Tag Archives: śmietanka

Niech się chmurzy!

Zwykły wpis

Zacznę teraz od A pamiętacie jak…? I zrobię to, chociaż nie mamy zasadniczo wspólnych wspomnień z tych czasów. Pozwolę sobie na taki wstęp, chociaż nie odwołam się do żadnego powszechnie znanego wydarzenia historycznego, które by taki zwrot uzasadniało. Ale zrobię to. Bo wiem, że też to robiliście. Bo nie nie robili tego tylko ludzie bez wyobraźni, a takich nie znam. Zatem uwaga, zaczynam:

A pamiętacie jak w dzieciństwie leżało się na trawie albo na ławce, albo choćby i na skrawku rozgrzanego chodnika i gapiło w niebo? A raczej nie tyle w niebo, co na chmury. Choć w zasadzie to nawet nie na chmury się człowiek gapił, a na te postaci i kształty, które chmury przybierały. Całe podniebne zoo przewijało się regularnie, a czasem niebo zaszczycane było pojawieniem się księżniczki, rydwanu lub smoka. Na tym niebieskim tle rozgrywały się sceny batalistyczne i dramaty miłosne. Pamiętam też wyraźnie chmury w kształcie lodów włoskich.

Właściwie to nie wiem kiedy zaprzestałam namiętnego gapienia się w chmury. Sądzę, że coś wspólnego może mieć z tym brak dwumiesięcznych wakacji oraz fakt, że gdybym teraz się położyła na skrawku rozgrzanego chodnika to albo karetka, albo straż miejska niechybnie zostałyby do mnie wezwane. Dlatego dziś proponuję sobie i Wam bezpieczne gapienie się na chmury. Takie, które nie prowokuje wytykania palcami i wyzywania od starych wariatek. Pogapmy się dziś na czekoladową chmurę, a wierzcie mi, jak zaczniecie, to nie będziecie w stanie oderwać wzroku, aż do ostatniego okruszka…

Czekoladowa chmura jest idealną chmurą na każdą jesień, również dlatego, że robi się ją łatwo i bezproblemowo. Zaczynamy od czekolady – damy jej w ten sposób trochę czasu na przestygnięcie. Rozpuszczamy 250 g czekolady z 125 g masła. Moim zdaniem najłatwiej zrobić to za pomocą kuchenki mikrofalowej ustawionej na niską moc, np. 300-400 W (czekolada się rozpuszcza, ale nie podgrzewa zbyt mocno). Można też w kąpieli wodnej – wówczas trzeba zarezerwować ciut więcej czasu na stygnięcie. Niezależnie od metody, czekoladę łączymy z masłem na błyszczącą, gładką masę.

Następnie przechodzimy do ubicia jajek – 2 całe + 4 żółtka (białka zachowujemy) ubijamy z 75 g cukru, aż ten ostatni się rozpuści.

Trzecim elementem układanki są białka – ubijamy je na sztywno, a następnie, cały czas ubijając, dodajemy stopniowo 100 g cukru, aż uzyskamy sztywną i błyszczącą masę.

Przygotowujemy jeszcze 2 łyżki likieru Cointreau (lub innego likieru pomarańczowego) oraz skórkę startą z jednej pomarańczy. Nie trzeba dodawać tej pomarańczowej nutki, aczkolwiek warto.

Teraz składamy wszystko w całość. Do ubitych jajek (tych z żółtkami) dodajemy czekoladowo-maślaną masę oraz likier i skórkę pomarańczy.

Do masy czekoladowej dodajemy kilka łyżek białkowej piany – łączymy. Tak dopowietrzona masa czekoladowa jest gotowa, by dodać ją do reszty białek. Mieszamy całość delikatnie i z uczuciem, koniecznie szpatułką, w żadnym razie mikserem, aż do całkowitego połączenia.

Ciasto wylewamy na wyłożoną papierem do pieczenia tortownicę o średnicy 23 cm. Pieczemy 35-40 minut w 180 stopniach (aż ciasto wyrośnie, popęka i przestanie być płynne).

Studzimy je w formie. Ciasto się zapadnie i o to nam chodzi.

W powstałym po wystudzeniu ciasta kraterze umieszczamy bitą śmietanę, do której dodajmy również likier pomarańczowy (1 łyżkę) oraz ekstrakt waniliowy (1 łyżeczkę). Na wierzch przesiewamy trochę kakao i chmura gotowa. Aż mija mi tęsknota za słońcem :-)

Przepis oczywiście pochodzi ze zbiorów Nigelli.

 

 

Głowa pusta, za to tarta pyszna

Zwykły wpis

Mam taką teorię, że powyżej 30°C myśli przechodzą w stan gazowy i ulatniają się z głowy niepostrzeżenie. Po czym wnoszę? Ano dłubię dziś w mojej głowie w poszukiwaniu jakiegokolwiek punktu zaczepienia, jakiejkolwiek zajawki, śladu przemyśleń na tle jakimkolwiek – a tu próżnia. Pusto, aż echo niesie.  Nie będę więc maltretować klawiatury bez powodu i po prostu zaproszę Was na ciasto. Mogłam z nim poczekać do napływu weny, ale nie zrobię tego bo:

  1. ciasto jest pyszne, cudownie kontrastowo pyszne
  2.  jeśli takie temperatury się utrzymają, to sezon na rabarbar się skończy nim wena na mnie spłynie
  3. a ciasto jest zbyt pyszne, by się nim nie podzielić

Ciasto na tartę zagniatamy z 260 g mąki, 130 g zimnego masła, 65 cukru, 4 żółtek, szczypty soli i łyżki zimnej wody.

Ciastem wylepiamy formę. Dajemy całości schłodzić się pół godziny w lodówce.

Teraz naszej uwagi wymaga rabarbar. Czerwoniutki, kwaśniuteńki, grubaśny, dojrzały rabarbar, w ilości ok. 1 kg. Obieramy go i kroimy na mniejsze kawałki.

Miałam w domu kilka zabłąkanych truskawek, więc dodałam je do rabarbaru.

Ciasto już się schłodziło, można je więc piec. Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni, ciasto obciążamy np. fasolą, pamiętając o wsadzeniu papieru między jedno a drugie. Raz o tym nie napisałam i zrobił się ambaras. Wyciągam wnioski Eulaliu :-)

Ciasto podpiekamy 10 minut, po czym wyciągamy celem wypełnienia. Rabarbar mieszamy z dwoma łyżeczkami skrobi i 50 g cukru, a następnie wykładamy na ciasto.

Zapiekamy ok. 25 minut – trzeba sprawdzić czy brzeg tarty się przyrumienił, a rabarbar stał zupełnie miękki.

Tarcie niestety należy dać przestygnąć. Niestety, bo zajmuje to dłuższą chwilę, a w międzyczasie tarta absolutnie złośliwie produkuje boski zapach. A jak już wystygnie, to dekorujemy ją kremem zrobionym z 200 g ubitej śmietanki (30-36%) połączonej z 400 g serka mascarpone i 50 g cukru pudru.

Odrobina mięty dla podniesienia walorów artystycznych nie zaszkodzi.

Łatwe, jak zabranie dziecku cukierka

Zwykły wpis

Cierpienia młodego Wertera to pikuś. Ot, emo-rozterki w deszczowy dzień. Ja się z tym przepisem nacierpiałam więcej. Przy różnorakich okazjach i okolicznościach powodujących potrzebę upieczenia czegoś, wertowałam moje zbiory przepisów do wypróbowania i natykałam się na ten torcik. Nakręcałam się momentalnie i kategorycznie. Już maślano-karmelowo-czekoladową rozkosz w zetknięciu z kubkami smakowymi sobie wizualizowałam. Już w myślach piekłam, ukręcałam, przekładałam. I migdałowymi płatkami posypywałam. Aż brutalna rzeczywistość burzyła mi tę sielską wizję. Po raz kolejny. W ten sam sposób. Brakiem daim’ów na sklepowej półce.

Ja wiem. Powiecie mi, że pierdoła ze mnie. Że na allegro są. I że w jakimś tam sklepie konkretnym pewnie też. No owszem, są. Ale, jak może kojarzycie, ja mistrzem logistyki i planowania nie jestem. Kucharzę spontanicznie, pod wpływem impulsu, weny bądź nagłej konieczności. I jeśli jakaś okazja się zbliża, to choć czas na kucharzenie rezerwuję wcześniej, konkretnego przepisu przeważnie w ostatniej chwili szukam. A ostatnie chwile to do siebie często mają, że nie ma już czasu by zamawiać przez net, po mieście w poszukiwaniu składników jeździć, bądź inne przygotowawcze akcje uskuteczniać. I tym sposobem z gąską witałam się wielokrotnie, aczkolwiek tylko prawie.

Na szczęście mam Maleństwo – kilkanaście lat młodszego i o dwie głowy wyższego brata. Maleństwo, jak na prawdziwe maleństwo przystało, odwiedzane jest w święta przez zająca. Rodzicielka nasza wspólna, uszy sobie przyprawiwszy, przykicała z koszykiem słodyczy, wśród których była paczuszka daim’ów. Długo się nimi biedne i bezbronne Maleństwo nie cieszyło, bo okrutna siostra zamach na koszyczek przeprowadziła. Coś mi się widzi, że odpokutuję swą bezduszność niczym złe siostry Kopciuszka. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko rzec, że przejęcie towaru nie było wrogie, wręcz nastąpiło za wiedzą i zgodą Maleństwa. No a jak już daim’y znalazły się w mym posiadaniu, to trzeba było znaleźć jeszcze jakąś okazję, by je w końcu wykorzystać. Okazja znalazła się sama. Była nią sobota. Po prostu sobota.

Jak już znajdziecie swoje dziecko, któremu będziecie mogli skraść cukierka, względnie znajdziecie sklep gdzie sprzedają daim’y, to dalszy ciąg zdarzeń powinien być następujący.

4 białka (żółtka przydadzą nam się za chwilę) ubijamy na zupełnie sztywno. Cały czas ubijając dodajemy stopniowo, po łyżce, cukier – drobny lub puder – łącznie 150 g. Masa powinna być bardzo gęsta i błyszcząca.

Następnie dodajemy 100 g mielonych migdałów (zmieliłam w młynku do kawy) oraz łyżkę mąki ziemniaczanej – mieszamy łyżką do połączenia składników. Z bezowej masy pieczemy 3 blaty o średnicy 20-21 cm. Jeśli macie trzy małe tortownice – użyjcie ich i tyle. A jak nie, to narysujcie sobie kółeczka na papierze do pieczenia i pieczcie bez rantu. Blaty będą dość płaskie i nierosnące, więc nie ma strachu, że zgubią po drodze swój krągły kształt. Piekłam je 20 minut w 180 st.


W czasie gdy blaty się pieką robimy waniliową masę. 4 żółtka, 100 g cukru i łyżkę esencji waniliowej zalewamy 200 ml kremówki. Łączymy w jednolitą masę i zaczynamy podgrzewać na małym ogniu. Cały czas mieszamy! Gotujemy aż masa będzie gęsta, ale nie pozwalamy jej się zagotować. Jeśli zanosi się na to, że masa zaraz zawrze, to natychmiast i obowiązkowo ściągamy garnuszek z ognia.

Blaty i waniliową masę studzimy. Tą ostatnią zabezpieczamy folią spożywczą, by nie tworzył się kożuch. Folia musi dotykać powierzchni masy.

Gdy wszystko już przestygnie do temperatury pokojowej nadchodzi czas na ciąg dalszy.150 g  masła w temperaturze pokojowej ucieramy na puch.

Do masła, cały czas ubijanego, stopniowo dodajemy waniliową masę Na koniec dodajemy jeszcze 2 łyżki soku z cytryny (lub likieru cytrynowego) i krem jest gotowy.

Jeszcze dziecięciu odebrane daim’y nam zostały do zagospodarowania. Bez tego całe zło poszłoby na marne, a do tego nie można dopuścić. Zatem 140 g daim’ów siekamy.

I wreszcie czas łączenia wszystkich smakowitych elementów w całość nastąpił. Blat smarujemy 1/3 kremu, posypujemy 1/3 daim’ów i przykrywamy kolejnym blatem.

Czynność powtarzamy, górę tortu pozostawiając na razie nietkniętą.

Ostatnią 1/3 kremu poświęcamy na wysmarowanie boków tortu.

Krem, niczym klej, będzie trzymał płatki migdałowe, za przyozdobienie robiące.

Górę przyozdabiamy polewą czekoladową zrobioną ze 100 g mlecznej czekolady i 50 ml kremówki – rozpuszczamy na maleńkim ogniu, aż czekolada się rozpuści. Można też zrobić to w mikrofali. Polewa powinna odrobinę przestygnąć i zgęstnieć nim zaczniemy ją wylewać na ciasto. Na samą górę, w charakterze dekoracji, wędruje ostatnia część daim’ów. Tort powinien poleżakować teraz kilka godzin w lodówce. A jak już to nastąpi… Poezja! Ale taki efekt jest gwarantowany, jak się bierze przepis od Dorotki.

Pralina w Pradze

Zwykły wpis

Tort Sachera słynny jest na świat cały. Wiadomo. A tort Praga znacie? No właśnie. A historia zasadnicza jest bardzo podobna. Co prawda nie hotel a restauracja to była, za to o bardzo wdzięcznej nazwie Praga. Restauracja owa produkowała sobie wspaniały tort, który serwowała zachwyconym gościom. Tort, jak łatwo się domyślić, na cześć i chwałę restauracji również nazywał się Praga.

Tort cieszył się  popularnością całkiem sporą. Chętnych by się nim delektować było więcej, niż restauracja mogła ugościć. Zaczęto więc go sprzedawać na wynos. W ten sposób torcik wyszedł poza progi restauracji i rozpoczął zawrotną karierę, aż w końcu znany był w całym mieście. A że miastem tym była Moskwa zamieszkiwana przez, bagatela, 14 milionów ludzi, to się chyba zgodzicie, że sukces był spory.

A tak w ogóle to chciałabym zaznaczyć, że za prawdziwość powyższej historii odpowiedzialności nie biorę żadnej, ponieważ sprzedał mi ja Niesforny Mąż, który opowiada różne rzeczy. Ale jakby nie było – tort jest pyszny.

Tort jest trochę praco- a bardziej czasochłonny, bo biszkopt, sos karmelowy i pralina muszą mieć czas by ostygnąć, a krem i glazura czas by stężeć. Najlepiej robienie tortu podzielić na dwa dni – wtedy ten proces jest bardziej znośny. Ok, zatem zaczynamy od rzeczy, które robimy z wyprzedzeniem / pierwszego dnia.

Biszkopt robimy tak:

  • 6 żółtek ucieramy z 75 g cukru na biało, 
  • 6 białek ubijamy na sztywno, następnie dodajemy 75 g cukru i ubijamy, aż masa będzie gładka, błyszcząca, a cukier nie będzie chrzęścił w zębach
  • łączymy jedno z drugim i dodajemy przesiane kakao (25 g) i mąkę (115 g)
  • Na koniec dodajemy 40 g rozpuszczonego, ciepłego masła. Ciepłego – nie gorącego.
  • Biszkopt pieczemy ok. 30 minut w 200 stopniach (do suchego patyczka)

Druga rzecz do zrobienia z wyprzedzeniem to pralina. Podaję proporcje potrzebne dla zrobienia praliny do tego ciasta, ale wygodniej się pracuje na 2-3 razy większej ilości składników. Gotową pralinę można przechowywać w zamkniętym słoiku i przetrzymać w ten sposób do następnej okazji.

  • 40 g migdałów sparzamy i obieramy ze skórki albo bierzemy już obrane. Ja miałam nadmiar migdałowych płatków, więc ich użyłam. Migdały podprażamy w piekarniku lub na suchej patelni, aż złapią lekkich kolorków. Na koniec posiekać.
  • 120 g cukru zagotować z 35 g wody. Pojawiającą się pianę ściągamy łyżką.
  • Od ściągnięcia piany gotujemy jeszcze 5 minut. Do syropu dorzucamy ciepłe migdały (można je podgrzać w mikrofalówce, jeśli od czasu prażenia zdążyły już przestygnąć)
  • Szybko mieszamy i rozkładamy pralinę płaską warstwą na maźniętym olejem papierze do pieczenia. Pozwalamy pralinie stężeć

Rzecz trzecia i ostatnia, z rzeczy które trzeba zrobić wcześniej, to sos karmelowy.

  • 120 g cukru karmelizujemy do złotego koloru – nie róbcie tego w zbyt małym rondelku czy patelni!
  • Do karmelu dodajemy150 g gorącej śmietanki (30-36%). Uwaga – gdy to zrobimy zacznie się armagedon! Mniej więcej takie rzeczy muszą się dziać we wnętrzu krateru. Dlatego też za małe naczynie się nie sprawdza, bo nie pomieści burzącego się i pieniącego niekontrolowanie żywiołu.
  • Gotujemy aż karmel całkowicie rozpuści się w śmietance i zostawiamy sos do ostygnięcia

Dobrze. Wszystko przygotowane. Z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku można się oddać lenistwu. Stygnięcia biszkoptu czy zastygania karmelu w sztywnej pozie i tak nie przyspieszymy.

A jak już czas lenistwa się skończy, to nadejdzie czas na krem. By go zrobić 150 g masła w temperaturze pokojowej ucieramy na biały puch, do którego partiami dodajemy karmelowy sos.

Pralinę rozdrabniamy w blenderze, odkładając ewentualnie parę większych kawałków do dekoracji. Słodkie okruszki łączymy z kremem. Dodajemy też łyżeczkę ekstraktu z wanilii.

Biszkopt tniemy na 3 blaty, które przekładamy kremem. Wierzch zostawiamy bez kremu.

Dżem morelowy podgrzewamy i przepuszczamy przez gęste sito. Interesuje nas to co spływa, a nie to zostaje na sicie.

Morelowym ciepłym płynem (w ilości ok. 50 g) smarujemy tort z góry. Wstawiamy całość na godzinę do lodówki.

Na koniec zostaje nam jeszcze polewa – 100 g ciemnej czekolady podgrzewamy z 80 g masła. Błyszczącą glazurą traktujemy tort ze wszystkich stron i znowu chowamy do lodówki na parę godzin.

I w końcu nadszedł ten długo wyczekiwany moment – gotowe!

Przepis od Чадейки

Ogry mają warstwy

Zwykły wpis

Ja nie wiem czemu się tak torturuję. Dobrze przecież wiem, jak to ze mną jest. O ile w niektórych dziedzinach życia wykazuję wielką racjonalność, to tu głupieję. Jak na kobietę, to wręcz ascetyczną wstrzemięźliwość wykazuję w sklepach z ciuchami. Za to na akcesoria kuchenne przepuszczam czas i pieniądze bez opamiętania. Mogę pobuszować między kosmetykami i skończyć tą czynność bez użycia karty płatniczej. I żadne buty nie powiedziały do mnie „mamo”.

Ale. Każdy ma swojego bzika. Od zwykłego przeglądania przepisów głupieję. Wypatrzę coś i zapadam na chorobę pt. muszę tego spróbować. I choć świadoma tego faktu jestem aż do bólu, to przeglądam blogi, książki kucharskie, gazety lub czasopisma i choruję z pełną mocą. I nie wyciągam wniosków. Już raz Aлёнка wpędziła mnie w chorobę, a ja znów do niej zajrzałam… Jak macie wolne trzy godziny, to możecie czytać dalej. W przeciwnym wypadku, ratujcie się póki możecie!

Ja uprzedzałam, a Wy czytacie dalej, czyli czynicie to na własne ryzyko. Tym samym ja wyzbyłam się wszelkiej odpowiedzialności za ewentualne szkody i reklamacji przyjmować nie planuję. To teraz, jak kwestie prawne sobie ustaliliśmy, powiem na czym pracochłonność ciasta polega. Ma ono warstwy. Może to nie wydawać się straszne, bo cebula ma warstwy, ogry mają warstwy, temat wydaje się oswojony. Ale to ciasto ma warstw aż 20. A każdy blat pieczemy oddzielnie. Po prostu masakra czasowa.

Zaczynamy od ciasta na rzeczone warstwy. 80 g miękkiego masła ucieramy z 100 g cukru pudru na puszystą masę. Dodajemy dwa roztrzepane jajka (w temperaturze pokojowej).

Gdy składniki się połączą, dodajemy 300 ml mleka (również w temperaturze pokojowej) i mieszamy do połączenia. Następnie dodajemy pół łyżeczki proszku do pieczenia oraz 150 g mąki i znów mieszamy do połączenia. Teraz zaczynamy dodawać pozostałą mąkę. W sumie dodajemy jej ok. 800-900 g, a dokładniej tyle, aż ciasto będzie elastyczne i nieklejące. Gdy to nastąpi, ciasto formujemy w kulę, robimy mu kapelusik z foliowej torebki a’la starsza pani w deszczowy dzień i zostawiamy na pół godziny.

Gdy ciasto się relaksuje robimy bazę do kremu. Podgrzewamy w rondelku 500 ml mleka nie doprowadzając do wrzenia. Do ciepłego mleka wlewamy 2 jajka roztrzepane z 4 łyżeczkami skrobi na gładziutką, bezgrudkową masę.

Gotujemy masę aż zgęstnieje, cały czas mieszając (to ważne – bez mieszania zrobią się grudki).

Gęstą masę zdejmujemy z gazu i dodajemy do niej puszkę (500 g) masy karmelowej (którą można zrobić samodzielnie, gotując puszkę słodzonego mleka skondensowanego pod pełnym zanurzeniem przez 3 godziny lub kupić gotową). Mieszamy, aż powstanie jednolita masa.

Masę karmelową pozostawiamy do całkowitego przestudzenia.

Włączamy piekarnik (180 st.) i wracamy do ciasta. Dzielimy je na 20 w miarę równych porcji, z których każdą rozwałkowujemy najcieniej jak potrafimy, podsypując mąką w miarę potrzeby.

Płat ciasta układamy na wyłożonej papierem blaszce i nakłuwamy widelcem.

Pieczemy 4-5 minut – wystarczy by ciasto złapało lekkich kolorków. Po wyjęciu z piekarnika – nim płat podeschnie i stwardnieje – przykładamy spód tortownicy albo talerz i wycinamy z upieczonego ciasta równiutki, krąglutki blat.

Okrawki zachowujemy do dekoracji. Czynność powtarzamy do wyczerpania ciasta lub cierpliwości – cokolwiek nastąpi pierwsze.

Na koniec okrawki podpiekłam jeszcze przez kilka minut by złapały ładnych kolorków i pokruszyłam na niewielkie kawałki.

Kończymy robić krem – 700 ml ubitej śmietany kremówki łączymy z karmelową masą.

I wreszcie moment, na który czekałam – blaty przekładamy cienką warstwą kremu.

Ja zrobiłam to od razu na docelowym talerzu i przystąpiłam do dekoracji. Ale radziłabym uczynić inaczej. Idea ciasta jest taka, że po leżakowaniu w lodówce krem nasącza poszczególne warstwy dość suchego ciasta i zespalają się one w smakowitą całość. Gdy zrobicie tak jak ja zrobiłam, ciasto na brzegach nie będzie dość wilgotne. Dlatego następnym razem przekładałabym blaty kremem w tortownicy, równie hojnie smarując je po brzegach co po środku. Rant tortownicy ratowałby krem przed wypłynięciem, a blaty nawilżyłyby się równomiernie. Dekorację zostawiłabym sobie na następny dzień. A dekorujemy ciasto uciętymi uprzednio skrawkami.

Ciasto musi – absolutnie musi – przeleżeć parę godzin, a najlepiej całą noc w lodówce. Dopiero wtedy nabiera odpowiednich walorów. Po dwóch dniach jest jeszcze lepsze. Bardzo subtelne w smaku. Bardzo inne od typowych tortów. Bardzo godne uwagi.

Tort o niewymawialnej nazwie

Zwykły wpis

Zobaczyłam ten tort i wpadłam w zachwyt. Zapragnęłam go zrobić już, teraz, natychmiast. Moje wyobrażenie o jego wspaniałości rosło z każdą sekundą oczekiwania na jego przyrządzenie, a że musiałam poczekać aż tydzień, to tort w tym czasie zdążył przeobrazić się w świętego grala, kamień filozoficzny i eden w jednym. Przy tak wysoko postawionej poprzeczce nie było łatwo. I cóż, nie będę kłamać, zawiodłam się.

Nie, nie, nie – nie zniechęcajcie się. Tort jest bardzo smakowity. Ja po prostu nie podołałam sugerowanej dekoracji. Oraz uważam, że proporcje masy czekoladowej wymagają korekty. I nazwa mogłaby być łatwiejsza, bo za chińskiego boga nie jestem w stanie jej zapamiętać. Poza tym, to naprawdę smaczny tort.

Przepis jest trochę przydługi, uprzedzam lojalnie. Ale nie ma w nim nic trudnego, po prostu jest dużo czynności do wykonania.

1) Spód (tu i w dalszej części wszystkie proporcje podaję na tortownicę o średnicy 26 cm)

  • 185 g białek (z ok. 5,5 jajka)
  • 130 g żółtek (z ilości jajek jak wyżej)
  • 175 g masła w temp. pokojowej
  • 175 g cukru
  • 120 g gorzkiej czekolady (w oryginale było 60 g czekolady i 60 g masła kakaowego)
  • łyżka kakao
  • 210 g mąki
  • łyżka proszku do pieczenia

Czekoladę rozpuszczamy, połowę cukru ubijamy na sztywno z białkami, drugą połowę cukru ucieramy na puch z masłem. Do masła, nie przerywając ubijania, dodajemy po kolei żółtka oraz jeszcze ciepłą czekoladę. Następnie, z miksera przerzucamy się na łyżkę i na zmianę dodajemy mąkę przesianą z kakao i proszkiem do pieczenia oraz ubite białka. Pieczemy w 180 stopniach do suchego patyczka. Oryginalny przepis mówił o 20 minutach, u mnie to trwało 40.

2) Czas na masę białą – krem bawarski.

5 żółtek ucieramy z 40 g cukru na biało. 235 ml mleka doprowadzamy do wrzenia i cienką strużką wlewamy do utartych żółtek nie przerywając ubijania. Masę mleczno-jajeczną przelewamy do garnuszka i podgrzewamy cały czas mieszając do temperatury 85 stopni. Nie mam termometra kuchennego, więc stopień podgrzania mierzyłam poprzez wsadzenie palucha do masy w profesjonalnej i precyzyjnej skali zimne-letnie-ciepłe-parzy-parzy bardzo-wrzątek. Podgrzewanie należy przerwać gdzieś między parzy a parzy bardzo. Zestawiamy z ognia.

Do gorącej masy dodajemy 200 g białej czekolady oraz 15 g żelatyny rozpuszczonej w małej ilości gorącego mleka. Dodatkowo w oryginalnym przepisie była pasta z orzechów laskowych (90g), której nawet nie miałam pomysłu gdzie kupić, więc po prostu pominęłam.

Gdy czekolada i żelatyna się rozpuszczą, ubijamy masę pozwalając jej ostygnąć do 35 stopni (w skali paluchowej – letnie). Przestudzoną masę łączymy z ubitą kremówką (500 g).

3) A teraz masa czekoladowa.

W oryginalnym przepisie była to kremówka pół na pół z mleczną czekoladą (po 300 g). Z tych proporcji wyszedł mi pyszny czekoladowy sos, który miałam ochotę wyjadać łyżkami. Niestety, nie tężał do konsystencji dającej się kroić. Nim zorientowałam się w sytuacji, część zbyt rzadkiej masy zdążyłam wylać na tort, resztę próbowałam ratować. Część odlałam, a do pozostałej dodałam więcej czekolady. Ogólnie wyszło mi, że proporcje powinny być takie: 150 g śmietanki, 400 g czekolady, z czego przynajmniej jedną mleczną tabliczkę zastąpiłabym czekoladą gorzką. A proces przygotowania jest prosty – podgrzewamy śmietanę do prawie-wrzenia i rozpuszczamy w niej połamaną czekoladę.

4) Składamy podzespoły w całość.

Próbowałam poskładać wg instrukcji z przepisu, co zfrustrowało mnie, bo a) było męczące i b) i tak nie wyszło odpowiednio ładnie. Następnym razem przełożę po prostu biszkopt obiema masami. Ale napiszę jaka była intencja – kto uzdolniony plastycznie bardziej ode mnie (a o to naprawdę nie trudno) niech próbuje.

Biszkopt należy przekroić na dwa płaty i ze spodniej części odkroić brzeg, tak by miał średnicę nieco mniejszą niż tortownica.

Zakładamy rant tortownicy i zalewamy spód białą masą, wpychając ją w szczelinę powstałą po ucięciu brzegu spodniego blatu. Wstawiamy blachę do lodówki, żeby masa nieco stężała.

Po ok. pół godzinie wyciągamy blachę i tężejącą masę rozgarniamy na boki, robiąc po środku zagłębienie. Wrzucamy tam okruchy ciasta pozyskane z drugiego płata biszkoptu oraz orzechy laskowe. Zalewamy częścią masy czekoladowej. Wstawiamy do lodówki.

Masa czekoladowa o właściwych propocjach powinna stężeć. Gdy to nastąpi, resztę masy wylewamy na wierzch i wyrównujemy poziom. Teoretycznie zostawiając biały brzeg. Mi od tego momentu już się ciasto sypało, więc by skrócić swe cierpienia pojechałam czekoladą po całości.

Wierzch dekorujemy prostopadłościanami wyciętymi z drugiego płata biszkoptu i orzechami laskowymi. Proszę, nie sugerujcie się moimi zdjęciami. Nie ma przeciwskazać, by zrobić to ładnie.

A tu dowód na niesłuszność oryginalnych propocji – masa na spodzie, po całej nocy w lodówce, nadal rozpływa się i kroić się nie daje:

 

 

Bądźmy wdzięczni za języki obce

Zwykły wpis

Dawno temu Szekspir rzekł: „Czymże jest nazwa? To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie słodko by pachniało”. Kimże ja jestem by podważać jego słowa? A jednak… Mimo całej irracjonalnosci z tym związanej, wolę jeść chilli con carne niż paprykę z mięsem, hot doga niż gorącego psa, panna cottę niż gotowaną śmietankę. Panna cotta brzmi wytwornie i elegancko, zapowiada wysublimowane doznania, pobudza wyobraźnię, czego nie robi jej polski odpowiednik. Zatem dla własnej przyjemności bądźmy lingwistami w kuchni.

Panna cotta jest cudowna pod wieloma względami. Aksamitnie delikatna faktura pieszcząca podniebienie, śnieżna biel kontrastująca ze złotem karmelowego sosu i zniewalający aromat wanilii. Kęs trafia do ust, delikatnie rozpuszcza się w zetknięciu z ciepłem języka uwalniając molekuły smaku. A do tego deser ten ma ogromną zaletę – można z łatwością przyrządzić dokładnie tyle porcji ile trzeba, co w przypadku np. tortu jest niewykonalne.

Zaczynam od karmelu. Na każdą porcję biorę jedną czubatą łyżkę cukru i rozpuszczam go w rondelku aż przybierze złoty kolor. Karmelu nie powinno się mieszać, bo się skrystalizuje – wystarczy zakołysać garnuszkiem od czasu do czasu. Karmel przelewam do miseczek lub filiżanek, tak by na dnie każdego naczynia powstała 2-3 milimetrowa chrupiąca  warstwa. Wstawiam do lodówki na czas pozostałych przygotowań.

Odmierzam tyle filiżanek / miseczek kremówki ile porcji zamierzam przyrządzić. Śmietankę podgrzewam z cukrem (płaska łyżka cukru na każdą porcję). W międzyczasie podgrzewam parę łyżek mleka w mikrofali i rozpuszczam w nim żelatynę (w ilości zgodnej z informacją na opakowaniu). Gdy tylko śmietanka się zagotuje zdejmuję garnuszek z ognia, łączę z rozpuszczoną żelatyną i dodaję ekstrakt z wanilii (ok. pół łyżeczki na porcję). Mocno powstrzymuję się by nie wyjadać gorącej masy, co nie jest łatwe, bo pachnie obłędnie. Mobilizując resztki silnej woli i śmietankową masą dopełniam karmelowe filiżanki.

Dzięki temu, że śmietanka jest ciepła, delikatnie rozpuści karmel i pięknie się z nim połączy. Zastygną splecione w słodkim uścisku. Po paru godzinach w lodówce niebiański deser jest gotowy. Panna cottę, jak każdy żelatynowy deser, najłatwiej wydobyć zanurzając miseczkę na parę chwil w gorącej wodzie, a następnie stawiając do góry nogami na talerzyku. Jeszcze świeżo zaparzona kawa i jestem w raju.

Uczciwie przyznaję, że takie rozpieszczanie Niesfornego Męża jest mocno niepedagogiczne.

Panna cotta skusiła też Kota, który tak na prawdę jest Kotą żeńską i w dodatku panną. Oto panna cotta i Panna Kota: