Tag Archives: pasta

Gdyby Włosi mieli skośne oczy

Zwykły wpis

Coś mi się kołacze po głowie, że gdzieś kiedyś słyszałam, jak ktoś komuś mówił, że ktoś inny słyszał, że tamten czytał, że za lasami, za górami są takie dzieci, które w dzień śpią. Przekorny Kajtek zdecydowanie pochodzi od innej małpy.  Zdaje się, że od tej samej co ja. Centkowa Mama do dziś wzdryga się na wspomnienie mojego dzieciństwa. Uprzedzając domysły i wredne komentarze, od razu w tym miejscu wyjaśnię, że li tylko o moją niechęć do snu chodziło. Bo spałam raptem 3 (słownie trzy) godziny na dobę, a moi biedni rodzice, chcąc nie chcąc, spali równie mało. No a że karma to suka, to nie mogło być inaczej – moje dziecię awersją do snu wyrównuje teraz rachunki międzypokoleniowe.

Na szczęście, w całe przedsięwzięcie wmieszał się Niesforny Mąż, który użyczył na potrzeby sprawy trochę dobrych genów. I dzięki temu przynajmniej w nocy Kajtek śpi długo, mocno i nieprzerwanie. Gdybym prowadziła bloga o gwiazdozbiorach, nocnym życiu, sów pohukiwaniu, to byłby to układ idealny. Trochę gorzej ma się sprawa z jedzeniem, które na ogół się je w dzień. I któremu w dziennym świetle zdecydowanie bardziej do twarzy na zdjęciach. A tymczasem w czasie gdy światło dzienne w niereglamentowany sposób z okien spływa, warunki są takie, że nawet na dotychczasowe uniwersalne danie ekspresowe, czyli wszelkie odsłony pasty, czasu nie starcza.

Na szczęście świat kulinarny nie ogranicza się nam do Europy i skłonnych do sjesty Włochów.  Pracowici Azjaci już dawno wymyślili makaron, który gotuje się dwa razy szybciej od swego włoskiego kuzyna. Poza tym, nie wiedzieć czemu, z żadnym innym makaronem to danie nie smakuje równie dobrze, jak właśnie z makaronem soba. A przetestowałam je wielokrotnie, bo chyba nie ma nic szybszego do schrupania na ciepło – czas przygotowania poniżej 10 minut, łącznie z oczekiwaniem na zagotowanie się wody! Przydaje się mieć takie przepisy w repertuarze, oj przydaje…

Cooking&eatingWystarczy niewiele, ale za to charakternych składników. Oczywiście rzeczony makaron soba jest wśród nich.

Cooking&eatingPoza tym potrzebne będą krewetki. Prawdopodobnie, jako i ja, będziecie używać mrożonych. Pamiętajcie, żeby je osuszyć na papierowym ręczniku przed smażeniem, bez tego ciężko im się będzie zrumienić.

Cooking&eating

pasta kawiorowa – nie żebym promowała konkrentą markę, ale pasta produkowana przez Abbę, ta lekko podwędzana, jest bezkonkurencyjna do tego celu.

Cooking&eating

Ponadto przyda się kilka łyżek śmietanki (18-22%) i możemy przystąpić do dzieła. Jedną ręką gotujemy makaron, drugą zaś, na mieszance masła i oliwy podsmażamy na rumiano krewetki

Cooking&eatingKrewetki na moment odkładamy, a na tą samą patelnię wrzucamy pastę kawiorową. Jeśli czasu mamy więcej, można jeszcze wzbogacić temat od zeszkloną dymkę, ale gdy czasu brak, to można ten krok pominąć. Do pasty dolewamy śmietankę i łączymy wszystko szybko w gładki sos. I tyle.

Cooking&eating

 

Ile pasty? Cóż, to sprawa indywidualna – ogólnie do smaku. Moje podniebienie uważa, że ok. 1/4 tubki na osobę to dawka odpowiednia, ale pamiętajcie, że pasta oprócz tego, że jest kawiorowa, to jest jeszcze słona i nie można przesadzić z jej ilością. A śmietanki jakieś 2-3 łyżki na osobę – tyle, żeby pastę rozrzedzić do konsystencji sosu. Gdy sos będzie taki jak trzeba, dorzucamy makaron.

Cooking&eatingNa koniec z powrotem dorzucamy krewetki  i jemy. Prawda, że trudno o coś szybszego?

Cooking&eating

Cooking&eating

 

 

Świński ogon czy spaghetti? Nieważne!

Zwykły wpis

Nie trzeba nawet specjalnych życiowych rewolucji do tego.  Nie trzeba wydarzeń wiekopomnych, nie trzeba klęsk żywiołowych ani apokaliptycznych sensacji. Nie trzeba nowej pracy, nowego członka rodziny ani nowych butów co to obcierają pięty. Nie trzeba niczego. Wystarcza życie samo w sobie, aby zostać bez krzty wolnego czasu. A jak jeszcze do tego faktycznie coś się przytrafi, to można skończyć w czasowej czarnej dziurze.

Bo czas to taka podstępna bestia, co swym nadmiarem atakuje wtedy, gdy wszystkie filmy są obejrzane, wszystkie krzyżówki rozwiązane, a dobrej książki pod ręką brak. Wtedy jest go dużo i ciągnie się jak najdłuższe spaghetti. A jak kusząca rozrywka wygląda z każdego kąta, a zza pieca, meblościanki i spod łóżka gapi się na człowieka milion obowiązków, to nagle i niewytłumaczalnie zwija się jak świński ogon w przykrótki świderek.

A skoro już o makaronie mowa, to  nic tak cudnie jak makaron nie dopasowuje się do czasowych możliwości. Jak się chce, to można kilkugodzinny sos bolognese sobie zaserwować czy też na długie godziny łokcie mąką upudrować własnoręcznie wałkując płaty na lazanię. A jak się nie chce, czy też jak się chce wręcz przeciwnie, to w minut kilka można załatwić sprawę.  I to bez uszczerbku na smaku. O na przykład tak:

Cooking&eatingMakaron dowolny, szeroki, podłużny, kręcony lub też prosty wrzucamy na osolony wrzątek

Cooking&eatingA w czasie gdy makaron się gotuje sięgamy po cebulę, garść solidną szpinaku i kilka plastrów wędzonego łososia. Cebulę kroimy w kostkę, łososia nieco rozdrabniamy, szpinak wystarczy umyć.

Cooking&eatingSzklimy cebulkę na maśle, dorzucamy łososia, a po chwili również szpinak

Cooking&eatingGdy szpinak nieco sflaczeje, ale liście nadal będą wyglądać jak liście a nie bezkształtne wodorosty, dolewamy kilka łyżek tłustej śmietanki

Cooking&eatingTrzymamy sos na ogniu jeszcze jakąś minutkę – tyle wystarczy by śmietana była bliska wrzenia. Na koniec doprawiamy sos solą & pieprzem i łączymy z makaronem. I już – genialnie pyszny makaron gotowy w 10 minut. W sam raz na dni gdy czasu brak. A także na wszystkie pozostałe :-)

Cooking&eating

Cooking&eating

Włosi wiedzą najlepiej co to upały, prawda?

Zwykły wpis

Dziatki moje miłe! Ciocia centka Wam teraz powie, że było takie lato w czasach starożytnych, a konkretnie w 2001 roku, kiedy upały nastały straszliwe, mniej więcej takie jak teraz. Gorąc był nieprzeciętny. Ogólnie, jedyne co człowiek mógł robić nie narażając się na utratę godności i dostojeństwa, to leżeć, bo wszelkie próby wykonywania ruchów, nawet niegwałtownych, kończyły się tak samo – pot tryskał ze wszystkich porów na ciele. A przyznacie, że pot i człowiecza godności mają coś w sprzeczności.

Ale ja o czym innym. Rzec Wam chciałam, że w tych oto zamierzchłych czasach ciocia centka miała okazję mieszkać przez chwilę z dwiema Włoszkami. I prawdopodobnie lepiej się złożyć nie mogło, bo kto jak kto, ale Włosi, z racji położenia geograficznego kraju swego, chyba powinni wiedzieć doskonale jak sobie radzić z atakiem tropikalnej aury, prawda? Bo że z makaronem sobie radzą nie najgorzej, to się rozumie samo przez się. Bycie makaroniarzem zobowiązuje.

No i w tym momencie historii zaczyna nam się wyłaniać jej sedno. Bowiem dziś będzie o cudownie prostym, absolutnie smakowitym i bardzo letnim sposobie na makaron. To nawet nie jest przepis. To coś, co „moje” Włoszki robiły ot tak sobie, od niechcenia, bez trzymania się proporcji, bez konsekwencji w doborze składników. Temat wchłonęłam natychmiast, bo na lato jest fenomenalnie idealny. Musicie spróbować!

Cudowność tego przepisu kryje się m.in. w tym, że nie wymaga stania przy buchających parą garach i patelniach. Zdecydowaną większość tematu obsługujemy na zimno, co przy afrykańskim skwarze tkwiącym w każdej cząsteczce powietrza jest błogosławieństwem. Ugotować należy jedynie makaron i jajka na twardo – żadne z dwojga nie wymaga obecności w kuchni przez czas dłuższy niż minuta. Resztę składników można przetworzyć w najchłodniejszym miejscu domu, np. w sypialni, gdzie nie wiedzieć czemu jest najchłodniej.

No to do dzieła! Bierzemy parę nieskomplikowanych składników i równie niewyrafinowane kuchenne utensylia.

Pomidory ścieramy na grubych oczkach. Jeśli mają bardzo dużo soku, to tylko połowę pomidorów ścieramy w całości, a z reszty bierzemy jedynie miąższ.

Do pomidorowego przecieru dodajemy cebulę. Tym razem wzięłam dymkę, więc ją posiekałam. Zwykłą cebulę trę na wzór pomidorów na tarce. Oprócz tego do pomidorów wrzucamy czosnek i chili, z czego to ostatnie nie jest obowiązkowe.

Spora garść siekanej bazylii jest dobrym pomysłem. Alternatywnie nada się szczypior, pietruszka lub kolendra.

Teraz czas na jajka – je również ścieramy na tarce.

Wszystko solimy, pieprzymy i podlewamy hojnie oliwą. Sos mieszamy, po czym wrzucamy nań gorący makaron.

Mieszamy, na talerze przekładamy, szczyptą parmezanu ukraszamy i gotowe. Wspominałam już, że to danie idealne na lato? Nawet jak wspominałam, to nie zaszkodzi przypomnieć :-)

Jak gołąb z kulawym skrzydełkiem

Zwykły wpis

Piątek to weekendu początek. W piątek nie ma problemu. Choćby dany tydzień udręczył, wymęczył, to perspektywa weekendu zabija to wspomnienie jak wybielacz plamy. W piątek nie ma wymówek, wszak w sobotę odeśpię. W piątek można być szalonym, nieodpowiedzialnym i nieprzewidywalnym. Co innego czwartek.

W czwartek najsilniej doskwiera mi całotygodniowe zmęczenie. W czwartek autoafirmacją muszę się mobilizować, by następnego dnia, jeszcze ten jeden raz, nie zignorować budzika. Wreszcie w czwartek najtrudniej przychodzi mi gotowanie, bo wyprana z pomysłów głowa odmawia współpracy. Wczorajszy czwartek taki właśnie był.

Stałam bez koncepcji, za to z koszykiem, między sklepowymi alejkami, bo wyszłam z założenia, że nic tak dobrze na kreatywność nie robi, jak zbliżający się deadline, a wejście do sklepu niewątpliwie zmusza do podjęcia jakiejś zakupowej decyzji w przyszłości dość bliskiej. Coś tam zaczęło mi z wolna kiełkować w mózgu, choć neurony, miast być jak iskrzące światłowody, były jak pocztowy gołąb. Nie pierwszej młodości. Z kulawym skrzydełkiem. Ale jakiś tam pomysł powoli się wyłonił. Odetchnęłam z ulgą. Ale tylko po to, by chwilę później znaleźć się ponownie w czarnej dupie. Wskutek braków w sklepowym asortymencie. I gdyby to był jakikolwiek inny dzień tygodnia, to wystarczyłoby wymyślić coś innego. Ale to był czwartek. Pomysłowa pustynia. A gołąb był już zmęczony. Poszłam więc na skróty.

Schab pozbawiłam żyłek i błonek, po czym pocięłam na paseczki.

Z powodu wspomnianych niedomagań asortymentowych, zamiast tworzyć własny smak, zdałam się na gotową kompozycję. A pierwotny koncept był taki, żeby chili i limonkę z sosem rybnym i sojowym połączyć. Może następnym razem. Wczoraj stanęło na tym:

Mięso zalałam sosem i pozwoliłam mu się macerować przez pół godziny. Dodałam jeszcze trochę sosu rybnego i suszonego chili.

Warzywa – wzięłam pół czerwonej papryki, różyczki z jednego brokuła, 3 dymki, kawałek korzenia imbiru i dwa ząbki czosnku. Wszystko posiekałam, poza brokułem, ma się rozumieć.

Jako towarzysza dla powyższych wybrałam makaron chiński.

I teraz odrobina logistyki – musimy zblanszować brokuły i dać makaronowi 5 minut we wrzątku, których potrzebuje by zmięknąć. Można makaronem i brokułami zająć się przed smażeniem reszty, a można wyciągnąć zapasową trzecią rękę i zająć się tym w trakcie – wybór należy do Was.

Następnie na dużym ogniu postawiłam woka, nagrzałam go porządnie i wlałam doń trochę oleju sezamowego i trochę słonecznikowego. Podsmażyłam krótko czosnek i imbir.

Następnie dodałam mięso i smażyłam je 2-3 minuty, tyle bowiem powinno wystarczyć cienkim, uprzednio zamarynowanym paskom, by stały się prawie gotowe.

W kolejnym kroku dodałam dymkę i paprykę, smażyłam kolejną minutkę – serio, tylko tyle.

Podlałam danie jeszcze paroma łyżkami sosu i od razu wrzuciłam zblanszowane brokuły wraz z gotowym makaronem.

Gotowe! Nawet w czwartek może wyjść coś pysznego :-)

Pospolite oszustwo

Zwykły wpis

Nie jest trudno przyrządzić coś pysznego, jak ma się wszystkie potrzebne do potrawy składniki, odpowiedni poziom chęci i zapału oraz szczyptę talentu do mieszania w garach. Szczyptę talentu chyba odziedziczyłam w genach. Albo i nie, a nikt z przyjaciół nie chce mi wygarnąć w twarz, że gotuję nędznie i żeby nie sprawić mi przykrości zjadają wszystko z wielkim zapałem. Ok, na wariant że gotuję słabo, ale przyjaciół mam niezrównanych, też jestem skłonna przystać.

Z chęciami bywa różnie. Sinusoidalnie wręcz. Od euforii dzikiej, odpowiedzialnej za decyzje nierozsądne jak robienie w środku tygodnia, po pracy, potrawy wymagającej 10 roboczogodzin, aż po ekstremalnie odwrotny spadek formy. Ale że jestem generalnie osobą lubiącą gotować, to w 3/2 π funkcja zwraca bardzo, bardzo mi się nie chce, ale zrobię, byle to było coś szybkiego.

Zostają składniki. I tu przeważnie się zaczynają schody. Najczęstszą komplikacją kuchenną jest ta, w której mam pomysł, mam chęci, często już połowicznie wdrożone w postaci rąk zanurzonych po łokcie w cieście, gdy okazuje się, że jakiegoś składnika brak. Ale może być też mniej dramatycznie, ręce jeszcze czyste, lecz składnika brak nadal. I tu wyjaśnijmy sobie, że drzemiące we mnie pokłady energii do kucharzenia mają dedykację na ten jeden cel. W cale to nie oznacza, że mam siły pójść do sklepu. No.

Ja nie wiem jak to dokładnie było w tym przypadku, bo było to tak dawno, że nawet najstarsi górale nie pamiętają. Ale rozeszło się o składniki. Czy jak zwykle mi czegoś zbrakło, czy też zaważyły względy finansowe (bo przyznacie, że niektóre produkty są nieracjonalnie drogie), czy też może szukałam, szukałam, ale orzeszków piniowych nie znalazłam –  no nie wiem. W każdym razie alternatywne pesto powstało, żołądek zdobyło i się ostało. Może śmiało stawać w szranki z oryginałem, choć to takie pospolite oszustwo.

Nie wiem czy nazwa pesto nie jest tu nadużyciem, bo nie doprowadzam sosu do finiszu w taki sam sposób. Ale co tam – niech będzie to pesto pietruszkowo-słonecznikowe :-)

Sprawa jest banalna. Słonecznik podprażamy na suchej patelni.

Duuuużo pietruszki miksujemy ze słonecznikiem (na trzy pęczki wzięłam 50 g ziaren), solą i ewentualnie czosnkiem. Do miksowanego zielska dolewamy oliwę, w ilości mocno zależnej od zastosowanej ilości pietruszki i możliwości blendera. Mój sprzęt na sucho nie daje rady zmiksować tego na pastę.

Teraz możliwości jest wiele. Np. można rozprowadzić pastę oliwą – do konsystencji tradycyjnego pesto. Można (ja tak wolę) rozprowadzić śmietaną i w ten sposób uzyskać sos do makaronu. Można też za pomocą jogurtu uzyskać genialny dip do warzyw. Można jako bazę do pizzy tą pastę zastosować. Do różnorakich zapiekańców z ciasta francuskiego. I ogólnie na niewymienialną ilość sposobów.

To był zwyczajny dzień

Zwykły wpis

To był zwyczajny dzień. Budzik jak zwykle zadzwonił za wcześnie. Więc na drzemkę go skierowałam. Potem drugą. Przy ósmej straciłam rachubę.  I obudził mnie dopiero Kot domagający się czułości i jedzenia, w niesprecyzowanej kolejności. Kot na zegarku zna się słabo, więc obudził mnie za późno. Zerwałam się do galopu próbując błyskawicznie i jednocześnie skompletować garderobę, Kota dopieścić, umyć się, uczesać, Kota nakarmić, twarz wyretuszować i opcjonalnie jeszcze nie zabić się  przy tym wszystkim.

Potem oczywiście był korek, bo korek zawsze musi być gdy człowiek jest spóźniony. Takie jest odwieczne prawo miejskiej dżungli. Z włosem rozwianym wpadłam do pracy, wzięłam głęboki wdech, zrobiłam sobie duży kubek kawy i już miałam spokojnie usiąść i spokojnie zacząć pracować. Ale całą spokojność diabli wzięli, bo w inboxie pierdyliard maili mnie przywitał z samymi sprawami na już, względnie na wczoraj. Gdzieś o piętnastej wypiłam zimną już kawę, wyprosiłam możliwość wcześniejszego opuszczenia posterunku i ruszyłam żeby zdążyć na spotkanie z majstrem, który w ciągu dnia zadzwonił do mnie jedyne siedem razy, ciągle zmieniając godzinę spotkania. Jak byłam w połowie drogi majster zadzwonił po raz ósmy, że jednak dzisiaj to on nie da rady. Za to za chwilę zadzwonił magik nr 2, że on natomiast da dziś radę, choć pierwotnie miał nie dać. Czy muszę dodawać, że do magika nr 2 w zupełnie inną część miasta trzeba podjechać?

No więc właśnie. Zwyczajny dzień. Po takim zwyczajnym dniu oczekiwania względem jedzenia mam ograniczone do minimum – ma być szybko (bo pokłady energii życiowej na maksymalnie 10 minut stania przy garach pozwalają) oraz pysznie (bo niepysznych rzeczy nie ma sensu jeść). Jakie jest rozwiązanie tego równania? Tak, znów będzie o makaronie. I wcale nie zamierzam przepraszać. Bo makaron jest genialnym ułatwieniem życia codziennego.

No to czas – start!

Wstawiamy na gaz garnek z wodą na makaron. Siekamy cebulkę, szklimy ją na niewielkiej ilości tłuszczu (pół na pół masło z oliwą). Woda powinna już zawrzeć – łycha soli i dwie porcje makaronu lądują w środku. Do cebulki dorzucamy rozerwane na nieco mniejsze części plastry wędzonego łososia.

W czasie gdy łosoś siedzi na patelni i traci swoją ciemnołososiową barwę na rzecz jasnołososiowej, przekrajamy na pół garść pomidorków koktajlowych.

Pomidorkom wystarczy raptem 1 minuta na patelni – mają się zagrzać, ale nie stracić jędrności. Teraz parę łyżek śmietany (gęsta 18%), oraz sól i pieprz. Przy soleniu nie zapominajmy, że łosoś jest słony.

Trzymamy sos na ogniu tylko do czasu aż będzie gorący – więcej mu nie trzeba. Makaron już powinien być al dente. Odcedzamy, mieszamy, na talerze przekładamy. Trochę natki z wierzchu nie zawadzi.

Jeszcze łyżka parmezanu na sam koniec. Tak, tego mi trzeba po takim zwyczajnym dniu.

makaron

Made in the USA

Zwykły wpis

Na podstawie bardzo wiarygodnego źródła, czyli filmów i seriali made in the USA, mam wrażenie, że macaroni&cheese zajmuje dość istotne miejsce w tamtejszym kanonie kulinarnym. Omijałam to danie do tej pory. Uważałam je za zbyt nudne w wersji solo i za zbyt ciężkie jako dodatek do mięsa i sałaty. Postanowiłam spróbować mac&cheese za sprawą Nigelli, a konkretnie jej ekspresowej wersji tej zapiekanki. Bo wśród składników było mleko skondensowane. I to mnie zaintrygowało.

Nadal twierdzę, że sam makaron z serem to za mało. Urozmaiciłam więc zapiekankę tuńczykiem, czarnymi oliwkami i suszonymi pomidorami. W tym towarzystwie kremowy, serowy sos prezentuje się bardzo dobrze.

Po pierwsze, należy ugotować makaron (250 g).

Po drugie, przygotować wszelkie urozmaicające dodatki jakich zamierzamy użyć oraz zetrzeć 250 g cheddara.

Ser, 250 ml skondensowanego mleka, 2 jajka, odrobinę soli, gałki muszkatołowej i opcjonalnie inne przyprawy miksujemy lub mieszamy. Dodajemy oliwki, tuńczyka i pomidory. Mieszamy wszystko z makaronem.

Zapiekamy 10-15 minut w 220 stopniach.

Powiem tak, smaczne, ale szału nie ma. Dziwni ci Amerykanie…

21 kubków dla dwóch osób

Zwykły wpis

Z przyczyn innych niż moje fanaberie jestem zmuszona do wprowadzenia małych modyfikacji do mojej kuchni. Wiąże się to z czasowym demontażem niektórych szafek, które oczywiście uprzednio trzeba opróżnić. I tym sposobem odkryłam, że jesteśmy w posiadaniu dwudziestu jeden kubków. Nie licząc filiżanek. Jak to więc możliwe, że nigdy nie mam w czym zrobić kawy? Ot zagadka równa tej, gdzie znikają w praniu skarpetki.

Przeróbki w kuchni wiążą się też z tym, że mam totalny rozpiździel i mocno ograniczone możliwości kulinarne. Ale się nie poddaję, choć okoliczności są mocno niesprzyjające. Wczoraj, nie dość, że powierzchnię roboczą miałam ograniczoną do skrawka blatu, to jeszcze wskutek największej możliwej złośliwości przedmiotów martwych, przepaliła się żarówka w kuchni. Wczoraj. 11 listopada. Gdy wszystkie sklepy, w których potencjalnie można kupić żarówkę, były zamknięte. Nie muszę chyba wspominać, że zapasowej żarówki w domu nie miałam, prawda?

I na to wszystko, jak na zamówienie, do głosu doszła moja przekora. Mogłam zrobić kanapki. Mogłam zrobić makaron. Albo inną potrawę z cyklu minimum wysiłku. A mi akurat zachciało się ravioli. Zachciało się i koniec. Nie było rady. Remont, nie remont, wzięłam się do dzieła. Przy świetle biurowej lampki, jedynego źródła światła w kuchni, które na prędce udało się zorganizować. Dobrze, że przynajmniej dyniowe pure miałam zawczasu przygotowane, bo inaczej nie dałabym rady.

Więc tak. Zaczynamy od wspomnianego pure. Dynię pieczemy w 190-200 stopniach do miękkości, a następnie przecieramy na gładkie pure.

Dynię doprawiamy wedle uznania. Ja poszłam w klimaty korzenno-orientalne i dodałam cynamon, gałkę muszkatołową, kumin, mielone ziarna kolendry, imbir, nieco ostrej papryki i sól.

Teraz czas na większe wyzwanie – opakowanie dla dyni. Moje źródła donoszą, że ciasto robi się z jajek i mąki oraz szczypty soli. Na każde 100 g mąki bierzemy jedno jajko. Ewentualnie, jeśli ciasto jest za suche i nie chce się połączyć w elastyczną masę można dodać łyżkę wody.

Ciasto należy podzielić na dwie części, każdą rozwałkować najcieniej jak się da i na jednym z płatów ułożyć w regularnych ostępach góreczki farszu. Ciasto pomiędzy górkami farszu smarujemy roztrzepanym białkiem – dla lepszej kleistości. Następnie nakładamy na wierzch drugi płat ciasta i porządnie dociskamy do spodniego w miejscach bez farszu. Mi wygodnie robiło się to rękojeścią noża. Na koniec rozcinamy całą historię na pojedyncze pierożki.

Ravioli gotujemy w osolonej wodzie ok. 10 minut. W międzyczasie rozpuszczamy na patelni masło, wrzucamy kilka listków szałwii i podsmażamy ją jakąś minutkę. Ugotowane ravioli polewamy szałwiowym masłem.

Hmmm… Cudowna nagroda za trudy całego dnia.

Magiczny zwrot akcji

Zwykły wpis

Siedzą we mnie na co dzień dwa sprzeczne zapędy. Z jednej strony lubię spędzać czas w kuchni, blanszować, deglasować, macerować i innymi trudnymi słowami wywoływać zdziwienie na twarzy Niesfornego Męża. Z drugiej zaś, ja kobieta pracująca jestem. Z pełną tego konsekwencją. Czyli głównie brakiem czasu. Ale nawet w przypadku skrajnego braku czasu chęć tworzenia kulinarnych rozkoszy rozbrzmiewa w mej duszy silnym głosem. Dlatego też, bardzo cenię potrawy, które pozwalają zadość uczynić potrzebom duszy, a jednocześnie są dostosowane do ograniczeń czasowych przez współczesny świat narzucanych.

Mówiłam już, że moją podstawową potrawą z cyklu szybko i dobrze jest makaron? Mówiłam. I często po tę opcję sięgam. Genialne jest to, że z makaronem można robić cuda. Żonglować dodatkami na miliard sposobów, uzyskując za każdym razem inny efekt. Można też zażonglować tak, aby było bardzo wykwintnie. Czasem wystarczy jeden mały dodatek, magiczna szczypta, która zmieni danie w wysublimowane, wyrafinowane doznanie. Tak też było wczoraj.

Makaron z cukinią jest dobry. A co zrobić, żeby był genialny? Dodać anchois. I tyle. Serio. Anchois nadają sosowi niewyobrażalnej głębi smaku. Taki makaron naprawdę nie smakuje jakby był robiony 10 minut. Magia!

Gotujemy makaron. Bierzemy pół łyżki masła, tyleż oleju i podsmażamy posiekaną dymkę. Dorzucamy do niej pół puszki / słoiczka anchois i pozwalamy im się rozpaść i połączyć z tłuszczem w kremowy sos. Wrzucamy na to paski cukinii i pozwalamy jej lekko zmięknąć. Wystarczy pół minuty.

Zalewamy śmietaną (200-250 g,18%), trzymamy na ogniu tylko tak długo by się zagrzała. Dorzucamy resztę posiekanych anchois i gotowe. Uwaga – sosu nie solimy, anchois są wystarczająco słone. Serio.

Absolutne niebo w gębie!

Mamma mia!

Zwykły wpis

Pewnie każdy z Was, nawet stroniący na co dzień od kuchni, ma swoje comfort food – coś co bez stresu potrafi przygotować, z gwarancją, że wyjdzie i będzie smaczne.  Moje comfort food to makaron. Jeśli tylko  w szafce mam makaron, a mam zawsze, to w 15 minut od podjęcia decyzji o jego wyborze jedzenie ląduje na stole. Makaron daje wręcz niezliczoną ilość możliwości, wystarczy pożonglować dodatkami. Najprostszy z prostych, z dobrej jakości oliwą i ziołami lub świeżo startym parmezanem będzie smakował wybornie.

Nie przejmuję się włoskością makaronu – dodaje polski oscypek, hiszpańskie chorizo, japońskie wasabi, rosyjski kawior. Tym razem jednak postanowiłam nie wkurzać Włochów i poszłam w klasykę – tagliatelle w sosie pomidorowym z pulpecikami, w wersji Nigelli, czyli minimum wysiłku, maksimum efektu.

To danie wygląda, pachnie i smakuje tak, że mam wrażenie, że zaraz otoczy mnie głośna włoska rodzina, z cała swoją ekspresyjnością i gestykulacją. Po środku zasiądzie przysadzisty pan domu, wciśnie białą serwetkę pod szyję i powie O Mamma! Nikt nie robi takiej pasty jak ty! Na te słowa rozpromieniona matrona w czerni w ciągu ułamka sekundy weźmie w dłonie twarz swojego ukochanego syneczka, westchnie z miłością Mio Francesco, dorzuci mu dwie dodatkowe łychy pasty i rzuci zwycięskie spojrzenie synowej, która nigdy jej nie dorówna w gotowaniu. Obowiązkowo przewinie się mafijny podtekst, np. w postaci najścia kolegów pana domu wracających z mokrej roboty – którzy oczywiście już po chwili dołączą do wciągających długaśny makaron domowników.

Nie wierzycie mi? Sprawdzicie! Ta pasta to potrafi!

Na początek pulpeciki. Pół kilo mielonego wołowo-wieprzowego mięsa wyrabiamy z jajkiem, 3 łyżkami semoliny (ewentualnie bułki tartej lub kaszy manny) i 2 łyżkami parmezanu. Doprawiamy czosnkiem, oregano, solą i pieprzem. Lepimy kuleczki wielkości orzecha włoskiego, które pakujemy na przynajmniej 20 minut do lodówki. Można to też zrobić dużo wcześniej. Dzięki leżakowaniu w lodówce pulpeciki lepiej będą trzymać kształt.

Następnie czas na sos. Na mieszance oliwy i masła podsmażamy do szklistości cebulę z czosnkiem i oregano. Zalewamy to przecierem pomidorowym (1 l), dodajemy po pół szklanki wody i mleka. Doprawiamy solą, cukrem i pieprzem.

Gdy sos się zagotuje wrzucamy klopsiki, zmniejszamy ogień, przykrywamy i gotujemy bez mieszania przez ok. 20 minut. Po tym czasie pulpeciki już są bardziej odporne i można zamieszać sos bez ryzyka, że się rozpadną.

To jest dobry moment, żeby wstawić makaron. Nim się ugotuje, sos będzie gotowy.

Połączone z sosem kluchy posypałam parmezanem dla dopełnienia dzieła. Teraz wino, stół, dużo głodomorów, gwar, śmiechy, muzyka. Mafia pewnie zaraz do nas dołączy.