Tag Archives: drożdżowe

Poznań kontra reszta świata

Zwykły wpis

Czy wiecie, że na wschód od Konina zaczyna się Azja? Tak przynajmniej twierdzą co niektórzy w Poznaniu. A twierdzą tak, bo przecież lepsi są od reszty kraju, tej! W Poznaniu wszakże spłonęła pierwsza czarownica w Polsce. I jak Napoleon nas odwiedzał, to najpierw przejechał przez Poznań, dopiero potem przez Warszawę. A pierwszy na świecie pomnik ku czci twórcy prysznicu to niby gdzie jest? A owszem, w Poznaniu!

A wszystko to zasługa dzielnych Poznańczyków. Tak Poznańczyków, nie poznaniaków. Bo poznaniakiem może być każdy. Wystarczy się w Poznaniu urodzić, zameldować, zasiedzieć na dłużej i już człowiek staje się poznaniakiem. Co innego być Poznańczykiem. To nie kategoria administracyjna jest, to stan umysłu. A że Poznańczyk jest lepszy od krakowiaków, warszawiaków i zwykłych poznaniaków świadczy chociażby fakt, że Poznańczyk nie rymuje się z cwaniak.

No ale przecież to wszystko nie potrzebne. Nie muszą się Poznańczycy ani poznaniacy utwierdzać we własnej wspaniałości. Nie muszą przytaczać dowodów naukowych. Nie muszą wyższości swej nikomu prezentować. Bo mają na swoim koncie zasługę, która przyćmiewa wszystko. Otóż Poznaniowi zawdzięczamy rogale świętomarcińskie. Jak dla mnie, więcej nie trzeba.

Rogale robi się całkiem łatwo. Nie są nawet aż tak bardzo pracochłonne. Ale potrzebują czasu, bo pomiędzy poszczególnymi czynnościami ciasto musi poleżakować w lodówce. Najlepiej zarezerwować sobie na rogale leniwy weekend, a pracę rozłożyć na dwa dni. Zaczynamy, oczywiście, od ciasta. Potrzebować będziemy 3.5 szkl mąki, 1 szkl ciepłego mleka, 225 g miękkiego masła, opakowanie (7 g) suchych drożdży, 1 jajko, 3 łyżki cukru,  0.5 łyżeczki ekstraktu z wanilii i szczyptę soli.

Drożdże rozpuszczamy w ciepłym mleku i łączymy z jajkiem oraz wanilią. Mąkę mieszamy z cukrem i solą. Łączymy  suche składniki z mokrymi, a następnie dodajemy 2 łyżki masła (resztę masła zużyjemy później). Rozcieramy je z mąką, po czym przenosimy ciasto na stolnicę i szybko wyrabiamy.

Ciasto rozwałkowujemy na prostokąt, układamy na blaszce i chłodzimy w lodówce przez godzinę. Po tym czasie wyciągamy i smarujemy je mniej więcej 1/4 pozostałego masła. Składamy na trzy części, sklejamy boki i rozwałkowujemy znowu na prostokąt.

Wsadzamy ciasto na powrót do lodówki – tym razem na 45 minut. Po tym czasie znowu smarujemy masłem (kolejną 1/4 zużywając), składamy, zlepiamy i rozwałkowujemy. Chłodzimy przez pół godziny. Numer powtarzamy jeszcze dwa razy, chłodząc ciasto w przerwach przez pół godziny, a po dodaniu ostatniej ćwiartki masła zostawiamy ciasto w lodówce przynajmniej na godzin 5, a najlepiej na całą noc. I właśnie dlatego warto rozłożyć sobie robienie rogali na dwa dni.

Dnia następnego ciasto wyciągamy z lodówki ok. 20 minut przed formowaniem go w rogale. Nim jednak będziemy mogli rogale lepić musimy zrobić farsz. Farsz robi się z białego maku, który (jak łatwo się przekonać) jest cholernie ciężko kupić. Na szczęście u ChilliBite wyczytałam, że drzewiej rogale robiło się z migdałami i jedynie trudności z aprowizacją sprawiły, że zastąpiono je białym makiem. Więc ja, wobec odwrotnych problemów z produktami, powróciłam na tradycji łono. I tak: będziemy potrzebować 100 g orzechów włoskich i 400 g migdałów.

Migdały i orzechy sparzamy wrzątkiem przez 15 minut, a następnie mielimy / blendujemy.

Dodajemy 100 g marcepanu i 3/4 szkl cukru pudru. Celem pozyskania masy marcepanowej obrałam „ze skórki” marcepan w czekoladzie :-) Bajaderka, z której przepisu tu korzystam, pisze by marcepan rozetrzeć mikserem z cukrem, ale jeśli robicie masę w robocie kuchennym to można pominąć ten krok.

Następnie dodajemy łyżkę kandyzowanej skórki pomarańczowej i trzy pokruszone biszkopty. Podłużne. Nie wiem czemu akurat podłużne, ale tak było w przepisie :-)

Teraz kwestia wilgotności masy. Mak, przed przystąpieniem do dalszych czynności się namacza i on porządnie trzyma wilgoć. Migdały tak nie mają. Więc trzeba masę teraz nawilżyć. Zużyłam do tego celu 4 łyżki śmietany oraz ok. 50 ml wody. Masa ma być gęsta na tyle by nie wypływała z rogali, a jednocześnie na tyle plastyczna, by dała się na rogalach rozsmarować.

Ok, farsz gotowy, można lepić rogale. Ciasto rozwałkowujemy na prostokąt o rozmiarach (mniej więcej ) 35×65 cm. Przecinamy go na pół wzdłuż dłuższego boku uzyskując dwa pasy o wymiarach ok. 17×65 cm. Z każdego paska wykrawamy 12 trójkątów. Trójkąty smarujemy farszem.

Każdy trójkącik zwijamy w rogalik, a każdy rogalik układamy na wyłożonej papierem do pieczenia blaszce. Zostawiamy zawijańce w spokoju do podwojenia objętości (co trwa ok. 1.5 godziny).

Wyrośnięte rogale smarujemy jajkiem roztrzepanym z 2 łyżkami mleka i pieczemy przez 20 minut w 180 stopniach.

Studzimy je na kratce, lecz nim wystygną smarujemy je lukrem zrobionym ze szklanki cukru pudru i 2-3 łyżek mleka. Można je posypać siekanymi migdałami.

A teraz to już zostaje tylko rozkoszowanie się rogalami. A wierzcie mi, ten smak jest odpowiedni do rozkoszowania się :-)

Zakręcona pizza

Zwykły wpis

A wszystko się zaczęło od tego, że chodziła za mną ochota na nie wiadomo co. Też tak czasem macie? Że chciałoby Wam się czegoś nienazwanego? No ja tak miewam, prawdopodobnie od czasów niemowlęcych. I męczę się wtedy sama ze sobą, bo taka chętka sama nie ustępuje, nawet po próbie przekupienia jej ptysiem, awokado, ananasem i lodami orzechowymi. Trwa sobie niestrudzenie i zmusza do poszukiwania tego smaku.

Tym razem w sukurs przyszły mi zapachy. Gdzieś przechodziłam, a pizza zapachniała. I choć nie pizza była rozwiązaniem tej zagadki, to dzięki niej pole poszukiwań znacząco się zawęziło. Bo okazało się, że prawie pizza to było to. Drożdżowe ciasto, ale nie koniecznie pizzowe, sos – zupełnie nie pomidorowy oraz forma w niczym pizzy nie przypominająca. A jednak można powiedzieć, że to taka zakręcona pizza i za bardzo się nie skłamie. Nie skłamie się też, gdy się powie, że te zawijaski są po prostu pyszne.

Zawijaski nie są trudne do zrobienia, nie są nawet specjalnie pracochłonne. Potrzebują jedynie trochę czasu, bo ciasto drożdżowe musi wyrosnąć. Bazą jest ten niesamowity chlebek. Zmieniłam mu formę i wzbogaciłam o dodatkowe składniki. Czyli postąpiłam w ten sposób: w garnuszki podgrzałam 60 ml ciemnego piwa z 4 łyżkami masła. Gdy masło się rozpuściło, zestawiłam garnuszek z ognia i dodałam jeszcze 80 ml piwa.

Następnie w misie robota kuchennego (można to robić w zwykłej misce siłą mięśni własnych) zmieszałam 280 g mąki, 2 łyżki cukru, 7 g suchych drożdży i łyżeczkę soli. Mieszając dolałam maślano-piwną mieszankę (lekko przestudzoną, ale jeszcze ciepłą) i 2 jajka w temperaturze pokojowej.

Na koniec dodałam jeszcze 180 g mąki, wymieszałam i zostawiłam ciasto do wyrośnięcia, a wyrasta pięknie. O tak:

W czasie gdy ciasto sobie rośnie (a trwa to 45-60 minut) można, a wręcz należy, podjąć pewne działania przygotowawcze. Mianowicie chodzi o sos i dodatki. Na sos rozpuszczamy 3 łyżki masła i dodajemy do nich (już z dala od ognia) łyżkę, a nawet więcej, musztardy i solidny chlust sosu Worcester. Łączymy wszystko w gładki sos.

Ser – 250-300 g ścieramy na grubych oczkach tarki i łączymy z przyprawami: proszkiem musztardowym, papryką, solą i pieprzem.

I jeszcze tylko trochę wybornej szynki, kilka posiekanych dymek i chili będą nam potrzebne.

Gdy wszystko jest gotowe można przystąpić do zawijania zawijasków. W tym celu odrywamy porcje ciasta, rozwałkowujemy je na grubość ok. 3-4 mm i dzielimy na 2-3 części (w zależności od tego jak duży płat udało nam się rozwałkować), tak, by powstały pasy o szerokości ok. 10-12 cm i długie na 25 cm. Każdy pas smarujemy musztardowym sosem.

Następnie ciasto posypujemy serem wymieszanym z przyprawami, szynką, cebulką (a może dymka to raczej szczypior?) i papryczką.

Każdy pas składamy na pół, a następnie rolujemy

Zawijaski można piec indywidualnie (np. w formie na muffiny) lub kolektywnie, ułożone jeden obok drugiego w większej formie.

Zawijaskom pozwalamy się napuszyć – trwa to ok. 45 minut. A potem już tylko zostaje pieczenie – w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni przez ok. 30 minut (aż wierzch będzie ładnie zrumieniony). Gotowe! Potwornie pyszne. Na ciepło przypomina pizzę, na zimno może zastąpić kanapkę. I gdyby sezon jeszcze trwał, to napisałabym, że idealnie nadają się na piknik. Ale że już mamy jesień, to tego nie napiszę ;-)

Ręczne robótki po estońsku

Zwykły wpis

Zawijańce, przekładańce i wycinanki kurpiowskie to nie jest moja mocna strona. Niby talentów manualnych nie jestem całkowicie pozbawiona, czego dobitnie dowodzą obrusiki i serweteczki pieczołowicie haftem richelieu bądź krzyżykiem przeze mnie na ZPT w latach szkolnych popełnione. No co? Się wyszywało na tamborku. No. Ale ja nie o tym. Rzec chciałam, że artystyczna kuchnia trudność mi sprawia. Kreacje na talerzu wychodzą niezdarne. Ciasta kawałki – nierówne. A kleksy śmietany – bałaganiarskie.

Cóż, nikt nie jest doskonały, a ułomność w palcach nie jest najgorszą z możliwych wad. Jednak przewrotność losu, dodatkowo, przekorą mnie obdarzyła i z niewyjaśnionych przyczyn wyroby kuchenne wymagające gracji, precyzji i uzdolnień plastycznych pociągają mnie najbardziej. Co, zgodnie z przewidywalną logiką rzeczy, na ogół prowadzi do jakże spektakularnej klęski. Tym nie mniej, regularnie, kolejne wyzwania podejmuję.

I oczywiście to nie jest tak, że sobie świadomie i celowo postanawiam podjąć wyzwanie – ok, to w ten weekend popracujemy nad gastronomią precyzyjną. O nie. Jak zwykle są to chaotyczne i nieprzemyślane decyzje, dla których inspiracją jest, jak zawsze, przepis, na który gdzieś przypadkiem trafię. I tak spontanicznie, po raz kolejny, wpadłam w pułapkę własnych upodobań predyspozycjami nie podpartych, gdy na Просто голых рецептах trafiłam na estoński kringel, po rosyjsku przetłumaczony jako estoński krancz (crunch?). No i po prostu musiałam go zrobić.

Estoński zawijas, poza momentem wymagającym precyzyjnego zawinięcia, nie przysparza żadnych kłopotów. Z resztą posłuchajcie sami: w 120 ml letniego mleka rozpuszczamy 1 łyżeczkę cukru i 1 łyżeczkę suchych drożdży.

Zostawiamy mieszankę na 10 minut, by drożdże zabrały się do roboty. Po tym czasie dodajemy do mleka 1 żółtko i 25 g roztopionego (i przestudzonego) masła.

Płynne składniki wlewamy do mąki w ilości 250 g wymieszanej ze szczyptą soli. Zagniatamy całość w ciasto. Jeśli ciasto jest zbyt klejące, to oczywiście podsypujemy bez wahania dodatkową mąką. Ciastu pozwalamy wyrastać do podwojenia objętości.

Wyrośnięte ciasto rozwałkowujemy na duży i cienki prostokąt, który smarujemy pastą zrobioną z 50 g miękkiego masła, 3-4 łyżek cukru i 1-2 łyżeczek cynamonu.

Ciasto zawijamy w rulonik – dłuższym bokiem czyli wzdłuż krótszego

Rulon przecinamy wzdłuż, nie docinając jednak do samego końca, a następnie skręcamy.

Teraz łączymy oba końce warkocza i pozwalamy zawijańcowi nieco się napuszyć, co potrwa ok. pół godziny.

Zawijańca wypiekamy w 175 stopniach przez 20-25 minut. Po czym pałaszujemy ze smakiem, prawdopodobnie jeszcze na gorąco.

* mój zawijaniec powstał z połowy porcji, dlatego jest tak skromnych rozmiarów

Od chlebka się głuchnie

Zwykły wpis

Lojalnie uprzedzam, że sprzedaję teraz wieści z drugiej ręki, więc nie jest wykluczone, iż było nieco inaczej. Ale tak to już bywa z rodzinnymi dykteryjkami, że czasem się wykoślawiają wędrując przez pokolenia.  Jak w tej historii o szynce. No wiecie – córka pyta matki, czemu ta gotując szynkę odcina końcówkę. Ta jej odpowiada, że tak trzeba, bo jej matka tak robiła przez całe życie. Dziewczyna idzie więc do babci z tym samym pytaniem i uzyskuje analogiczną odpowiedź. Uparta była, więc drążyła temat dalej i poszła do prababci, również pytając ją czemu odcinała szynkową dupkę. A prababcia na to – no jak to czemu? Bo się do garnka nie mieściła!

Zaraz, zaraz, ja nie o szynce chciałam. A o chlebku. Bo było to tak, że moja praprababcia w zwyczaju miała gotować sobie na kolację cały garnek parówek. A wiedzieć Wam trzeba, że były to czasy okołowojennej zawieruchy i o parówki wcale  nie było specjalnie łatwo. Mając to na uwadze, rodzina sugestiami mniej lub bardziej delikatnymi próbowała mą praprababcię namówić do bardziej racjonalnego gospodarowania wiktuałami i na ten przykład konsumowania dwóch parówek, za to w towarzystwie pieczywa. Na co prababcia z uporem niezrównanym, zawsze i niezmiennie odpowiadała, że od chlebka się głuchnie. Cóż było robić, nikt nie chciał narażać nestorki rodu na zdrowotne uszczerbki i do jedzenia chleba jej nie zmuszano.

Nie wiem na ile poważnie praprababcia swych zasad się trzymała, ale sądzę, że dla tego chlebka mogłaby je, przynajmniej na chwilę, porzucić. Bo to nie byle jaki chlebek. Sam jeden robi za całą kanapkę. Charakterny, mięciutki, łatwopodzielny i najlepszy na ciepło.

Jeśli nie boicie się o swój  zmysł słuchu, to polecam. Bardzo polecam.

Zatem. W garnuszku podgrzewamy 60 ml piwa (z ciemnym chlebek jest genialny) i 4 łyżki masła do czasu, aż masło się rozpuści. Wówczas zestawiamy z ognia i dolewamy jeszcze 80 ml piwa. Odstawiamy by trochę przestygło, ale nadal było ciepłe.

W robocie kuchennym albo po prostu w misce łączymy 280 g mąki pszennej, 2 łyżki cukru, opakowanie (7 g) suchych drożdży i łyżeczkę soli. Mieszając, dolewamy piwno-maślaną mieszankę. Następnie dodajemy 2 jajka (w temperaturze pokojowej), mieszamy do połączenia i w końcu dodajemy resztę mąki: 140 pszennej + 40 g żytniej lub 185 g (tak, miałam na myśli 185, nie 180)  samej pszennej. Zostawiamy ciasto do podwojenia objętości, czyli na ok. godzinę.

W czasie gdy ciasto wyrasta przygotowujemy wypełniacz.

Po pierwsze, 150 g tartego cheddara mieszamy z przyprawami: łyżeczką papryki, łyżeczką musztardowego proszku, 1/2 łyżeczki soli i większą szczyptą pieprzu.

Po drugie, rozpuszczamy 3 łyżki masła do którego, już z dala od ognia, dodajemy łyżkę musztardy, łyżeczkę sosu Worcestershire i trochę ostrego sosu chili. Mieszamy, aż powstanie gładki, emulsyjny sosik.

Ok, wszystko przygotowane, przystępujemy do czynności właściwej. Ciasto rozwałkowujemy na prostokątną płachtę (50×30 cm) i kroimy ją na mniej więcej równe pasy (równolegle do krótszego boku).

Każdy pas smarujemy sosem musztardowym – lepiej robić to pas po pasie, niż od razu wysmarować całość. Jak ciasto się rozmoczy trudniej będzie je złożyć w całość.

Na podkład z sosu wysypujemy ser – po 1/4 na pas. I przykrywamy to kolejnym płatem ciasta. Górną warstwę też smarujemy sosem i posypujemy serem.

Następnie kroimy chlebek na porcje, które przekładamy do natłuszczonej blaszki. Zabawa polega na tym, że porcyjki trzeba ustawić na sztorc. By sobie to zadanie ułatwić, można blaszkę postawić zupełnie pionowo, ale wtedy chlebki siłą grawitacji dążą ku dołowi i chlebek wychodzi z jednej strony bardziej spiętrzony. Mi najlepiej się działało z blaszką ustawioną pod kątem ok 45 stopni.

Gdy ciasto w porządku odpowiednim znajdzie się w blaszce zostawiamy je ponownie do wyrośnięcia na ok. 45 minut.

Pieczemy w 180 stopniach przez 25-35 minut – aż chlebek będzie przypieczony.

Pozwalamy mu przestygnąć kilka minut w foremce, a potem to już tylko wyciągamy i wcinamy. Na ciepło. Z piwem. Uprzedzam, że znika błyskawicznie.

Przepis z smittenkitchen.com


Gruzińskie tosty

Zwykły wpis

Gruzja. Moje marzenie podróżnicze. W sumie jak każde miejsce, w którym  jeszcze nie byłam. Ale Gruzja jakby bardziej. Legenda gruzińska mówi, że Gruzini pochłonięci radosnym byciem sobą, nie stanęli w kolejce gdy bóg dzielił ziemię pomiędzy narody. Jednak tak wesołego i serdecznego towarzystwa nie można było skazać na tułaczkę, więc bóg osadził ich na najpiękniejszym skrawku ziemi, który pierwotnie chciał zatrzymać dla siebie.  Czegoż bowiem Gruzja nie ma! Morze, jeziora, rzeki, lasy, góry wyższe, góry niższe, płaskowyże, no i wino.  Do tego dochodzą zabytki starsze niż Polska, więcej wina, gruzińskie tosty* oraz gruzińskie jedzenie. Czy można przeżyć życie nie pojechawszy do Gruzji?

* chodzi oczywiście o legendarne gruzińskie toasty, które Niesforny Mąż, z wtórującym mu Wojującym Proletariuszem, uparcie nazywają tostami. Przyjęło się.

W oczekiwaniu na podróż można sobie samemu trochę Gruzji zrobić w domu. Np. w postaci chaczapuri (jakkolwiek po polsku się tą nazwę zapisuje).

Chaczapuri jest zaskakująco proste i szybkie w wykonaniu. Ciasto, choć drożdżowe, nie wymaga wyrastania. Na dwa naprawdę duże chaczapuri, takie, że jeden chłopa rosłego wykarmiłby do wypęku, bierzemy 300 g mąki, 200 g letniego mleka, paczuszkę (7g) drożdży suchych, pół łyżki oleju, łyżeczkę soli, pół łyżeczki cukru oraz (to rzecz najtrudniejsza) pół jajka.

Z podanych składników szybko zagniatamy ciasto. Dzielimy na dwie części i każdą z nich rozwałkowujemy na okrągły placek.

Placki na chaczapuri trzeba odpowiednio uformować. Najpierw zawijamy „lewy” i „prawy” bok do wewnątrz – aż do średnicy placka:

Następnie na obu końcach placka robimy dzióbek – zawijamy ciasto tak, by się nie rozeszło podczas pieczenia:

A teraz zawinięte boki łapiemy w połowie długości placka i zaczynamy je rozwijać, aby utworzyć coś na kształt łódeczki:

Na koniec każdą łódeczkę smarujemy jajkiem

Teraz nadzienie. Oryginalnie powinno się użyć gruzińskiego sera suluguni w ilości 200 g na każdy placek wymieszanego z 1 jajkiem. Nie udało mi się go dostać. Wzięłam więc po prostu ser typu bałkańskiego ;-) Był dość słony – mniej więcej, a nawet więcej jak feta, więc wymieszałam go pół na pół z serem żółtym o łagodniejszym smaku. Zaraz mi powiedzie gdzie Rzym, gdzie Krym?!?, ale postanowiłam jeszcze dodać chorizo. Bo i Gruzini, i Hiszpanie to południowcy. Jakoś się dogadają.

Nadziewamy nasze łódeczki hojnie, upychając nadzienie pod brzegi

Chaczapuri wrzucamy do piekarnika rozgrzanego do 200 st. na ok. 15 minut – aż placki złapią delikatnych kolorków. Wówczas wyciągamy je na chwilę, łyżką, nożem, bądź innym ustrojstwem robimy pośrodku zagłębienie, w którym delikatnie umieszczamy jajko.

Pakujemy placki na powrót do piekarnika i trzymamy tamże do momentu aż jajko zetnie się w pożądanym stopniu.

Jemy z zachwytem, obowiązkowo z ajwarem.

Przepis pochodzi ze źródeł nieznanych zbliżonych do Niesfornego Męża, który któregoś razu po prostu wyłuskał go z rosyjskiego internetu i podsunął mi pod nos ze słowami „chcę to”.

 

Na przekór

Zwykły wpis

Dziś będzie na przekór. Bo nic tak dobrze mi nie wychodzi jak omijanie głównego nurtu. I to wcale nie dlatego, że taka alternatywna i oryginalna jestem, nic z tych rzeczy. Zwykłe gapiostwo i niezorganizowanie temu winne. Bo w czasie gdy normalni ludzie temat okołowigilijnych dań tradycyjnych podejmowali, ja byłam zajęta czymś innym. Teraz, gdy czas karnawału i pączków nastał, ja nadrabiam zaległości. Zapewne w sierpniu nawiążę do wielkanocnych motywów jajecznych, a romantyczne potrawy na kolację dla dwojga pojawią się w okolicy halloween.

Ale. A właściwie dwa ale.

Po pierwsze, nie zamierzam przepraszać, bo za pyszne rzeczy przeprosiny się nie należą.

A po drugie, jest to najlepszy przepis na ciasto drożdżowe jakiego miałam okazję próbować i doskonale sprawdza się w wersji słonej jak i słodkiej. Zatem przerobienie go na modłę karnawałową nie przysporzy żadnych problemów.

Jeszcze się wyspowiadam z jednej rzeczy. Na ogół ciasto drożdżowe mnie nie lubi. Podejść do tematu miałam wiele, często, gęsto nieudanych. Ten przepis odwrócił karmę. Wiecie w czym tkwił problem? W większości przepisów było, jak dla mnie, za mało drożdży. Nie potrafię tego wyjaśnić – czy w moim sklepie sprzedają wadliwy towar, czy też w moim domu jest za niska temperatura by ciasto ładnie wyrosło – nie mam pojęcia. Przy tym przepisie, jak to często bywa, przez zwykłą pomyłkę pomyliłam proporcję i pierwszy raz ciasto wyrosło jak powinno. Do tego przepis ów wymaga dość krótkiego czasu wyrastania, co ostatecznie dystansuje konkurencyjne receptury, bo nie ma dla mnie nic bardziej frustrującego niż chęć na drożdżowe ciasto skonfrontowana z paroma godzinami oczekiwania na rezultat.

Zatem zaczynamy. Na początek rozczyn drożdżowy – pół kostki drożdży (50 g) rozcieramy z dwoma czubatymi łyżkami cukru, dwoma łyżkami letniego mleka i łyżką mąki. Rozczyn oprószamy mąką z wierzchu i zostawiamy by drożdże zaczęły pracować, czyli na jakieś 10-15 minut.

Następnie rozczyn łączymy z resztą składników, to jest: 500 g mąki, 300 ml letniego mleka, 80 g roztopionego masła, z 1 żółtkiem i szczyptą soli. Wyrabiamy ciasto przez 5-10 minut, aż będzie odchodzić od ścianek miski. Ciasto podczas wyrabiania może wydawać się zbyt klejące, ale powstrzymajcie się przed dosypywaniem dodatkowej mąki – nie jest to konieczne. Dalsze losy ciasta zależą od Waszej fantazji. Ciasto samo w sobie nie jest ani słodkie, ani słone, więc pójść można w naprawdę dowolnym kierunku. Ja mam dwie propozycje. Pierwsza pod barszczyk, czyli z kapustą i grzybami, druga na słodko.

W obu przypadkach zaczynamy od podzielenia ciasta na porcje. Podsypanymi mąką rękoma dzielimy ciasto na kuleczki i pozwalamy mu się napuszyć pod wilgotnym ręcznikiem (ok. 15 minut).

Po tym etapie ciasto przestaje być klejące i bardzo łatwo, miło i przyjemnie dalej się z nim pracuje.

W wersji na słono można postąpić np. tak:

Na rozwałkowany placuszek nałożyć kapustę z grzybami, złożyć, zawinąć, w kulkę uformować, w naczyniu ułożyć:

Pozwalamy ciastu jeszcze odrobinę wyrosnąć – mniej więcej kolejne 15 minut – po czym pieczemy w temperaturze 190 stopni ok. 25 minut. Gotowe.

W wersji na słodko można postąpić np. tak:

Rozwałkowany placuszek przesmarować smakowitym nadzieniem – masą makową, orzechową, serową, konfiturą – co tylko Wam przyjdzie do głowy. Zawinąć w sposób pokazany poniżej lub inny. Ułożyć na blaszce, dać chwilę na wyrośnięcie i piec w 190 st. przez ok. 20 minut.

Co do sposobu zawijania, to bardzo lubię właśnie taki jak na obrazku, bo nadzienie jest równomiernie po całej drożdżówce rozprowadzone. No i ładnie wygląda.

Na dodatek jeszcze powiem, że zamieniając masło na oliwę, dodając trochę więcej soli i np. czosnek, można z tego samego przepisu uzyskać cudowne bułeczki na śniadanie. Jest to zdecydowanie mój ulubiony przepis na drożdżowe ciasto.