka jakieś sprawy, więc wykorzystuje te ostatnie chwile, by wyegzekwować spełnienie wszystkich życzeń. Więc jeszcze trzeba było coś w pracy zrobić. Jeszcze coś załatwić. Jeszcze jakiś rachunek opłacić. Jeszcze jakieś niezbędne zakupy zrobić. Jeszcze Kota w dobre ręce na przechowanie oddać. Jeszcze w milion miejsc zadzwonić. Bilety wydrukować, kwiatki podlać, a przy tym wszystkim nie zapominać o oddychaniu.  I w rezultacie, jak zwykle, wyjeżdżałam zupełnie po wariacku, dopakowując się dwie sekundy przed wyjściem z domu.

Za to gdy już wyszłam z domu, wszystko to zniknęło. Zaczęła się Podróż. Całkowicie nieprzewidywalna. Bez narzuconych reguł, bez sztywnego grafiku, spontaniczna i wciągająca. Jedynym ograniczeniem był bilet powrotny, bo zdrowy rozsądek został w domu. Mmmm… Co tu dużo mówić – cudnie było. Pod względem jedzeniowym również. Ale szczegółów nie zdradzę, bo temu właśnie fejsowy konkurs jest poświęcony. Nie będę zatem psuć zabawy i wrócę do dzisiejszego przepisu. A dziś będzie o fenomenalnym łososiu. I o porach. Dla kontrastu do łososia dodanych.

Chociaż głównym bohaterem tego dania jest łosoś, to zaczniemy od porów, ale tylko dlatego, że one potrzebują więcej czasu na rozwinięcie swych walorów.

Dla dwóch osób 4 pory sprawdzą się wyśmienicie. Myjemy je, ładujemy do garnka z łyżką masła i łyżką soli, zalewamy wodą i gotujemy 30 minut, licząc od momentu, gdy woda zacznie wrzeć.

W czasie gdy pory się gotują robimy serowy beszamel. W tym celu rozpuszczamy 15 g masła i zasmażamy je (bez rumienienia) z 15 g mąki. Zasmażkę podlewamy 180 ml gorącego (koniecznie!) mleka i gotujemy, aż powstanie kremowo aksamitny beszamelowy sos.

W tym momencie zdejmujemy już sos z ognia, dodajemy 100 g gorgonzoli i mieszamy, aż ser się rozpuści w gorącym beszamelu.

Na koniec jeszcze wrzucamy żółtko i doprawiamy sos solą, pieprzem i gałką muszkatołową.

Ugotowane pory odsączamy z wody, układamy w żaroodpornym naczyniu, zalewamy sosem i wstawiamy pod górną grzałkę piekarnika na 10-15 minut – tyle powinno wystarczyć by sos dostał złotych wypieków.

Czas, który pory spędzają w piekarniku, wystarczy też w zupełności na przygotowanie łososia. Bo pracy z nim jest znikoma ilość. Wystarczy filet bez skóry pociąć na mniejsze kawałki – z jednego fileta wyjdą 4 sztuki – i oprószyć solą.

Następnie każdy kawałek obtoczyć dokładnie w (i tu cały sekret tego przepisu się zasadza) mieszance cukru z proszkiem musztardowym. 2 łyżki cukru + 2 łyżeczki musztardowego proszku wystarczą na tę ilość ryby. Ważna rzecz – robimy to bezpośrednio przed smażeniem, żeby proszek nie miał czasu wejść w reakcję z wilgocią ryby i zamienić się w papkę.

Tak opanierowane rybne kąski smażymy na dość gorącym oleju. Dosłownie minutkę z każdej strony. No ewentualnie dwie, jeśli filet był bardzo gruby. Ale nie dłużej.

Pory inspirowane były przepisami Julii Child, natomiast przy łososiu pomogła mi Nigella. Z takiej kombinacji musiało wyjść coś pysznego. I nie będę się krygować, powiem otwarcie: wyszło genialnie :-) Zapiekane pory są świetnym dodatkiem do niejednego mięsa, a nawet solo. Łosoś w musztardzie z cukrem jest oszałamiający w smaku, a do tego ma jeszcze chrupiącą karmelową skorupkę. Po prostu poezja.

Podryw na dziale rybnym

Zwykły wpis

Czy nie zastanawiacie się czasami jak to jest, że w kraju, którego prawie jedna czwarta granicy to morze, który ma ponad 7000 tysięcy jezior i który posiada takie rzeki, że regularnie pada ofiarą powodzi, z ryb najłatwiej dostępna jest wietnamska panga i oblodzona kostka z mintaja? Pamiętam, że czasach mojego peerelowskiego dzieciństwa sklepy rybne były gęsto rozsiane po całym mieście. Niewiele w nich było, ale niewiele było również w innych sklepach. Taka była wówczas widać marketingowa strategia – wzbudzić pożądanie przez racjonowanie. Ale sklepy rybne były obecne, co dowodzi, że potencjalnie ryby mogły być w sprzedaży.

A teraz? Sklepów mamy więcej, towaru zdecydowanie też, ale kupienie świeżej ryby wcale nie jest łatwiejsze. Właściwie nie znam żadnego sklepu rybnego z prawdziwego zdarzenia. Znam jeden, który przetrwał dziejową zawieruchę i od lat jest w tym samym miejscu, ale asortyment ma w tej chwili ograniczony do ryb wędzonych i puszkowanych. Jedyny ratunek w luksusowych delikatesach lub super-hiper-gigamarketach. Wielka szkoda, że ryby nie są tak zadomowione w naszych sklepach jak np. mięso, bo góra przepisów czeka niewypróbowana z braku dostępności składników.

Z wyżej wymienionych powodów nie jadam ryb tak często, jakbym miała na to ochotę. A wczoraj właśnie naszła mnie taka ochota. Zajechałam do marketu, a tam na dziale rybnym od razu wpadł mi w oko przystojniak. Prężył swe pomarańczowe muskuły, kusił srebrzystą skórą, wabił i nęcił. Uległam.

Jako że rzadko jem ryby, gdy już je jem, chcę się nimi nacieszyć. Jestem oszczędna w dodatkach, bo to ryba jest tu najważniejsza. Poza tym, uważam, że ten sposób na łososia jest po prostu rewelacyjny.

Rozgrzewam piekarnik do 180 st. z termoobiegiem. Kawał łososia układam na folii aluminiowej, skórą do dołu. Rybę solę i obkładam z wierzchu plasterkami cytryny (bez pestek, bo one nadają goryczkę).

Zawijam rybę w folię aluminiową, tworząc sakiewkę. Nie musi być super szczelna, jedyne na co trzeba zwrócić uwagę, to zachowanie pozycji skórą do dołu.

Teraz wrzucam pakunek na rozgrzaną blachę piekarnika, oczywiście nadal skórą do dołu, i daję mu się piec 15-20 minut. Dokładny czas pieczenia zależy od wielkości i grubości ryby. Ale to nie ciasto – nie opadnie. Śmiało można zajrzeć, sprawdzić i w razie czego wstawić z powrotem.

W czasie gdy ryba się piecze przygotowuje sosy. Uwielbiam to delikatne mięso łączyć z koralowym sosem chili. Na 2-3 łyżki majonezu daję jedną posiekaną papryczkę chili bez pestek, łyżkę soku z cytryny i miksuję wszystko na gładki dip. Genialne połączenie, wierzcie mi.

Nigdy nie wiem czy Niesforny Mąż będzie w chili-jest-dobre czy oj-za-ostro fazie księżyca, więc na wszelki wypadek zrobiłam intensywną lecz nie ostrą ziołową pastę (1-2 łyżki majonezu, pół szklanki ulubionych ziół).

Ryba tak przyrządzona jest niesamowicie soczysta i delikatna. Chociaż nie dodaje się do niej żadnego tłuszczu ma wręcz maślaną konsystencję. Wystarczającym dodatkiem będzie świeża, chrupiąca bagietka. Chociaż kieliszek białego schłodzonego wina również jest godny rozważenia.

Smacznego.