Monthly Archives: Kwiecień 2012

Albo jestem zbyt kochliwa, albo nie sposób jej nie kochać

Zwykły wpis

Zdecydowanie łatwo popadam w kulinarne ekscytacje. Rzut oka na kolejną do kolekcji formę, kokilkę czy inne kuchenne utensylium i już sięgam do portfela gotowa do płacenia. Niesforny Mąż pod ręką nosi kaftan bezpieczeństwa i gotowy jest w każdej chwili siłą wyciągać mnie ze sklepu oraz doprowadzić do orzeczenia o mojej chwilowej niepoczytalności.

Pierwszy kęs jakiegoś cudnego połączenia smaków i już gotowa jestem jeść do końca życia truskawki z octem balsamicznym, a na plecach wytatuować sobie gruszka + gorgonzola = miłość forever. No i  zielonemu curry oraz pho z krewetkami przyrzekłam wierność, póki śmierć nas nie rozłączy.

Pełną obojętność wynikającą z nieświadomości istnienia danego zjawiska i dziką, entuzjastyczną miłość dzieli u mnie jakieś 30 sekund. Mniej więcej tyle musiałam zobaczyć z pierwszego odcinka, żeby całkowicie pokochać Rachel Khoo. Dziewczę jest po prostu urocze. Lekko, finezyjnie i potwornie pysznie poczyna sobie ta Angielka w małej paryskiej kuchni. A do tego jest niesłychanie seksowna, co sprawia, że osobnikom płci obojga ciężko oderwać od niej wzrok. Zresztą nazywana jest nową Nigellą – to powinno właściwie przybliżyć stan rzeczy.

Jako zdeklarowana fanka jajek, na pierwszy ogień wzięłam jej muffinową wersję croque madame.


Sprawa jest prosta i pyszna, jednak wymaga maleńkiej dozy przygotowań. Po pierwsze, chleb. Kawałki tostowego chleba pozbawiamy skórek i rozpłaszczamy wałkiem.


Po drugie, sos. Z łyżki masła i łyżki mąki robimy jasną zasmażkę, podlewamy ją szklanką mleka, gotujemy chwil kilka, po czym doprawiamy solą, pieprzem i gałką muszkatołową.


Zostaje tylko zmontowanie poszczególnych elementów w całość. Chleb smarujemy rozpuszczonym masłem z obu stron.

Wykładami chlebowymi płatami foremki, np muffinkowe. Próbowałam też z ramekinami – tu potrzebowałam dwóch kawałków chleba by wyłożyć ścianki formy.


Dalej szynka i jajko. W kokilce całe mieści się bez problemu. W mniejszym zagłębieniu formy muffinkowej – niekoniecznie. Można zastosować patent Rachel i odlać trochę białka przed umieszczeniem jajka w gniazdku.

Na koniec nakładamy czapę z sosu

Przyozdabiamy serem


I pakujemy w 180 stopni na kwadrans.

Wygląda jak muffin, smakuje jak niebo. Idealne śniadanie na weekend. Idealna kolacja w dzień każdy.

Romans Jamiego z Nelą. Nie Rubinstein.

Zwykły wpis

Chciało mi się. Bardzo. Młodych ziemniaków. W zasadzie nadal mi się chce. Takich polskich, małych, co to pół godziny na ich szorowanie trzeba spędzić. Za to potem wystarczy odrobina masła i koperek, by poczuć w ustach niebo. Klasyka nakazywałaby również szklaneczkę zsiadłego mleka pod te ziemniaczki spożyć. Nie mam nic przeciwko. Mogę być klasyczna, konserwatywna i rygorystyczna w tym zakresie. Bo młode ziemniaki i zsiadłe mleko tworzą duet doskonały. Ale dziś o innym duecie będzie. Którego siłą sprawczą też są młode ziemniaki. Ale takie importowane. Od razu duże, wyrośnięte. W zasadzie idealne do tego przepisu.

Ziemniaki pieczone wg pomysłu Jamiego cudownie przesiąkają aromatem boczku i ziół. Jamie dodawał szałwię. Ja poszłam w tymianek. Rozmaryn też byłby świetny. A niezależnie od ziołowej koncepcji, zaczynamy od wypatroszenia ziemniaków.

Wykrawaczką gniazd nasiennych robimy w ziemniakach otwory na przestrzał, zachowując wykrojone wałeczki.

W plaster boczku zawijamy czosnek i wybrane zioła. Staramy się zawinąć wszystko w dość ciasny rulonik.

Bekonowe ruloniki wciskamy w ziemniaczane otwory, a z wyciętych wałeczków robimy zatyczki o długości ok. 1,5 cm, którymi korkujemy ziemniaki z obu stron.

Zostaje nam jeszcze obtoczenie ziemniaków w oliwie i oprószenie solą. Od wewnątrz słoność zapewnia boczek, ale od zewnątrz musimy im pomóc.

Ziemniaki pieczemy przez godzinę w  200 st. Albo i nie. Ja przynajmniej zmodyfikowałam tą zasadę. Bo do ziemniaków robiłam mięso, które miało się piec godzinę w 180 stopniach. Więc w sumie ziemniaki piekły się też w niższej temperaturze, za to o kwadrans dłużej.

No właśnie, a jak już jesteśmy przy mięsie, to pozwólcie, że przedstawię: oto karkówka Pani Neli. Nie Rubinstein. Ale, na mniejszą skalę, również słynącej z niezwykłej pyszności jadła u niej podawanego. Przepis pozyskała osobiście Matka Rodzicielka i w łaskawości nieograniczonej podzieliła się nim ze mną. A ja się dzielę z Wami. Ale jakby co, to nie wiecie skąd wyciekły informacje, ok?

1,5 kg karkówki (bez problemu można przeskalować na mniejszą ilość) kroimy na plastry grubości ok. 1 cm i brutalnie rozklepujemy je.

Mięso nacieramy czosnkiem przeciśniętym przez praskę i zostawiamy na ok. kwadrans. Jeśli chodzi o timing, to zaczęłam od tej czynności. W czasie czosnkowego kwadransa zajęłam się ziemniakami, wstawiłam je do piekarnika i wróciłam do mięsa. Wykończyłam mięso, dostawiłam do ziemniaków – które już swoje dodatkowe (w porównaniu z mięsem) 15 minut w piekarniku odsiedziały. I tym sposobem wszystko było gotowe jednocześnie.

Kontynuując. Mięso obsmażamy na ostrym ogniu, za to krótko – około minuty z jednej strony wystarcza. Karkówka jest tłusta sama w sobie, więc obsmażałam ją na suchej patelni, bez żadnego dodatkowego tłuszczu.

Obsmażoną karkówkę układamy w żaroodpornym naczyniu, przekładając ją plasterkami cebuli – 3 główki wystarczą.

A teraz czas na sos, w którym kryje się cały sekret tej karkówki.

Łączymy ok. 200 g pikantnego keczupu (mały słoiczek – może być ciut więcej, ciut mniej), 2 łyżki musztardy (najlepiej dijon), ząbek czosnku przeciśnięty przez praskę, 2 łyżki octu winnego, 1/4 łyżeczki pieprzu, 1 łyżkę soli, 1 łyżeczkę słodkiej papryki, 1 łyżeczkę papryki ostrej, 1 łyżkę cukru oraz 300-350 ml wody.

Mięso zalewamy sosem, przykrywamy i dusimy przez godzinę w 180 stopniach.

Karkówka przyrządzona w ten sposób dosłownie rozpływa się w ustach. Polecam, i to bardzo.

A oto co wychodzi, gdy Jamie i Nela spotykają się na jednym talerzu – bardzo dobrana para (choć mało fotogeniczna – ładnych dzieci, to oni mieć nie będą):

Jak gołąb z kulawym skrzydełkiem

Zwykły wpis

Piątek to weekendu początek. W piątek nie ma problemu. Choćby dany tydzień udręczył, wymęczył, to perspektywa weekendu zabija to wspomnienie jak wybielacz plamy. W piątek nie ma wymówek, wszak w sobotę odeśpię. W piątek można być szalonym, nieodpowiedzialnym i nieprzewidywalnym. Co innego czwartek.

W czwartek najsilniej doskwiera mi całotygodniowe zmęczenie. W czwartek autoafirmacją muszę się mobilizować, by następnego dnia, jeszcze ten jeden raz, nie zignorować budzika. Wreszcie w czwartek najtrudniej przychodzi mi gotowanie, bo wyprana z pomysłów głowa odmawia współpracy. Wczorajszy czwartek taki właśnie był.

Stałam bez koncepcji, za to z koszykiem, między sklepowymi alejkami, bo wyszłam z założenia, że nic tak dobrze na kreatywność nie robi, jak zbliżający się deadline, a wejście do sklepu niewątpliwie zmusza do podjęcia jakiejś zakupowej decyzji w przyszłości dość bliskiej. Coś tam zaczęło mi z wolna kiełkować w mózgu, choć neurony, miast być jak iskrzące światłowody, były jak pocztowy gołąb. Nie pierwszej młodości. Z kulawym skrzydełkiem. Ale jakiś tam pomysł powoli się wyłonił. Odetchnęłam z ulgą. Ale tylko po to, by chwilę później znaleźć się ponownie w czarnej dupie. Wskutek braków w sklepowym asortymencie. I gdyby to był jakikolwiek inny dzień tygodnia, to wystarczyłoby wymyślić coś innego. Ale to był czwartek. Pomysłowa pustynia. A gołąb był już zmęczony. Poszłam więc na skróty.

Schab pozbawiłam żyłek i błonek, po czym pocięłam na paseczki.

Z powodu wspomnianych niedomagań asortymentowych, zamiast tworzyć własny smak, zdałam się na gotową kompozycję. A pierwotny koncept był taki, żeby chili i limonkę z sosem rybnym i sojowym połączyć. Może następnym razem. Wczoraj stanęło na tym:

Mięso zalałam sosem i pozwoliłam mu się macerować przez pół godziny. Dodałam jeszcze trochę sosu rybnego i suszonego chili.

Warzywa – wzięłam pół czerwonej papryki, różyczki z jednego brokuła, 3 dymki, kawałek korzenia imbiru i dwa ząbki czosnku. Wszystko posiekałam, poza brokułem, ma się rozumieć.

Jako towarzysza dla powyższych wybrałam makaron chiński.

I teraz odrobina logistyki – musimy zblanszować brokuły i dać makaronowi 5 minut we wrzątku, których potrzebuje by zmięknąć. Można makaronem i brokułami zająć się przed smażeniem reszty, a można wyciągnąć zapasową trzecią rękę i zająć się tym w trakcie – wybór należy do Was.

Następnie na dużym ogniu postawiłam woka, nagrzałam go porządnie i wlałam doń trochę oleju sezamowego i trochę słonecznikowego. Podsmażyłam krótko czosnek i imbir.

Następnie dodałam mięso i smażyłam je 2-3 minuty, tyle bowiem powinno wystarczyć cienkim, uprzednio zamarynowanym paskom, by stały się prawie gotowe.

W kolejnym kroku dodałam dymkę i paprykę, smażyłam kolejną minutkę – serio, tylko tyle.

Podlałam danie jeszcze paroma łyżkami sosu i od razu wrzuciłam zblanszowane brokuły wraz z gotowym makaronem.

Gotowe! Nawet w czwartek może wyjść coś pysznego :-)

Wielka Teoria Grilowanego Sera

Zwykły wpis

Lubię wszelkiej maści wariatów i pasjonatów. Uwielbiam pozytywnie zakręconych wariatów, co to konwenans sobie czasem złamią, a przy okazji stworzą coś fajnego. Lubię, gdy ktoś ma swoją zajawkę w życiu. Gdy szydełkuje, składa barwne paski w origami, pasjami układa pasjanse i czyta wszystko co wydrukowano helvetiką. Lubię, gdy ktoś wkłada serce w to co robi, nawet jeśli robi głupoty. Pewnie dlatego Niesfornego Męża wybrałam na męża. I pewnie dlatego lubię seriouseats.com.

Serwis ten zdobył moje serce naukowym podejściem do tematu hamburgerów i innego sortu fastfoodu. Z wagą i miarką, a nade wszystko otwartą głową i nieustraszonymi kubkami smakowymi przemierzają USA wzdłuż i wszerz, i poddają wnikliwej analizie wszelkie jadło, także to, które nie cieszy się masowym szacunkiem. Z entuzjazmem, który można spotkać u uznanych krytyków kulinarnych badających głębię smaku sosu w trzygwiazdkowej restauracji, badają kruchość spodu pizzy i jakość użytego keczupu.

Ostatnio ci zapaleńcy wzięli na warsztat grilled cheese, który nazywa się tak tylko dla zmyłki i skonfundowania miłośników czeskiego prazonego syra. Bo to grilowana kanapka z serem jest. Ale. Rozpuszczony ser, i tak, dodaje +10 do rozkoszy i nazewnictwo nie może w tym przeszkodzić. Dziś zatem o grilowanym serze będzie, na dodatek na cztery sposoby.

Wersja pierwsza – podstawowa – to po prostu usmażona kanapka z serem. Ale taka idealna. Co wymaga, po pierwsze, odpowiedniego chleba. A do tego konkretnego celu najlepszy jest chleb tostowy. Możecie sobie tego dmuchanego świństwa nie lubić na co dzień. Ja nie lubię. Ale i tak, tu sprawdza się najlepiej. Po drugie – ser. Koniecznie łatwotopliwy gatunek. Osobiście postulowałabym jeszcze wyrazistość w smaku, ale to już kwestia osobistych upodobań. Po trzecie – technika. Prostym, acz skutecznym trikiem jest smażenie chleba z obu stron. Wówczas, gdy montujemy kanapkę w całość, ser styka się z podgrzaną powierzchnią i ma większe szanse rozpuścić się do cna. I jeszcze jeden manewr – chleb podczas smażenia chłonie tłuszcz jak gąbka. Aby ograniczyć nadmiar tłuszczu, a jednocześnie zagwarantować, że chleb będzie się podsmażał na maśle, a nie na suchej patelni (bo tylko smażąc się na maśle rumieni się w ten sposób, o który chodzi), zamiast natłuszczać patelnię, smaruję masłem chleb. Z dwóch stron. No to jedziemy.

Chleb smażymy do rumianego koloru i przewracamy na drugą stronę

Kładziemy na gorącą powierzchnię ser, składamy kanapkę w całość i dosmażamy po obu stronach do złotego koloru.

Wersja podstawowa gotowa – jemy szybko, póki ciepła.

Sposób drugi zakłada zrobienie z nudnej kanapki z serem wersję de lux. Co konkretnie wrzucicie do środka zależy od Waszych upodobań i zawartości lodówki. Ja uwielbiam wersję z marynowanym jalapeño i soczystą szynką.

Technika wykonania jest dokładnie taka sama, jemy też na gorąco.

Sposób trzeci zakłada, że zamiast masła wysmarujemy chleb majonezem. W końcu jest dość tłusty, czemużby nie mógł zastąpić masła w procesie smażenia?

Kanapki z majonezem przyrumieniają się na inny kolor – cukier występujący w majonezie karmelizuje się i stąd ciemniejsze refleksy na chlebie.

W smaku też jest różnica – majonez nadaje delikatną słodycz, która świetnie się komponuje ze słonym serem i ostrą papryczką.

I wreszcie sposób czwarty, rozpustny i wspaniały, w którym dorzucamy do gry jajko.

Wyciągamy z biurka dziurkacz i dziurkujemy chleb. Dziurka powinna pomieścić żółtko, ale nie może być za duża, a raczej pozostała powierzchnia chleba nie może być za mała, bo nie utrzyma ciężaru odpowiedzialności.

Tu już proponuję tłuszczem uraczyć patelnię, a nie chleb, bo smarowanie brzegów jest dość upierdliwe. Ale jak ktoś lubi, to nie ma przeciwwskazań. W każdym razie, chleb wrzucamy na patelnię i wbijamy jajka – celując żółtkiem w dziurkę.

Jajko lekko solimy i gdy tylko białko się zetnie na tyle, by dało się kromkę przewrócić na drugą stronę, czynimy to. Nakładamy na podsmażoną stronę ser i przykrywamy drugą kromką – jajkiem do góry.

Smażymy z dwóch stron, nie za długo. Idealnie jest wtedy, gdy żółtko pozostanie płynne. Jemy z zachwytem.

A Ty? Po którą wersję sięgniesz?

Łatwe, jak zabranie dziecku cukierka

Zwykły wpis

Cierpienia młodego Wertera to pikuś. Ot, emo-rozterki w deszczowy dzień. Ja się z tym przepisem nacierpiałam więcej. Przy różnorakich okazjach i okolicznościach powodujących potrzebę upieczenia czegoś, wertowałam moje zbiory przepisów do wypróbowania i natykałam się na ten torcik. Nakręcałam się momentalnie i kategorycznie. Już maślano-karmelowo-czekoladową rozkosz w zetknięciu z kubkami smakowymi sobie wizualizowałam. Już w myślach piekłam, ukręcałam, przekładałam. I migdałowymi płatkami posypywałam. Aż brutalna rzeczywistość burzyła mi tę sielską wizję. Po raz kolejny. W ten sam sposób. Brakiem daim’ów na sklepowej półce.

Ja wiem. Powiecie mi, że pierdoła ze mnie. Że na allegro są. I że w jakimś tam sklepie konkretnym pewnie też. No owszem, są. Ale, jak może kojarzycie, ja mistrzem logistyki i planowania nie jestem. Kucharzę spontanicznie, pod wpływem impulsu, weny bądź nagłej konieczności. I jeśli jakaś okazja się zbliża, to choć czas na kucharzenie rezerwuję wcześniej, konkretnego przepisu przeważnie w ostatniej chwili szukam. A ostatnie chwile to do siebie często mają, że nie ma już czasu by zamawiać przez net, po mieście w poszukiwaniu składników jeździć, bądź inne przygotowawcze akcje uskuteczniać. I tym sposobem z gąską witałam się wielokrotnie, aczkolwiek tylko prawie.

Na szczęście mam Maleństwo – kilkanaście lat młodszego i o dwie głowy wyższego brata. Maleństwo, jak na prawdziwe maleństwo przystało, odwiedzane jest w święta przez zająca. Rodzicielka nasza wspólna, uszy sobie przyprawiwszy, przykicała z koszykiem słodyczy, wśród których była paczuszka daim’ów. Długo się nimi biedne i bezbronne Maleństwo nie cieszyło, bo okrutna siostra zamach na koszyczek przeprowadziła. Coś mi się widzi, że odpokutuję swą bezduszność niczym złe siostry Kopciuszka. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko rzec, że przejęcie towaru nie było wrogie, wręcz nastąpiło za wiedzą i zgodą Maleństwa. No a jak już daim’y znalazły się w mym posiadaniu, to trzeba było znaleźć jeszcze jakąś okazję, by je w końcu wykorzystać. Okazja znalazła się sama. Była nią sobota. Po prostu sobota.

Jak już znajdziecie swoje dziecko, któremu będziecie mogli skraść cukierka, względnie znajdziecie sklep gdzie sprzedają daim’y, to dalszy ciąg zdarzeń powinien być następujący.

4 białka (żółtka przydadzą nam się za chwilę) ubijamy na zupełnie sztywno. Cały czas ubijając dodajemy stopniowo, po łyżce, cukier – drobny lub puder – łącznie 150 g. Masa powinna być bardzo gęsta i błyszcząca.

Następnie dodajemy 100 g mielonych migdałów (zmieliłam w młynku do kawy) oraz łyżkę mąki ziemniaczanej – mieszamy łyżką do połączenia składników. Z bezowej masy pieczemy 3 blaty o średnicy 20-21 cm. Jeśli macie trzy małe tortownice – użyjcie ich i tyle. A jak nie, to narysujcie sobie kółeczka na papierze do pieczenia i pieczcie bez rantu. Blaty będą dość płaskie i nierosnące, więc nie ma strachu, że zgubią po drodze swój krągły kształt. Piekłam je 20 minut w 180 st.


W czasie gdy blaty się pieką robimy waniliową masę. 4 żółtka, 100 g cukru i łyżkę esencji waniliowej zalewamy 200 ml kremówki. Łączymy w jednolitą masę i zaczynamy podgrzewać na małym ogniu. Cały czas mieszamy! Gotujemy aż masa będzie gęsta, ale nie pozwalamy jej się zagotować. Jeśli zanosi się na to, że masa zaraz zawrze, to natychmiast i obowiązkowo ściągamy garnuszek z ognia.

Blaty i waniliową masę studzimy. Tą ostatnią zabezpieczamy folią spożywczą, by nie tworzył się kożuch. Folia musi dotykać powierzchni masy.

Gdy wszystko już przestygnie do temperatury pokojowej nadchodzi czas na ciąg dalszy.150 g  masła w temperaturze pokojowej ucieramy na puch.

Do masła, cały czas ubijanego, stopniowo dodajemy waniliową masę Na koniec dodajemy jeszcze 2 łyżki soku z cytryny (lub likieru cytrynowego) i krem jest gotowy.

Jeszcze dziecięciu odebrane daim’y nam zostały do zagospodarowania. Bez tego całe zło poszłoby na marne, a do tego nie można dopuścić. Zatem 140 g daim’ów siekamy.

I wreszcie czas łączenia wszystkich smakowitych elementów w całość nastąpił. Blat smarujemy 1/3 kremu, posypujemy 1/3 daim’ów i przykrywamy kolejnym blatem.

Czynność powtarzamy, górę tortu pozostawiając na razie nietkniętą.

Ostatnią 1/3 kremu poświęcamy na wysmarowanie boków tortu.

Krem, niczym klej, będzie trzymał płatki migdałowe, za przyozdobienie robiące.

Górę przyozdabiamy polewą czekoladową zrobioną ze 100 g mlecznej czekolady i 50 ml kremówki – rozpuszczamy na maleńkim ogniu, aż czekolada się rozpuści. Można też zrobić to w mikrofali. Polewa powinna odrobinę przestygnąć i zgęstnieć nim zaczniemy ją wylewać na ciasto. Na samą górę, w charakterze dekoracji, wędruje ostatnia część daim’ów. Tort powinien poleżakować teraz kilka godzin w lodówce. A jak już to nastąpi… Poezja! Ale taki efekt jest gwarantowany, jak się bierze przepis od Dorotki.

Kosmatą nóżką konisia poganiając

Zwykły wpis

Jedzie Tatar na konisiu, galopuje aż się kurzy, tu kogoś dźgnie zakrzywioną szabelką, tam kogoś z łuku ustrzeli, gdzie indziej złupi, nie zawracając sobie nawet głowy braniem jeńców w jasyr. Galopuje tak przez stepy bezkresne, kosmatą nóżką konisia poganiając, aż po zmroku zapadnięcie. Wówczas rozstawia prowizoryczną jurtę, a spod siodła wyciąga kawał upolowanego gdzieś po drodze mięsa. Obecnie profesjonalnie, siłą własnego mięśnia pośladkowego o zad koński się obijającego, rozdrobnione. I tak ponoć powstał tatar.

Ale ja nie o wędrowniczej części rozległego rodu tatarskiego chciałam, a o tej bardziej osiadłej. Tej, co to miała i czas ziarno na mąkę zmielić, i ziemniaki wyhodować, i krowę wydoić. Bo doprowadziło to do powstania potraw tatarskich, bardzo uwagi godnych. O czym zresztą można się nadal osobiście przekonać i to bez sięgania po paszport – wystarczy pojechać na Podlasie, gdzie od czasów Jana III Sobieskiego Tatarzy zgodnie i pospołu z Polakami sobie żyją, gotują i dobrze się mają. A jak komuś Podlasie za daleko, to w inny sposób może sobie kawałek tatarskiego świata sprowadzić do domu, a przynajmniej na talerze. Na przykład w formie wak beliszy (вак бэлиш, waq-bәleş).

Wak belisze są bardzo proste do zrobienia, aczkolwiek odrobinę czasochłonne – bez wolnej godziny nie ma się co za nie zabierać. Ale godzina, to nie tak znowu dużo, prawda? No to do dzieła.

Z ciastem jest prosto – możemy jego wykonanie zlecić robotowi kuchennemu. Ale nie ma przeciwwskazań, aby w ramach trenowania bicepsów zrobić to ręcznie. W każdym przypadku chodzi o to, aby szybko zagnieść 100 g zimnego masła, 125 ml. kefiru, 1 jajko, 500 g mąki, łyżeczkę soli i pół łyżeczki proszku do pieczenia.

Kulę gotowego ciasta przykrywamy ściereczką, aby nie wyschło w oczekiwaniu na ciąg dalszy zdarzeń. A ciąg dalszy polega na tym, że przygotowujemy nadzienie. Łączymy 500 g mięsa mielonego (oryginalnie baranina, ale nada się też nieszczególnie chuda wołowina) oraz pokrojone w kosteczkę 2 główki cebuli i 3-4 ziemniaki.

Nadzienie przyprawiamy solą, pieprzem czarnym i czerwonym, a na koniec dodajemy 200 ml wody. Mieszamy porządnie, aż woda połączy się z mięsno-warzywną masą.

I teraz zostaje nam tylko wałkować i lepić. Odrywamy kulki ciasta wielkości śliwki i rozwałkowujemy je na cienkie placki o średnicy ok. 16-17 cm.  Na placek kładziemy łyżkę nadzienia.

Teraz posuwając się wzdłuż brzegu sklejamy ciasto na zakładkę, zostawiając po środku otwór.

Czynność powtarzamy do wyczerpania ciasta, farszu i sił. Wak belisze układamy na wyłożonej papierem blaszce, z zachowaniem lekkich odstępów, bo rozpłaszczają się odrobinę podczas pieczenia.

Pieczemy je w 180 stopniach przez ok. 45 minut. W trakcie pieczenia woda z farszu zacznie wrzeć, a zawartość będzie bardziej przypominać zupę niż ciało stałe – to normalne i przejściowe.

Po lekkim przestygnięciu nadmiarowy płyn zniknie gdzieś w czeluściach wak belisza.

Tradycja nakazywałaby podawać wak belisze z bulionem albo ze śmietaną. Ale z sałatą też komponują się nieźle.

Z podanych ilości wyszło mi 16 zawijasków. Bardzo dobrze smakują również następnego dnia i bezproblemowo dają się zabrać w charakterze drugiego śniadania.

Przepis wzięłam od Марины zmieniając nieco proporcje.

Tak małe, że to nie grzech

Zwykły wpis

Lubię poszperać na dziale „mydło i powidło”, jeśli takowy funkcjonuje w danym sklepie. Rzadko trafia się coś, co chciałabym kupić, ale radości mam zawsze całą masę. Oczojebny w stopniu przyprawiającym o apopleksję kubeczek z napisem moja babcia jest kosmitką? – proszę bardzo. Kwiecisto-pasiasta podomka z poliestru? Tamże. Minutnik kuchenny w kształcie kurzego udka? Żaden problem.

Czasem jednak trafią się fajne kąski – wykrawaczki kształtów fantazyjnych, intrygujące wazy, klasyczne sosjerki i serwetki o akuratnym odcieniu. Wiadomo – tylko kuchenno-jadalniane akcesoria są ciekawe ;-) W każdym razie, buszując razu któregoś po mej ulubionej części sklepu, trafiłam na słodkie, żaroodporne, dodajmy, że bardzo prowokacyjnie wdzięczące się do mnie, minikorytka i wiedziałam, że bez nich ze sklepu już nie wyjdę. Za przyczyną jednego przepisu, który gdzieś kiedyś widziałam, a obecnie nie jestem nawet w przybliżeniu w stanie stwierdzić gdzie i kiedy. Ale drobne przeszkody techniczne nie mogą przecież powstrzymać nadciągającej wysoką falą kulinarnej weny.

Tarty Tatin przyrządzane w indywidualnych porcyjkach widziałam już wcześniej – na ogół z wykorzystaniem formy do muffinów. Ale dopiero prostokątny kształt zachwycił mnie bezgranicznie i bezwarunkowo przekonał do tej idei. A skoro i przekonanie, i foremki kształtem odpowiednie odnalazły się w jednej czasoprzestrzeni, to nie było się przed czym bronić – trzeba było działać. Przepisu ze źródeł mej inspiracji nie udało mi się odszukać, pogrzebałam więc w zeszycie i wyciągnęłam zeń przepis na tartę rozmiarów klasycznych. Tatry wyszły pyszne. Tak małe, że to nie grzech sięgnąć po jedną. Tak pyszne, że nie sposób oprzeć się drugiej.

Lista składników jest ubożuchna – jabłko, masło, cukier i płat gotowego ciasta francuskiego.

Jabłko, najlepiej kwaśny gatunek, obieramy i kroimy na cieniutkie plasterki (np. obieraczką do warzyw). Cukier z masłem – w proporcji 1:1 – gotujemy na karmelowy sos. Na 4 foremki wzięłam po 75 g masła i cukru.

Wypełniamy foremki nakładając na zmianę sos karmelowy i kawałki jabłka.

Wstawiamy foremki do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na pół godziny. Po tym czasie okrywamy podpieczone jabłka kawałkiem ciasta francuskiego, przykrojonym odpowiednio do kształtu foremki.

Pieczemy jeszcze ok. 15 minut – aż ciasto się rozwarstwi i zrumieni.

Przygniatamy foremki np. deską, wciskając w ten sposób ciasto w karmelowo-jabłkową masę. Stygnąc zespalają się w smakowitą całość. A jeśli o smaku już mówimy – toż to poezja absolutna. Zakup foremek niniejszym został w pełni uzasadniony :-)

Poświąteczny bilans

Zwykły wpis

Nie wiem jak to u Was bywa, ale w moim rodzinnym domu święta to najbardziej pracowity czas w ciągu roku. O słodkim lenistwie można zapomnieć, jakkolwiek mocno by się go w danym momencie nie pragnęło. Ma Rodzicielka w szaleństwo bowiem popada na ten czas. I najbardziej oporne jednostki w to szaleństwo też wciąga. Zatem wszyscy zrywają się, bądź są zrywani z łóżka skoro świt. Nawet nie brutalną siłą, a hałasem obijających się o siebie garnków. Nim człowiek oko porządnie zdąży otworzyć i kawy w przełyk pragnący kropelkę wlać, już jest zarzucany potokiem informacji o rzeczach, które już dawno powinny być gotowe, a nie są. Nim słońce na dobre wzejdzie, wszyscy zasuwają na wysokości lamperii, siekając, mieszając, odkurzając, wycierając, doprawiając i pod nosem te święta przeklinając.

Potem w końcu właściwy czas świąteczny  nastaje. I wraz z nim nowy rodzaj tortur duchowych i cielesnych zostaje aktywowany – nakrywanie do stołu, potraw podawanie, brudnych naczyń zbieranie, zmywanie, od nowa nakrywanie, kolejnych potraw podawanie i tak dalej, do utraty sił i zmysłów, zarówno po stronie obsługujących, jak i obsługiwanych. Bilans każdych świąt w domu spędzonych jest taki sam: przydałby się urlop na dojście do siebie po tym okresie świątecznego spokoju i zadumy. Ale, niestety, okrucieństwo życia nie ma czasem granic i trzeba wracać do pracy. Zatem, w ramach odprężenia dla styranych mięśni i żołądka, dziś kuracja sałatkowa. Lekka i bezwysiłkowa.

Prosto i szybko będzie, z jednym trikiem przez Rodzicielkę podpowiedzianym.

Na początek sałata. Górka, w sam raz dla osoby jednej, dwóch, trzech… – wedle uznania. Najlepiej mix sałat różnych. Dla wzbogacenia smaku i kolorystyki. I garść pomidorków koktajlowych – jakieś 7-8 na głowę.

Następnie czas na szynkę. Np. szwarcwaldzką. Lub inną wędzoną na surowo. W ilości 4-5 plasterków na głowę.

I tu czas na maminy trik nadchodzi. Szynki wędzone ciągliwe są. Co może czynić pałaszowanie sałatki nieco uciążliwym. Dolegliwości te znikają, jeśli szynkę się potraktuje temperaturą. A konkretnie podsmaży – dosłownie 2-3 sekundy. Kładziemy na gorącą, suchą patelnię i mrugnięcie oka później ściągamy. Ciągliwość znika jak zaczarowana.

Ostatnim po podsmażanej szynce składnikiem jest dojrzała gorgonzola. W ilości gdzieś między 50 a 100 g na głowę – w zależności od serolubności spożywających.

Sałatą wyścielamy miskę, wrzucamy na nią ćwiarteczki pomidorów, szynkę kroimy na mniejsze kawałki (ładna metoda – kroimy plaster wzdłuż, na dwa cieńsze paski, które następnie zawijamy w rulonik), obrzucamy całość kawałkami gorgonzoli i prawie jesteśmy na finiszu.

Teraz wystarczy sałatę skropić oliwą lub ziołowym vinegretem (oliwa, sok z cytryny, ulubione zioła, mała szczypta soli) i chrupać rozkoszując się poświątecznym spokojem.

Zaklinanie pogody

Zwykły wpis

To nie jest przepis, to jest zaklęcie. Na aury odczynianie. Bo choć kwiecień jest znany z tego, że plecień, to w tym roku chyba proporcje zimy i lata mu się wypaczyły. Zatem przypomnijmy kwietniowi o lecie, przypomnijmy mu, że może być słoneczny. Żółty kolor podsuńmy mu pod oczy. Żółtą kukurydzę, żółtego ananasa, żółty ser mu pokażmy – może zrozumie aluzję.

Skoncentrujmy żółcień, niech będzie jeszcze bardziej żółta.

Do żółtości dodajmy żółtko ukrywające swą moc pod postacią majonezu. Pieprzem wyostrzmy kolor.

A teraz mieszamy, zaklęcia wypowiadamy, zimę przeganiamy. Żółtą łyżkę wsadzamy.

No kwietniu – eat this!