Monthly Archives: Listopad 2011

Wino dla kota

Zwykły wpis

Pragnę serdecznie pozdrowić osobę, która trafiła na mojego bloga po haśle „wino dla kota”. Nie przypominam sobie, abym kiedkolwiek sugerowała pojenie kota winem, ale jeśli już mam się wypowiedzieć w tej kwestii, to sugerowałabym czerwone. W białym można trafić na cytrusowe nuty, a cytrusów koty na ogół nie lubią. Poza tym winno oczywiście powinno komponować się z kocią karmą – wiadomo – inne pod wołowinę, inne pod kurczaka. Mam nadzieję, że to wyjaśnia sprawę.

Jeśli jednak mogłabym coś zarekomendować ze swojej strony, to doradzałabym raczej spożytkowanie wina w inny sposób. Np. do boeuf bourguignon. I np. z przepisu Julii Child.

Zacznijmy od tytułowego wina. Potrzebne nam będzie 600 ml, a butelka ma 750. Najłatwiej można sobie z tym problemem poradzić otwierając w tym momencie butelkę i odlewając kieliszek, który bardzo uprzyjemni czas gotowania. Polecane jest wino w typie chianti lub beaujolais. Generalnie ma być czerwone, wytrawne lub półwytrawne i ma nam smakować.

Drugim elementem dość istotnym w tej potrawie jest mięso. Boeuf bourguignon warte jest najładniejszej wołowiny jaką uda się nam kupić. Kilogram chudego mięsa kroimy w grube kostki (o boku długości ok. 5 cm). Każdy kawałek osuszamy dokładnie ze wszystkich stron ręcznikiem kuchennym. Następnie w brytfance (najlepiej w żeliwnej, gdyż równomiernie rozprowadza ciepło; ewentualnie w innym naczyniu, którego można używać i na gazie, i w piekarniku, a dodatkowo ma przykrywkę) rozgrzewamy łyżkę oleju. Na rozgrzanym tłuszczu obsmażamy mięso ze wszystkich stron.

Robimy to partiami, bez pośpiechu. Zbytni tłok przeszkadza mięsu ładnie się zbrązowić.

W międzyczasie kroimy na plasterki jedną marchewkę i jedną cebulę. To jest też dobry moment, aby włączyć piekarnik. Rozgrzewamy go do 230 st.

Obsmażone mięso wyciągamy z brytfanki. Na tym samym tłuszczu brązowimy marchewkę i cebulę.

Gdy się już zrumienią dokładamy do nich mięso. Przyprawiamy łyżeczką soli i 1/2 łyżeczki pieprzu. Oprószamy łyżką mąki, mieszamy, po czym oprószamy kolejną łyżką mąki i wstawiamy już bez mieszania na 4 minuty do gorącego piekarnika.

Po tym czasie mieszamy zawartość brytfanki i wstawiamy do piekarnika na kolejne 4 minuty.

Następnie wyciągamy naczynie z piekarnika i zmniejszamy w nim temperaturę do 160 stopni. Mięso przyprawiamy łyżeczką tymianku, dwoma przeciśniętymi przez praskę ząbkami czosnku, dwoma pokruszonymi listkami laurowymi i łyżką pasty pomidorowej.

Teraz  zalewamy mięso winem i dopełniamy wołowym bulionem w takiej ilości, by mięso było ledwo zakryte. Mieszamy, by wszystkie składniki połączyły się w sos i niezbyt gwałtownie, na umiarkowanym ogniu, doprowadzamy do wrzenia.

Przykrywamy brytfankę i wstawiamy do piekarnika na 3-4 godziny, aż mięso bez żadnych oporów będzie się rozpadać w starciu z widelcem.

Do boeuf bourguignon podaje się zwykłe ziemniaki z wody, makaron z masłem lub ryż. Ja dodatkowo urozmaiciłam temat marchewką duszoną w maśle (poplasterkowaną marchewkę zalewamy wodą – tyle by była przykryta – doprawiamy łyżeczką soli, 1/2 łyżeczki pieprzu, łyżeczką cukru i łyżką masła, doprowadzamy do wrzenia i dusimy 30-40 minut do miękkości). Obowiązkowo serwujemy w towarzystwie czerwonego wina. Pycha.

Jak pies na baby, tak Niesforny Mąż na…

Zwykły wpis

Wszyscy mamy swoje miłości jedzeniowe. Rzeczy ukochane, które w zasadzie w każdych ilościach możemy wchłonąć. Ja jestem kulinarnie spaczona, uwielbiam prawie całokształt jedzenia i pewnie nawet z bronią u skroni plątałabym się w zeznaniach i nie potrafiła ograniczyć się do wyboru jednej czy nawet trzech ulubionych rzeczy. Z Niesfornym Mężem jest prościej. Jak już wspomniałam, namiętnością wielką i nieskrywaną darzy kurczaki. Ponadto w ekscytację i niepochamowaną chęć chrupania wprawiają go orzeszki.

Te orzeszki, to nie byle co. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to najlepsze chrupadełko jakie jadłam kiedykolwiek. Ze wzlędu na różnorodność użytych przypraw pobudzają wszystkie kubki smakowe. Nie nudzą się po pierwszej garści. Jak dla mnie pure perfection.

Przepis pochodzi ze zbiorów Nigelli, więc jest szybko, łatwo i bezpoleśnie.

500 g orzechów (wzięłam mieszane) podprażamy przez 10-12 minut w piekarniku rozgrzanym do 200 st. (z termoobiegiem).

W czasie gdy orzechy się prażą przygotowujemy przyprawy.

W misce, która pomieści wszystkie orzechy łączymy rozpuszczoną łyżkę masła, dwie łyżki posiekanych listków rozmarynu (z sześciu gałązek), dwie łyżki brązowego cukru, dwie łyżeczki morskiej soli i pół łyżeczki pieprzu cayenne (dałam więcej, bom ostrolubna). W to wrzucamy gorące orzechy i mieszamy aby każda sztuka obtoczyła się w „sosie”. Gotowe.

Za mundurem panny sznurem

Zwykły wpis

Słowa i nazwy często używane powszednieją. Niesione przez nie znaczenie przesłania samą konstrukcję lingwistyczną.  A przecież dziadek do orzechów jest przezabawną nazwą. Albo takie ptasie mleko. Cudo, bo nie dość, że ptak, jak sama nazwa sugueruje, to nie ssak, to jeszcze kwestia udoju mnie zastanawia – pęsetą należałoby to czynić, czy jak? A komercyjne nazwy produktów to już w ogóle komedia. I nawet nie chodzi mi o żarówki Osram. Radością wybucham zawsze na wędlinach jak widzę Szynkę z Łysych albo Pierś Księcia. Wspaniałe są też ziemniaki w mundurkach. Jak byłam mała, to bardzo dosłownie sobie wyobrażałam takie ziemniaczki – jak maszerują przy wtórze werbli w mundurach a’la pułk strzelców lwowskich. Najlepiej prosto w objęcia śledzia w śmietanie. Albo do sałatki. Np. takiej jak ta.

Świetna jesienna sałatka. Może być samodzielnym daniem. A może też przy obiedzie zastąpić zwykłe ziemniaki jako dodatek do mięsa i sałaty – wówczas można pominąć salami.

Potrzebne będą 4 większe ziemniaki ugotowane w mudnurkach, 1 zielona papryka, 1 czerwona cebula.

Do pokrojonych warzyw dorzucamy jeszcze garść pociętych na mniejsze kawałki suszonych pomidorów i ok. 150 gram salami – najlepiej ostrzejszego.

Zaprawiamy sałatkę sosem zrobionym z dwóch łyżek oliwy, łyżki octu lub soku z cytryny, łyżki przecieru pomidorowego i paru (wedle uznania) kropel tabasco oraz soli i pieprzu. Na tym etapie należy sałatkę zostawić na przynajmniej 15 minut lub do czasu podawania.

Bezpośrednio przed podaniem łączymy ją z zielskiem. Ja wzięłam mix rukoli, roszponki i sałaty lodowej – łącznie ze dwie garście. Mieszamy i gotowe.

Made in the USA

Zwykły wpis

Na podstawie bardzo wiarygodnego źródła, czyli filmów i seriali made in the USA, mam wrażenie, że macaroni&cheese zajmuje dość istotne miejsce w tamtejszym kanonie kulinarnym. Omijałam to danie do tej pory. Uważałam je za zbyt nudne w wersji solo i za zbyt ciężkie jako dodatek do mięsa i sałaty. Postanowiłam spróbować mac&cheese za sprawą Nigelli, a konkretnie jej ekspresowej wersji tej zapiekanki. Bo wśród składników było mleko skondensowane. I to mnie zaintrygowało.

Nadal twierdzę, że sam makaron z serem to za mało. Urozmaiciłam więc zapiekankę tuńczykiem, czarnymi oliwkami i suszonymi pomidorami. W tym towarzystwie kremowy, serowy sos prezentuje się bardzo dobrze.

Po pierwsze, należy ugotować makaron (250 g).

Po drugie, przygotować wszelkie urozmaicające dodatki jakich zamierzamy użyć oraz zetrzeć 250 g cheddara.

Ser, 250 ml skondensowanego mleka, 2 jajka, odrobinę soli, gałki muszkatołowej i opcjonalnie inne przyprawy miksujemy lub mieszamy. Dodajemy oliwki, tuńczyka i pomidory. Mieszamy wszystko z makaronem.

Zapiekamy 10-15 minut w 220 stopniach.

Powiem tak, smaczne, ale szału nie ma. Dziwni ci Amerykanie…

Nie ma takiego miasta Londyn

Zwykły wpis

Dzieci oraz Niesforny Mąż widzą i słyszą świat inaczej. W kościele śpiewają „Nacudjo nasza”, przyjmując z całą dziecięcą ufnością istnienie takiego imienia jak Nacudja, wierzą ze zjedzenie pestki skończy się wyrośnięciem drzewa w brzuchu, a tuńczyk jest malutką rybą, bo jak inaczej zmieściłby się w puszce. No i nie ma takiego imienia Reneta. Jest Renata. Szara Renata. Zatem wsadźmy dziś Renatkę do pieca na trzy zdrowaśki. Lub, z braku pieca, przynajmniej do piekarnika.

 

Renia jest moim ulubionym jabłkiem do wszelkich zapiekanych deserów. Bardzo lubię jej kwaskowość. Lubię też fakturę po upieczeniu – jabłka twarde na surowo, po upieczeniu zamieniają się niemalże w puch. Miękkie gatunki po upieczeniu bardziej przypominają papkę.

 

Nim Renatka ducha wyzionie w piekarniku trzeba ją wypatroszyć. Moim ulubionym narzędziem zbrodni do tej brutalnej czynności jest przyrząd do wycinania kulek z melona. W przeciwieństwie do łyżeczki ma bardzo ostre brzegi, co znacząco ułatwia sprawę.

 

Jabłka napełniłam suszoną żurawiną, brązowym cukrem i wiórkami masła.

Zapiekałam jabłka w 200 st. przez ok. pół godziny. Dokładny czas pieczenia zależy oczywiście od wielkości i gatunku jabłek. Można je nakłuć i sprawdzić czy już są miękkie. Albo ocenić stan wizualny. Są dobre, kiedy skórka pęka, miąsz próbuje się wyrwać na powierzchnię i wyglądają mniej więcej tak:

Pycha!

Słodki francuzik

Zwykły wpis

Sami wiecie jak to czasem bywa – doba ma za mało godzin, tydzień za mało dni, a lista rzeczy do zrobienia na już pęka w szwach. Jak to mówią – panie kierowniku, zapieprz taki, że nie ma kiedy taczki załadować. Kot chodzi niedogłaskany od tygodnia, książki do przeczytania się piętrzą, zapasy w szafkach się kurczą, bo nie ma kiedy ich uzupełnić. O ile normalnie za sprawą spiżarnianych zapasów mogłabym spokojnie przetrwać miesiąc oblężenia bez wychodzenia z domu, to teraz jestem co najwyżej na kilkudniowy konflikcik zbrojny przygotowana.

Ta sytuacja wymaga dodatkowej kreatywności w gotowaniu. Potrawy ekspresowe trzeba przygotowywać jeszcze szybciej. Ostatnio naszło mnie na coś słodkiego. Miałam kawałek ciasta francuskiego i 5 minut. Za mało by rozgrzać piekarnik i zrobić np. rożki z jabłkami. Ale potrzeba matką wynalazku. Zaeksperymentowałam z efektem pozytywnym i niniejszym się dzielę tym efektem.

Na patelni skarmelizowałam cukier w maśle.

Wrzuciłam kawałki ciasta francuskiego.

Poczekałam aż urośnie nasączając się karmelową masą.

Zjadłam prawie w pośpiechu. Prawie, bo te chrupiące puchate poduszeczki zmuszają do porozkoszowania się urokami życia. Dobry, prosty przerywnik w pędzącej rzeczywistości.

Sądzę, że obtoczenie francuzików w sezamie byłoby dobrym pomysłem. Przyprawienie karmelu np. cynamonem albo tymiankiem mogłoby dać ciekawy efekt. Wersja z chilli mogłaby być niezła. Chrupkość francuzików fajnie konstrastowałaby też z jakimś śmietankowym kremem / musem. Pomysł jak najbardziej do rozwinięcia.

Sacrum i profanum

Zwykły wpis

Ja jestem odważna, a poza tym, do Włoch mam ponad1000 km. A do Włoch południowych i srogiej sycylijskiej mafii będzie nawet 2500. Więc się przyznam. Zbezcześciłam bruschettę.

Na wypadek włoskiej kontroli kulinarnej, połowę zrobiłam zgodnie ze sztuką. A dla smaku i dreszczyku emocji ;-) drugą zrobiłam na opak. Obie pyszne, nie wiem która lepsza.

Niezależnie od wersji potrzebować będziemy grzanek. Tradycyjnie chleb smaruje się oliwą i naciera czosnkiem. Ja użyłam oliwy czosnkowej, więc nacieranie pominęłam. Chleb należy delikatnie potraktować tłuszczem, tyle tylko, aby podczas smażenia pięknie się zrumienił. Można to np. robić pędzelkiem. Mi wygodnie „maczało” się chleb w cieniutkiej warstwie oliwy rozprowadzonej na talerzu. Jakiej byśmy techniki nie użyli na koniec rumienimy chleb na złociste grzanki.

A teraz czas na wierzch. Pomidory (najlepiej obrane ze skórki, który to krok z lenistwa pominęłam) kroimy w kosteczkę. Pasuje mi tu odmiana podłużna – jest bardziej mięsista.

Jak wspomniałam, zrobiłam dwie wersje bruschetty. Połowę pomidorów, zgodnie z zasadami włoskiej sztuki kulinarnej, przyprawiłam jedynie solą, czosnkiem i bazylią, dodatkowo uszlachetniając gotowe grzanki kapką oliwy. W drugiej zaś wersji, popełniłam czyn niegodny i zrezygnowałam z oliwy na rzecz majonezu. I czy się to Włochom podoba, czy nie, to jest pyszne.

Jeszcze tylko, ku zadowoleniu Niesfornego Męża, mięsny akcencik. Mniam.

Opakowanie zastępcze

Zwykły wpis

Zgodnie z zapowiedzią wróciłam zainspirowana. Niestety, dokumentację fotograficzną diabli wzięli. Mam nadzieję, że uda się ją odzyskać i wówczas uzupełnię opisy odpowiednimi obrazkami. A tym czasem zamieszczam, w ramach zastępstwa, zdjęcia Kota, który doskonale prezentuje jak zmęczona się czuję po ostatnich wojażach.

Ale przechodząc do tematu bardziej interesującego – dziś będzie o tym, jak karmią w Szwajcarii. A karmią smacznie, lecz mało zaskakująco. Kuchnia szwajcarska ziemniakiem i serem stoi, więc dla polskiego podniebienia te smaki są dość znajome. Co nie znaczy, że nie są godne uwagi.

Po pierwsze: Rösti. Rösti bardzo dobrze można opisać, porównując go do naszego placka ziemniaczanego. W zależności od kantonu przygotowywany jest z surowych lub gotowanych ziemniaków i podawany z różnymi dodatkami. Ja jadłam w wersji z surowymi kartoflami, więc tylko o niej napiszę. Tarte i odciśnięte z wody ziemniaki łączy się z masłem i przyprawami. Można tylko z solą i pieprzem, jeśli dodatkami chcemy nadać plackowi charakter, a można pójść też w zioła, czosnek, itd., jeśli placek ma być bardziej samodzielny jako danie. Nie dodajemy polskim zwyczajem ani jajka, ani mąki. Placek smaży się na gęsim tłuszczu, najlepiej na niewielkiej patelni, tak aby od kształtu naczynia zapiekł się w ładnym, okrągłym kształcie. Gdy porządnie przesmaży się z jednej strony przewracamy go dla dosmażenia na 1-2 minuty na drugą stronę. Robimy to albo bardzo szeroką łopatką, albo za pomocą talerzyka – inaczej jest spore ryzyko, że się rozpadnie, a tego nie chcemy. Jeśli chodzi o dodatki, to można go podawać jako towarzystwo dla różnorakich gulaszów, albo obłożyć dodatkami, w tym obowiązkowo serem. Gruyerem oczywiście. Dodatki to już wolna amerykanka. Nawet ciężko powiedzieć, jakie są typowe, bo co kanton to inna historia. W kantonie włoskim popularna jest wersja a’la pizza neapolitana, czyli z mozarellą w miejsce gruyera, pomidorami i bazylią. Można spotkać wersję z kiełbaską cielęcą (podobną do naszej białej kiełbasy). Albo z serem, boczkiem lub szynką i cebulą. Albo z grzybami. Z rybą również. Ogólnie jest to dobre danie na wyczyszczenie lodówki z resztek ;-)

Druga rzecz bardzo typowa to Spätzle – popularne również w Niemczech kluski. Spätzle są czymś pomiędzy makaronem a lanymi kluskami – składniki są we wszystkich przypadkach te same, ciasto różni się jedynie gęstością, a w konsekwencji strukturą i fakturą po ugotowaniu. W przypadku Spätzle proporcje są następujące: na każde 1 jajko bierzemy 100 g mąki i 50 ml wody oraz oczywiście szczyptę soli. Ciasto rozsmarowuje się na desce i szybko odkraja kawałki zsuwając je wprost do garnka z gotującą się wodą. Spätzle można podawać jako dodatek do mięs, można podsmażyć z boczkiem i cebulką (lub innymi urozmaicaczami) albo, na wzór makaronu, podać w towarzystwie sosu. W tej ostatniej wersji jadłam je z sosem serowym, z dodatkiem suszonych pomidorów i chilli. Bardzo udany zestaw.

 A skoro już jesteśmy przy sosach serowych, to nie można pominąć fondue – sosu, który jest daniem samym w sobie. Wersji fondue jest wiele, bo przepis podstawowy można dowolnie rozwijać. Zatem skupmy się na przepisie bazowym, bo resztę załatwi wyobraźnia. A przepis jest banalnie prosty – w końcu to przepis szwajcarskich pasterzy, którzy szukali sposobu na spożytkowanie resztek sera. Jedyne, na co trzeba zwrócić uwagę, to proporcje, bowiem one zapewniają odpowiednią, nie za rzadką, nie za gęstą, konsystencję fondue. A proporcje są takie: 250 g gruyera, 250 g ementalera , 250 ml białego wina, 3 łyżki Kirschu, łyżeczka mąki ziemniaczanej, łyżeczka soku z cytryny. To wszystko wrzucamy do przetartego ząbkiem czosnku garnuszka i mieszając podgrzewamy do rozpuszczenia sera i połączenia się składników w jednolitą masę. Doprawiamy solą, pieprzem, gałką muszkatołową. Gotowe.

Z deserów w tej chwili dominuje mus z kasztanów – akurat jest na nie sezon. Nie udało mi się wymusić zeznań jak dokładnie robi się taki mus, ale smakowało to tak, jakby uprażone kasztany utrzeć z niewielką ilością cukru. Nic więcej. Charakterystyczny jest też sposób podania. Na bezę, wyciska się mus przez praskę – tak by wyglądał jak spaghetti, po czym przyozdabia się kleksem bitej śmietany. Popularna jest też crema catalana i wszelkie suflety czekoladowe.

Rozpisałam się strasznie, a to i tak nie wszystko. O reszcie może innym razem.

Dwa pomysły jak ulepszyć świat

Zwykły wpis

Kuchnia nadal w rozsypce, a gotować się chce. Końca tego zamętu wciąż nie widać. Kot już nawet się poddał i zaniechał kontroli, którą namiętnie uprawiał przez pierwsze kilka dni, ze swojej bezpiecznej pozycji na najwyższej szafce. Aktualnie uznał, że chyba już na zawsze zostanie tak jak jest i oswoił sobie swój wszechświat na nowo, nadając jednemu z kartonów status legowiska.

Ja, w przeciwieństwie do Kota, ciągle wierzę, że obecna sytuacja ma jedynie charakter przejściowy, bo lawirowanie pomiędzy garnkami, miskami, chochlami i wszelkimi utensyliami kuchennymi rozłożonymi w pokoju, łazience, sypialni i przedpokoju, choć ogólnie rozwija fizycznie, jednak ma sporo minusów. Wysoce nieprzewidywalne niedogodności jak przerwy w działaniu sprzętów (a to gaz jest odłączony, albo piekarnik nie działa, albo akurat blat jest zdjęty) również nie mają wielu zalet.

Pomimo wiatru w oczy, staram się sobie radzić, ale głównie specjalizuję się w jedzeniu polowo-biwakowym. A jeśli już udaje mi się wykorzystać chwilową możliwość przyrządzenia czegoś więcej, to z fotodokumentacją procesu jest spory problem. Mimo wszystko mam dziś coś do powiedzenia. Sprzedaję dwa pomysły.

Zmęczeni całodziennym okołoremontowym zamętem, postanowiliśmy w końcu coś zjeść. Asortyment sklepu nocnego nie jest powalający – udało się kupić bułki i parówki. Alternatywą były niewiadomej prowiniencji wekowane gołąbki. Bez sił, bez ducha poszłam podgrzać kiełbaski, aby skonsumować je w towarzystwie musztardy i bułki z masłem. Ale, jak to często w kuchni (nawet takiej w stanie remontu) bywa, coś mi zaczęło kiełkować w głowie. Bo w lodówce był kawałek sera i pudełko Philadelphi. I jeszcze jajko. Efekt? Bułki z parówką pod bardzo kremową pierzynką. Pierzynka jak najbardziej do wykorzystania w zapiekankach wszelakich.

Opakowanie Philadelphi, jedno jajko, kawałek (ok. 100 g) cheddara, łyżkę masła, łyżkę musztardy dijon, chlust sosu Worcester i szczyptę soli zmiksowałam na gładką masę, do której wmieszałam jeszcze łyżkę musztardy francuskiej. Tą pierzynką przykryłam bułki i wstawiłam je na ok. 10 minut pod górną grzałkę piekarnika.

Drugi pomysł jest niezgorszy i zamierzam go praktykować również po odzyskaniu kuchni we władanie. Pamiętacie to ciasto? A konkretnie krem z niego? No właśnie. Czemuż by nie wykorzystać tego cuda również na inne sposoby? Np. do pancakes… Genialne połączenie. Zrezygnowałam jednak z masła – utarłam Philadelphię z cukrem pudrem (ok. 1,5 łyżki cukru na opakowanie, czyli 125 g, serka – ale to tylko sugestia proporcji). A pancakes zrobiłam z tego przepisu. Oj, dobre to było.

A teraz wyjeżdżam na chwileczkę, gdyż praca wzywa. Remont zostawiam pod czujnym okiem Niesfornego Męża. Mam nadzieję przywieźć łyk kulinarnych inspiracji, którymi z przyjemnością się podzielę.

21 kubków dla dwóch osób

Zwykły wpis

Z przyczyn innych niż moje fanaberie jestem zmuszona do wprowadzenia małych modyfikacji do mojej kuchni. Wiąże się to z czasowym demontażem niektórych szafek, które oczywiście uprzednio trzeba opróżnić. I tym sposobem odkryłam, że jesteśmy w posiadaniu dwudziestu jeden kubków. Nie licząc filiżanek. Jak to więc możliwe, że nigdy nie mam w czym zrobić kawy? Ot zagadka równa tej, gdzie znikają w praniu skarpetki.

Przeróbki w kuchni wiążą się też z tym, że mam totalny rozpiździel i mocno ograniczone możliwości kulinarne. Ale się nie poddaję, choć okoliczności są mocno niesprzyjające. Wczoraj, nie dość, że powierzchnię roboczą miałam ograniczoną do skrawka blatu, to jeszcze wskutek największej możliwej złośliwości przedmiotów martwych, przepaliła się żarówka w kuchni. Wczoraj. 11 listopada. Gdy wszystkie sklepy, w których potencjalnie można kupić żarówkę, były zamknięte. Nie muszę chyba wspominać, że zapasowej żarówki w domu nie miałam, prawda?

I na to wszystko, jak na zamówienie, do głosu doszła moja przekora. Mogłam zrobić kanapki. Mogłam zrobić makaron. Albo inną potrawę z cyklu minimum wysiłku. A mi akurat zachciało się ravioli. Zachciało się i koniec. Nie było rady. Remont, nie remont, wzięłam się do dzieła. Przy świetle biurowej lampki, jedynego źródła światła w kuchni, które na prędce udało się zorganizować. Dobrze, że przynajmniej dyniowe pure miałam zawczasu przygotowane, bo inaczej nie dałabym rady.

Więc tak. Zaczynamy od wspomnianego pure. Dynię pieczemy w 190-200 stopniach do miękkości, a następnie przecieramy na gładkie pure.

Dynię doprawiamy wedle uznania. Ja poszłam w klimaty korzenno-orientalne i dodałam cynamon, gałkę muszkatołową, kumin, mielone ziarna kolendry, imbir, nieco ostrej papryki i sól.

Teraz czas na większe wyzwanie – opakowanie dla dyni. Moje źródła donoszą, że ciasto robi się z jajek i mąki oraz szczypty soli. Na każde 100 g mąki bierzemy jedno jajko. Ewentualnie, jeśli ciasto jest za suche i nie chce się połączyć w elastyczną masę można dodać łyżkę wody.

Ciasto należy podzielić na dwie części, każdą rozwałkować najcieniej jak się da i na jednym z płatów ułożyć w regularnych ostępach góreczki farszu. Ciasto pomiędzy górkami farszu smarujemy roztrzepanym białkiem – dla lepszej kleistości. Następnie nakładamy na wierzch drugi płat ciasta i porządnie dociskamy do spodniego w miejscach bez farszu. Mi wygodnie robiło się to rękojeścią noża. Na koniec rozcinamy całą historię na pojedyncze pierożki.

Ravioli gotujemy w osolonej wodzie ok. 10 minut. W międzyczasie rozpuszczamy na patelni masło, wrzucamy kilka listków szałwii i podsmażamy ją jakąś minutkę. Ugotowane ravioli polewamy szałwiowym masłem.

Hmmm… Cudowna nagroda za trudy całego dnia.