Coś mi się kołacze po głowie, że gdzieś kiedyś słyszałam, jak ktoś komuś mówił, że ktoś inny słyszał, że tamten czytał, że za lasami, za górami są takie dzieci, które w dzień śpią. Przekorny Kajtek zdecydowanie pochodzi od innej małpy. Zdaje się, że od tej samej co ja. Centkowa Mama do dziś wzdryga się na wspomnienie mojego dzieciństwa. Uprzedzając domysły i wredne komentarze, od razu w tym miejscu wyjaśnię, że li tylko o moją niechęć do snu chodziło. Bo spałam raptem 3 (słownie trzy) godziny na dobę, a moi biedni rodzice, chcąc nie chcąc, spali równie mało. No a że karma to suka, to nie mogło być inaczej – moje dziecię awersją do snu wyrównuje teraz rachunki międzypokoleniowe.
Na szczęście, w całe przedsięwzięcie wmieszał się Niesforny Mąż, który użyczył na potrzeby sprawy trochę dobrych genów. I dzięki temu przynajmniej w nocy Kajtek śpi długo, mocno i nieprzerwanie. Gdybym prowadziła bloga o gwiazdozbiorach, nocnym życiu, sów pohukiwaniu, to byłby to układ idealny. Trochę gorzej ma się sprawa z jedzeniem, które na ogół się je w dzień. I któremu w dziennym świetle zdecydowanie bardziej do twarzy na zdjęciach. A tymczasem w czasie gdy światło dzienne w niereglamentowany sposób z okien spływa, warunki są takie, że nawet na dotychczasowe uniwersalne danie ekspresowe, czyli wszelkie odsłony pasty, czasu nie starcza.
Na szczęście świat kulinarny nie ogranicza się nam do Europy i skłonnych do sjesty Włochów. Pracowici Azjaci już dawno wymyślili makaron, który gotuje się dwa razy szybciej od swego włoskiego kuzyna. Poza tym, nie wiedzieć czemu, z żadnym innym makaronem to danie nie smakuje równie dobrze, jak właśnie z makaronem soba. A przetestowałam je wielokrotnie, bo chyba nie ma nic szybszego do schrupania na ciepło – czas przygotowania poniżej 10 minut, łącznie z oczekiwaniem na zagotowanie się wody! Przydaje się mieć takie przepisy w repertuarze, oj przydaje…
Wystarczy niewiele, ale za to charakternych składników. Oczywiście rzeczony makaron soba jest wśród nich.
Poza tym potrzebne będą krewetki. Prawdopodobnie, jako i ja, będziecie używać mrożonych. Pamiętajcie, żeby je osuszyć na papierowym ręczniku przed smażeniem, bez tego ciężko im się będzie zrumienić.
pasta kawiorowa – nie żebym promowała konkrentą markę, ale pasta produkowana przez Abbę, ta lekko podwędzana, jest bezkonkurencyjna do tego celu.
Ponadto przyda się kilka łyżek śmietanki (18-22%) i możemy przystąpić do dzieła. Jedną ręką gotujemy makaron, drugą zaś, na mieszance masła i oliwy podsmażamy na rumiano krewetki
Krewetki na moment odkładamy, a na tą samą patelnię wrzucamy pastę kawiorową. Jeśli czasu mamy więcej, można jeszcze wzbogacić temat od zeszkloną dymkę, ale gdy czasu brak, to można ten krok pominąć. Do pasty dolewamy śmietankę i łączymy wszystko szybko w gładki sos. I tyle.
Ile pasty? Cóż, to sprawa indywidualna – ogólnie do smaku. Moje podniebienie uważa, że ok. 1/4 tubki na osobę to dawka odpowiednia, ale pamiętajcie, że pasta oprócz tego, że jest kawiorowa, to jest jeszcze słona i nie można przesadzić z jej ilością. A śmietanki jakieś 2-3 łyżki na osobę – tyle, żeby pastę rozrzedzić do konsystencji sosu. Gdy sos będzie taki jak trzeba, dorzucamy makaron.
Na koniec z powrotem dorzucamy krewetki i jemy. Prawda, że trudno o coś szybszego?