Tag Archives: czekolada

Na szczęście jest jeszcze zima!

Zwykły wpis

Jak wiadomo, trzeba bardzo uważać czego sobie człowiek życzy, bo nie daj boże spełni się. No chyba, że wzorem kandydatek na miss, życzycie sobie pokoju na świecie. Ale jeśli życzenia charakter bardziej przyziemny mają, to lepiej zastanowić się dwa razy. Bo jeszcze nadmiarowe kilogramy owszem, zlecą, ale nie wiedzieć czemu tylko z cycków. No i  może w przyszłym roku lobbiści na rzecz białych świąt będą bardziej precyzyjni i wskażą o które święta chodzi.

Ano właśnie, pogoda nas tej wiosny nie rozpieszcza. Ale nie ma co narzekać, bo już za chwileczkę, już za momencik słupki temperaturowe poszybują w górę i rękawy trzeba będzie dramatycznie skrócić. Zatem jest to ostatnia szansa, gdy jeszcze można zrzucić winę na wichury, śniegi, zawieje i zamiecie, by sięgnąć po to ciacho, w którym ilość masła może przyprawić o zawał od samego patrzenia. A wiosną, wiadomo, taka ilość masła nie przystoi. Na szczęście zima jeszcze tu jest :-)

Cooking&eatingCiasto jest mocno czekoladowe, z zadziornym melasowym aromatem i nutką tajnego składnika. A robi je się niezwykle prosto. Na duuużą blachę (30×40 cm) bierzemy 500 g mąki, 500 g cukru, 100 g melasy, 80 g kakao, 4 łyżeczki proszku do pieczenia i szczyptę soli.

Cooking&eatingSuche składniki łączymy w dużej misce i bierzemy się za składniki mokre, zaczynając od nieludzkiej ilości masła – topimy go aż 500 g.

Cooking&eatingOprócz stopionego masła bierzemy jeszcze 4 jajka i 150 ml mleka

Cooking&eatingŁączymy składniki mokre z suchymi

Cooking&eatingGdy wszystko się połączy w błyszczącą brązową masę, nadchodzi pora na tajemniczy składnik – dodajemy do ciasta 400 ml coca coli i mieszamy delikatnie, tak by jak najmniej odgazować przy tym napój.

Cooking&eatingCiasto wylewamy na blachę i wsadzamy do piekarnika rozgrzanego do 185 stopni na ok. 40 minut (do suchego patyczka). Gdy ciasto przestygnie bierzemy się za polewę – rozpuszczamy w kąpieli wodnej (lub mikrofalówce) 200 g czekolady z nadzieniem toffi rozrzedzając ją 4-5 łyżkami śmietanki (30%).

Cooking&eatingDekorujemy polewą ciasto i gotowe :-)

Cooking&eating

Cooking&eating

Cooking&eating

 

 

 

 

Tłusty wtorek i churros. Z czekoladą.

Zwykły wpis

Dawno, dawno temu, gdy zające dopiero zapuszczały swoje uszy, świat wyglądał nieco inaczej. Internetu nie było, w korkach to co najwyżej furmanki stały, a tłusty czwartek wypadał we wtorek. W sensie w ten dzień ostatni, w który jeszcze poopychać się można, tuż przed tą środą, od której już nie wypada. No i wtorkowy tłusty czwartek nie znał pączków ani faworków. I wcale nie dlatego, że te ostatnie pod nazwą chrust się kryły. Po prostu kiedyś nie rozdrabniano się z deserami, tylko szło się w konkret – boczki, słoniny, mięsiwa i jeszcze zasmażka do tego królowały w ten dzień na stołach.

Zatem jeśli ktoś z Was za słodkim nie przepada, to niech bez skrępowania i w imię tradycji udziec barani lub świńskie golonko w dłoń chwyta. Jeśliście jednak postępowi i uznajecie zmiany, które tłusty czwartek zaliczył w XVIII wieku, to biegnijcie do cukrowni i się bierzcie za słodkości. Ja choć sól nad cukier zazwyczaj przedkładam, w tłusty czwartek nie mam nic przeciwko cukierniczym wyrobom. Jednak, dla urozmaicenia, zamiast klasyczne pączki czy faworki smażyć, tym razem sięgnęłam po churros – najlepsze madryckie śniadanie, niezrównany barceloński podwieczorek i idealną tłustoczwartkową rozpustę. Obowiązkowo serwowane w towarzystwie gorącej czekolady.

Cooking&eatingChurros robi się całkiem prosto i nawet nie długo. Jeśli na hiszpańską modłę chcecie je zjeść na śniadanie, to ciasto można zrobić dzień wcześniej. Można oczywiście przygotować je również bezpośrednio przed smażeniem. A robi się to tak – zagotowujemy szklankę wody z 50 g masła.

Cooking&eatingDo gorącego płynu dodajemy 200 g mąki ze szczyptą soli i mieszamy, aż wszystko połączy się w błyszczące i gęste ciasto. Na tyle gęste, że lepiej użyć do mieszania drewnianej łyżki – mikser może nie wytrzymać presji i się spalić.

Cooking&eatingCiastu pozwalamy przestygnąć, a gdy to nastąpi dodajemy do niego 3 jajka.

Cooking&eatingCiasto jest bardzo gęste i początkowo niechętnie łączy się z jajkami, ale po przełamaniu pierwszych lodów jakoś to idzie. Tu już można sobie pomóc mikserem, bo wersja z jajkami jest zdecydowanie rzadsza.

Cooking&eatingGotowe ciasto pakujemy w szprycę i wyciskamy ok. 15 centymetrowe wstążki  ciasta bezpośrednio na rozgrzany tłuszcz.

Cooking&eating

 

Churros smażą się bardzo szybko – 2 minutki wystarczą by się pięknie zezłociły. Rumiane wężyki wyciągamy z tłuszczu i odsączamy z jego nadmiaru na papierowym ręczniku. Na koniec posypujemy je cukrem i bez zbędnej zwłoki przystępujemy do chrupania gorących churros. Pycha!

Cooking&eating

Cooking&eating

Cooking&eating

 

Zadziorne pyszności

Zwykły wpis

Zawsze ze zdumieniem wielkim i nie dającym się poskromić obserwuję, jak Niesforny Mąż, robiąc sobie kanapkę, ładuje na kromkę chleba śledzia, ser, majonez i musztardę. Musztardę bierze też do ruskich pierogów. Smalec rozsmarowuje na andrutach. A uniwersalnym sposobem zjedzenia resztek z dnia poprzedniego, jest dla niego podsmażenie ich na patelni i zalanie roztrzepanymi jajkami. Rozumiecie – dowolnych pozostałości: makaronu z tuńczykiem, kurczaka w sosie curry czy soczewicy w pomidorach. Wszystko można podsmażyć i zalać jajkami. Taaaak, dlatego właśnie w domu gotuję ja.

I chociaż w kwestii połączeń nieoczywistych nikt nie przebije Niesfornego Męża, to ja też chętnie sięgam po kombinacje spoza głównego nurtu. Mam słabość do połączeń zaskakujących, smaków kontrowersyjnych i zestawów niebanalnych. Bo wiecie – taka wyrafinowana czuję się je jedząc. Choć niektóre z takich połączeń stały się całkiem popularne, jak np. czekolada z chilli, to nadal daleko im do popularności smaków „zwyklejszych” jak choćby czekolady z toffi czy orzechami.

A już najlepszym z możliwych pomysłów, które zgrzytanie zębów u mojej babci wywołują, jest dla mnie dodatek soli do deserów. Szczypta soli w gorącej czekoladzie czy solony karmel, to smaki przenoszące mnie na inną orbitę. Dlatego nie powinno nikogo dziwić, że zachwyciła mnie ta słodko-słona tarta. A jak jeszcze powiem, że nie wymaga ona pieczenia, to rozgrzeszycie mnie z tego, że i Was chcę skusić, prawda?

Powiedziawszy, że tarta nie wymaga pieczenia, zaraz dodam, że ja ją jednak upiekłam… No taka przekorna jestem. Ale już wyjaśniam w czym rzecz – spód tarty można zrobić z kruszonych czekoladowych ciasteczek (250 g) połączonych z 3 łyżkami rozpuszczonego masła. Wylepiamy taką kruszonką formę, chłodzimy pół godziny i spód gotowy. Ja jednak miałam porcję zamrożonego ciasta czekoladowego z tego przepisu i postanowiłam je zużyć na ten cel.

Niezależnie od sposobu pozyskania spodu, ciąg dalszy powinien być następujący: 230 g kremowego serka (np. Philadelphi / Piątnicy) w temperaturze pokojowej ucieramy krótko z dwukrotnie mniejszą ilością cukru, czyli 115 g. Do tego dorzucamy 1/2 łyżeczki soli.

Do utartego serka dodajemy 350 g kremowego masła orzechowego – łączymy wszystko mikserem na jednolitą masę.

W oddzielnym naczyniu ubijamy 140 g porządnie schłodzonej kremówki. Śmietanę delikatnie łączymy z serkowo-orzechową masą.

Nadzieniem wypełniamy czekoladową foremkę i pakujemy ciasto celem schłodzenia do lodówki na co najmniej pół godziny.

W międzyczasie robimy polewę. W tym celu podgrzewamy do granicy wrzenia 140 g kremówki, do której po zestawieniu z ognia dorzucamy 140 g drobno posiekanej gorzkiej czekolady. Zostawiamy garnuszek w spokoju na 2 minuty.

Po tym czasie czekolada jest już miękka i wystarczy całość zamieszać, by wyczarować błyszczącą gładką polewę.

Polewą dekorujemy wierzch ciasta, chłodzimy jeszcze chwilę by polewa stężała i gotowe. Pysznie dekadenckie, kremowe, słono-słodkie ciasto :-)

Przepis znalazłam na seriouseats.com

Nic nie jest czarne albo białe. No chyba, że to ciasto.

Zwykły wpis

Nie lubię, i to bardzo, wskazywania moich rzeczy ulubionych. Nie dlatego, że skąpię tej wiedzy światu. Bynajmniej. Ja po prostu mam problem z ulubionością. Ostatni raz to prawdopodobnie w podstawówce byłam w stanie powiedzieć, że Guns’n’Roses to mój ulubiony zespół i nie zmienić zdania do dnia następnego. Potem już nie było tak łatwo. W zależności od nastroju jaki mnie dopadł moim ulubionym zespołem danego dnia mógł być Hey lub Iron Maiden, T.Love lub Black Sabbath, a do tego nieustannie o prym pierwszeństwa biła się Metallica.

Dziś nie mam ulubionego zespołu, ulubionej książki, ulubionego koloru ani filmu. Cud, że mam ulubionego Niesfornego Męża oraz Kota i przynajmniej w tym zakresie nie zmieniam zdania codziennie. Bo już na przykład z ulubionym jedzeniem to jest ruletka. Nie sprawdzałam, ale mogę się założyć, że przynajmniej tuzin potraw/produktów nazwałam już na blogu moimi ulubionymi. Bo takimi danego dnia były. Ale żeby tak wybrać coś ulubionego na stałe? Niemożliwe.

Jeśli jednak pod pistoletem trzymana musiałabym już koniecznie i absolutnie do czegoś się ograniczyć, to w przypadku ciast byłyby to serniki (takie w typie nowojorskiego) oraz ciasta mocnoczekoladowe (takie jak brownie). Tak mi się przynajmniej wydaje. Dla pewności zapytajcie mnie jeszcze jutro – zobaczymy czy potwierdzę. W każdym razie dziś co do tych preferencji jestem głęboko przekonana. I wobec tego absolutnie zrozumiały staje się fakt, że pokochałam sernikobrownies od pierwszego wejrzenia. Nie ma przeciwwskazań, by je czymś wzbogacić – np. kawałkiem oreo.

Miałam w zeszycie cudny przepis na sernikobrownies, który już dłuższy czas czekał na prezentację. Ostatnio na Moich Wypiekach pojawiło się sernikobrownies z oreo i pomyślałam, że dodatek tych ciasteczek do mojego przepisu też nie zawadzi. Oto szczegóły mariażu.

Zaczynamy od masy czekoladowej. Celem jej zrobienia sięgamy po jajka – 4 całe i jedno białko (żółtko trafi do masy białej) oraz trzcinowy cukier puder w ilości 90 g. Ja zwykły cukier trzcinowy mielę w młynku do kawy. Jajka ubijamy z cukrem.

Następnie rozpuszczamy 180 g masła i 225 g gorzkiej czekolady. Już wspominałam, że najlepszym na to sposobem jest wykorzystanie niskiej mocy kuchenki mikrofalowej? Pewnie tak – wówczas czekoladowo-maślana masa się nie zagrzewa i nie potrzeba czasu na jej studzenie. Bo właśnie dopiero taką przestudzoną możemy połączyć z ubitymi jajkami.

A na koniec dodajemy jeszcze 110 g przesianej mąki.

Masą czekoladową wyścielamy dno wyłożonej papierem foremki o wymiarach 25×25 cm. Zamiennie duża tortownica (28 cm średnicy) się nada.

Teraz bierzemy się za masę białą. Tu jest nawet prościej, bo nie zawracamy sobie głowy sekwencyjnością, tylko wrzucamy wszystko do miski i miksujemy. A na wszystko składają się: 2 żółtka (jedno zostało nam z masy czekoladowej), 450 g sernikowego twarogu (czyli trzykrotnie mielonego), 4 łyżki cukru pudru oraz dwie łyżki budyniu waniliowego.

Białą masę nakładamy na masę czarną, najlepiej w formie kleksów.

Trzonkiem łyżki robimy esy-floresy uzyskując nieregularne, biało-czarne maziaje.

Teraz rzecz opcjonalna, czyli oreo – dekorujemy nimi ciasto lub nie – wyjdzie pyszne tak czy siak.

Ciasto ładujemy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 25-30 minut. Masa nie musi być ścisła, wystarczy że lekko się zetnie. Następnie studzimy je, a potem chłodzimy przez parę godzin lub całą noc. I teraz to, na co czekałam od początku – można jeść! Mmmmmniam!

Niech się chmurzy!

Zwykły wpis

Zacznę teraz od A pamiętacie jak…? I zrobię to, chociaż nie mamy zasadniczo wspólnych wspomnień z tych czasów. Pozwolę sobie na taki wstęp, chociaż nie odwołam się do żadnego powszechnie znanego wydarzenia historycznego, które by taki zwrot uzasadniało. Ale zrobię to. Bo wiem, że też to robiliście. Bo nie nie robili tego tylko ludzie bez wyobraźni, a takich nie znam. Zatem uwaga, zaczynam:

A pamiętacie jak w dzieciństwie leżało się na trawie albo na ławce, albo choćby i na skrawku rozgrzanego chodnika i gapiło w niebo? A raczej nie tyle w niebo, co na chmury. Choć w zasadzie to nawet nie na chmury się człowiek gapił, a na te postaci i kształty, które chmury przybierały. Całe podniebne zoo przewijało się regularnie, a czasem niebo zaszczycane było pojawieniem się księżniczki, rydwanu lub smoka. Na tym niebieskim tle rozgrywały się sceny batalistyczne i dramaty miłosne. Pamiętam też wyraźnie chmury w kształcie lodów włoskich.

Właściwie to nie wiem kiedy zaprzestałam namiętnego gapienia się w chmury. Sądzę, że coś wspólnego może mieć z tym brak dwumiesięcznych wakacji oraz fakt, że gdybym teraz się położyła na skrawku rozgrzanego chodnika to albo karetka, albo straż miejska niechybnie zostałyby do mnie wezwane. Dlatego dziś proponuję sobie i Wam bezpieczne gapienie się na chmury. Takie, które nie prowokuje wytykania palcami i wyzywania od starych wariatek. Pogapmy się dziś na czekoladową chmurę, a wierzcie mi, jak zaczniecie, to nie będziecie w stanie oderwać wzroku, aż do ostatniego okruszka…

Czekoladowa chmura jest idealną chmurą na każdą jesień, również dlatego, że robi się ją łatwo i bezproblemowo. Zaczynamy od czekolady – damy jej w ten sposób trochę czasu na przestygnięcie. Rozpuszczamy 250 g czekolady z 125 g masła. Moim zdaniem najłatwiej zrobić to za pomocą kuchenki mikrofalowej ustawionej na niską moc, np. 300-400 W (czekolada się rozpuszcza, ale nie podgrzewa zbyt mocno). Można też w kąpieli wodnej – wówczas trzeba zarezerwować ciut więcej czasu na stygnięcie. Niezależnie od metody, czekoladę łączymy z masłem na błyszczącą, gładką masę.

Następnie przechodzimy do ubicia jajek – 2 całe + 4 żółtka (białka zachowujemy) ubijamy z 75 g cukru, aż ten ostatni się rozpuści.

Trzecim elementem układanki są białka – ubijamy je na sztywno, a następnie, cały czas ubijając, dodajemy stopniowo 100 g cukru, aż uzyskamy sztywną i błyszczącą masę.

Przygotowujemy jeszcze 2 łyżki likieru Cointreau (lub innego likieru pomarańczowego) oraz skórkę startą z jednej pomarańczy. Nie trzeba dodawać tej pomarańczowej nutki, aczkolwiek warto.

Teraz składamy wszystko w całość. Do ubitych jajek (tych z żółtkami) dodajemy czekoladowo-maślaną masę oraz likier i skórkę pomarańczy.

Do masy czekoladowej dodajemy kilka łyżek białkowej piany – łączymy. Tak dopowietrzona masa czekoladowa jest gotowa, by dodać ją do reszty białek. Mieszamy całość delikatnie i z uczuciem, koniecznie szpatułką, w żadnym razie mikserem, aż do całkowitego połączenia.

Ciasto wylewamy na wyłożoną papierem do pieczenia tortownicę o średnicy 23 cm. Pieczemy 35-40 minut w 180 stopniach (aż ciasto wyrośnie, popęka i przestanie być płynne).

Studzimy je w formie. Ciasto się zapadnie i o to nam chodzi.

W powstałym po wystudzeniu ciasta kraterze umieszczamy bitą śmietanę, do której dodajmy również likier pomarańczowy (1 łyżkę) oraz ekstrakt waniliowy (1 łyżeczkę). Na wierzch przesiewamy trochę kakao i chmura gotowa. Aż mija mi tęsknota za słońcem :-)

Przepis oczywiście pochodzi ze zbiorów Nigelli.

 

 

Łatwe, jak zabranie dziecku cukierka

Zwykły wpis

Cierpienia młodego Wertera to pikuś. Ot, emo-rozterki w deszczowy dzień. Ja się z tym przepisem nacierpiałam więcej. Przy różnorakich okazjach i okolicznościach powodujących potrzebę upieczenia czegoś, wertowałam moje zbiory przepisów do wypróbowania i natykałam się na ten torcik. Nakręcałam się momentalnie i kategorycznie. Już maślano-karmelowo-czekoladową rozkosz w zetknięciu z kubkami smakowymi sobie wizualizowałam. Już w myślach piekłam, ukręcałam, przekładałam. I migdałowymi płatkami posypywałam. Aż brutalna rzeczywistość burzyła mi tę sielską wizję. Po raz kolejny. W ten sam sposób. Brakiem daim’ów na sklepowej półce.

Ja wiem. Powiecie mi, że pierdoła ze mnie. Że na allegro są. I że w jakimś tam sklepie konkretnym pewnie też. No owszem, są. Ale, jak może kojarzycie, ja mistrzem logistyki i planowania nie jestem. Kucharzę spontanicznie, pod wpływem impulsu, weny bądź nagłej konieczności. I jeśli jakaś okazja się zbliża, to choć czas na kucharzenie rezerwuję wcześniej, konkretnego przepisu przeważnie w ostatniej chwili szukam. A ostatnie chwile to do siebie często mają, że nie ma już czasu by zamawiać przez net, po mieście w poszukiwaniu składników jeździć, bądź inne przygotowawcze akcje uskuteczniać. I tym sposobem z gąską witałam się wielokrotnie, aczkolwiek tylko prawie.

Na szczęście mam Maleństwo – kilkanaście lat młodszego i o dwie głowy wyższego brata. Maleństwo, jak na prawdziwe maleństwo przystało, odwiedzane jest w święta przez zająca. Rodzicielka nasza wspólna, uszy sobie przyprawiwszy, przykicała z koszykiem słodyczy, wśród których była paczuszka daim’ów. Długo się nimi biedne i bezbronne Maleństwo nie cieszyło, bo okrutna siostra zamach na koszyczek przeprowadziła. Coś mi się widzi, że odpokutuję swą bezduszność niczym złe siostry Kopciuszka. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko rzec, że przejęcie towaru nie było wrogie, wręcz nastąpiło za wiedzą i zgodą Maleństwa. No a jak już daim’y znalazły się w mym posiadaniu, to trzeba było znaleźć jeszcze jakąś okazję, by je w końcu wykorzystać. Okazja znalazła się sama. Była nią sobota. Po prostu sobota.

Jak już znajdziecie swoje dziecko, któremu będziecie mogli skraść cukierka, względnie znajdziecie sklep gdzie sprzedają daim’y, to dalszy ciąg zdarzeń powinien być następujący.

4 białka (żółtka przydadzą nam się za chwilę) ubijamy na zupełnie sztywno. Cały czas ubijając dodajemy stopniowo, po łyżce, cukier – drobny lub puder – łącznie 150 g. Masa powinna być bardzo gęsta i błyszcząca.

Następnie dodajemy 100 g mielonych migdałów (zmieliłam w młynku do kawy) oraz łyżkę mąki ziemniaczanej – mieszamy łyżką do połączenia składników. Z bezowej masy pieczemy 3 blaty o średnicy 20-21 cm. Jeśli macie trzy małe tortownice – użyjcie ich i tyle. A jak nie, to narysujcie sobie kółeczka na papierze do pieczenia i pieczcie bez rantu. Blaty będą dość płaskie i nierosnące, więc nie ma strachu, że zgubią po drodze swój krągły kształt. Piekłam je 20 minut w 180 st.


W czasie gdy blaty się pieką robimy waniliową masę. 4 żółtka, 100 g cukru i łyżkę esencji waniliowej zalewamy 200 ml kremówki. Łączymy w jednolitą masę i zaczynamy podgrzewać na małym ogniu. Cały czas mieszamy! Gotujemy aż masa będzie gęsta, ale nie pozwalamy jej się zagotować. Jeśli zanosi się na to, że masa zaraz zawrze, to natychmiast i obowiązkowo ściągamy garnuszek z ognia.

Blaty i waniliową masę studzimy. Tą ostatnią zabezpieczamy folią spożywczą, by nie tworzył się kożuch. Folia musi dotykać powierzchni masy.

Gdy wszystko już przestygnie do temperatury pokojowej nadchodzi czas na ciąg dalszy.150 g  masła w temperaturze pokojowej ucieramy na puch.

Do masła, cały czas ubijanego, stopniowo dodajemy waniliową masę Na koniec dodajemy jeszcze 2 łyżki soku z cytryny (lub likieru cytrynowego) i krem jest gotowy.

Jeszcze dziecięciu odebrane daim’y nam zostały do zagospodarowania. Bez tego całe zło poszłoby na marne, a do tego nie można dopuścić. Zatem 140 g daim’ów siekamy.

I wreszcie czas łączenia wszystkich smakowitych elementów w całość nastąpił. Blat smarujemy 1/3 kremu, posypujemy 1/3 daim’ów i przykrywamy kolejnym blatem.

Czynność powtarzamy, górę tortu pozostawiając na razie nietkniętą.

Ostatnią 1/3 kremu poświęcamy na wysmarowanie boków tortu.

Krem, niczym klej, będzie trzymał płatki migdałowe, za przyozdobienie robiące.

Górę przyozdabiamy polewą czekoladową zrobioną ze 100 g mlecznej czekolady i 50 ml kremówki – rozpuszczamy na maleńkim ogniu, aż czekolada się rozpuści. Można też zrobić to w mikrofali. Polewa powinna odrobinę przestygnąć i zgęstnieć nim zaczniemy ją wylewać na ciasto. Na samą górę, w charakterze dekoracji, wędruje ostatnia część daim’ów. Tort powinien poleżakować teraz kilka godzin w lodówce. A jak już to nastąpi… Poezja! Ale taki efekt jest gwarantowany, jak się bierze przepis od Dorotki.

Pralina w Pradze

Zwykły wpis

Tort Sachera słynny jest na świat cały. Wiadomo. A tort Praga znacie? No właśnie. A historia zasadnicza jest bardzo podobna. Co prawda nie hotel a restauracja to była, za to o bardzo wdzięcznej nazwie Praga. Restauracja owa produkowała sobie wspaniały tort, który serwowała zachwyconym gościom. Tort, jak łatwo się domyślić, na cześć i chwałę restauracji również nazywał się Praga.

Tort cieszył się  popularnością całkiem sporą. Chętnych by się nim delektować było więcej, niż restauracja mogła ugościć. Zaczęto więc go sprzedawać na wynos. W ten sposób torcik wyszedł poza progi restauracji i rozpoczął zawrotną karierę, aż w końcu znany był w całym mieście. A że miastem tym była Moskwa zamieszkiwana przez, bagatela, 14 milionów ludzi, to się chyba zgodzicie, że sukces był spory.

A tak w ogóle to chciałabym zaznaczyć, że za prawdziwość powyższej historii odpowiedzialności nie biorę żadnej, ponieważ sprzedał mi ja Niesforny Mąż, który opowiada różne rzeczy. Ale jakby nie było – tort jest pyszny.

Tort jest trochę praco- a bardziej czasochłonny, bo biszkopt, sos karmelowy i pralina muszą mieć czas by ostygnąć, a krem i glazura czas by stężeć. Najlepiej robienie tortu podzielić na dwa dni – wtedy ten proces jest bardziej znośny. Ok, zatem zaczynamy od rzeczy, które robimy z wyprzedzeniem / pierwszego dnia.

Biszkopt robimy tak:

  • 6 żółtek ucieramy z 75 g cukru na biało, 
  • 6 białek ubijamy na sztywno, następnie dodajemy 75 g cukru i ubijamy, aż masa będzie gładka, błyszcząca, a cukier nie będzie chrzęścił w zębach
  • łączymy jedno z drugim i dodajemy przesiane kakao (25 g) i mąkę (115 g)
  • Na koniec dodajemy 40 g rozpuszczonego, ciepłego masła. Ciepłego – nie gorącego.
  • Biszkopt pieczemy ok. 30 minut w 200 stopniach (do suchego patyczka)

Druga rzecz do zrobienia z wyprzedzeniem to pralina. Podaję proporcje potrzebne dla zrobienia praliny do tego ciasta, ale wygodniej się pracuje na 2-3 razy większej ilości składników. Gotową pralinę można przechowywać w zamkniętym słoiku i przetrzymać w ten sposób do następnej okazji.

  • 40 g migdałów sparzamy i obieramy ze skórki albo bierzemy już obrane. Ja miałam nadmiar migdałowych płatków, więc ich użyłam. Migdały podprażamy w piekarniku lub na suchej patelni, aż złapią lekkich kolorków. Na koniec posiekać.
  • 120 g cukru zagotować z 35 g wody. Pojawiającą się pianę ściągamy łyżką.
  • Od ściągnięcia piany gotujemy jeszcze 5 minut. Do syropu dorzucamy ciepłe migdały (można je podgrzać w mikrofalówce, jeśli od czasu prażenia zdążyły już przestygnąć)
  • Szybko mieszamy i rozkładamy pralinę płaską warstwą na maźniętym olejem papierze do pieczenia. Pozwalamy pralinie stężeć

Rzecz trzecia i ostatnia, z rzeczy które trzeba zrobić wcześniej, to sos karmelowy.

  • 120 g cukru karmelizujemy do złotego koloru – nie róbcie tego w zbyt małym rondelku czy patelni!
  • Do karmelu dodajemy150 g gorącej śmietanki (30-36%). Uwaga – gdy to zrobimy zacznie się armagedon! Mniej więcej takie rzeczy muszą się dziać we wnętrzu krateru. Dlatego też za małe naczynie się nie sprawdza, bo nie pomieści burzącego się i pieniącego niekontrolowanie żywiołu.
  • Gotujemy aż karmel całkowicie rozpuści się w śmietance i zostawiamy sos do ostygnięcia

Dobrze. Wszystko przygotowane. Z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku można się oddać lenistwu. Stygnięcia biszkoptu czy zastygania karmelu w sztywnej pozie i tak nie przyspieszymy.

A jak już czas lenistwa się skończy, to nadejdzie czas na krem. By go zrobić 150 g masła w temperaturze pokojowej ucieramy na biały puch, do którego partiami dodajemy karmelowy sos.

Pralinę rozdrabniamy w blenderze, odkładając ewentualnie parę większych kawałków do dekoracji. Słodkie okruszki łączymy z kremem. Dodajemy też łyżeczkę ekstraktu z wanilii.

Biszkopt tniemy na 3 blaty, które przekładamy kremem. Wierzch zostawiamy bez kremu.

Dżem morelowy podgrzewamy i przepuszczamy przez gęste sito. Interesuje nas to co spływa, a nie to zostaje na sicie.

Morelowym ciepłym płynem (w ilości ok. 50 g) smarujemy tort z góry. Wstawiamy całość na godzinę do lodówki.

Na koniec zostaje nam jeszcze polewa – 100 g ciemnej czekolady podgrzewamy z 80 g masła. Błyszczącą glazurą traktujemy tort ze wszystkich stron i znowu chowamy do lodówki na parę godzin.

I w końcu nadszedł ten długo wyczekiwany moment – gotowe!

Przepis od Чадейки

200% Nigelli w Nigelli

Zwykły wpis

Pomysł pierwotny był wręcz ordynarnie prosty. Wersja finalna zarzuciła ordynarność i pozostała po prostu prosta. Bo kto powiedział, że pyszności muszą być skomplikowane? No w sumie nikt. I słusznie!

Pomysł pierwotny zakładał, że upiekę ni mniej, ni więcej tylko megaczekoladowe muffiny Nigelli. Ale nie poczułam wystarczającej satysfakcji po dwóch minutach spędzonych w kuchni – bo tyle wystarcza by zrobić te muffiny. Musiałam, absolutnie musiałam, jeszcze choć trochę się pokręcić, pomieszać, poprzyprawiać i powąchać kuchenny świat. I tak o to pojawił się ciąg dalszy – również Nigellowy. Bo jako dodatek do wszystkiego co czekoladowe (i nie tylko) pokochałam miłością ogromną krem na bazie serka Philadelphia, ale już pewnie o tym wiecie. W każdy razie błogo i bosko wyszło. Hmmm…

Z muffinami postępujemy klasycznie – oddzielnie suche składniki łączymy, oddzielnie mokre, a następnie mieszamy wszystko krótko i byle jak.

Składniki suche (zrobiłam z połowy porcji – podane ilości starczą na 6 muffinów):

  • 125 g mąki
  • 85 g cukru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia + 1/4 łyżeczki sody
  • 1 łyżka kakao
  • 125 g gorzkiej czekolady – posiekana tabliczkowa albo groszki

Składniki mokre:

  • 125 ml mleka
  • 50 g rozpuszczonego masła
  • pół jajka (wzięłam całe, za to ilość masła zmniejszyłam do 30 g)
  • pół łyżeczki esencji waniliowej

Foremki napełniamy ciastem do 3/4 wysokości i pieczemy 15-20 minut w 180 stopniach.

Muffinom pozwalamy przestygnąć, a w międzyczasie robimy krem. Na 6 muffinów wystarczy jedno opakowanie serka, czyli 125 g. A przy tej okazji chciałam się z Wami podzielić bardzo cenną podpowiedzią Moniazo. Jest taki serek firmy Piątnica, który w wersji bez dodatków w postaci łososia czy czosnku całkiem dobrze udaje Philadelphię. Stoi zawsze gdzieś przy kanapkowych smarowidłach. Jego ogromną zaletą jest to, że jest tańszy prawie o połowę. Jeśli chodzi o smak i konsystencję, moim skromnym zdaniem szala nieznacznie na korzyść Philadelphi się przechyla. Ale doprawdy nieznacznie. Jeśli akurat nie trafię na Phili w rozsądnej cenie, to sięgam po Piątnicę bez wahania.

Wracając. 60 g miękkiego masła ucieramy na puch, łączymy je z 40 g cukru pudru, a na koniec dodajemy 125 g serka.

Wstawiamy krem na kilka minut do lodówki, żeby trochę się zebrał w sobie po tych mikserowych torturach. Smarujemy muffinki i tyle. Jesssu jakie to dobre. Choć tak proste.

Z pozdrowieniami od Fidela Castro

Zwykły wpis

Były kiedyś takie piękne czasy, gdy oranżada w proszku zlizywana bezpośrednio z ręki wprawiała człowieka w niebotyczny zachwyt. Skakanie w gumę było rozrywką równie wciągającą co call of duty, względnie simsy. A brukiew nie była ekstrawagancko staroświeckim warzywem. W tych pięknych czasach, gdy codzienny asortyment sklepów składał się z octu i groszku, czasem, przeważnie w okolicy świąt, dopływał do Polski statek z Kuby. Statek wyładowany pomarańczami.

Pomarańcze dawno utraciły swój świąteczny charakter. Albo też każdy dzień stał się świętem – zależy jak na to spojrzeć :-) W każdym razie ogólnodostępność pomarańczy to fakt, na dodatek dość pozytywny. Bo przecież nutka pomarańczy potrafi zmienić bardzo wiele: wino grzane podrasować, w wersji smażonej – pączka uszlachetnić, a z czekoladą, to już cuda, prawdziwe cuda czyni. Jeśliście cudów żądni, to zaopatrzcie się w pomarańcze. Koniecznie.

W tej tarcie Jamiego Olivera stężenie czekolady nie daje się ogarnąć żadną skalą. Choć czekolada zagryzana czekoladą i zapijana kakao jest pyszna, to jakieś urozmaicenie, by nie znudzić się tematem, jest mocno wskazane. Pomarańcza w roli urozmaicającego czynnika sprawdza się wręcz wybornie. Wchodzicie w temat? No to zakasujemy rękawy!

Trochę skorygowałabym Jamiego jeśli chodzi o proporcje, bo pojechał z ilością ciasta – u niego było to rozpisane na 320 g masła przy formie o średnicy 28 cm. Z przeliczenia na moją formę o średnicy gdzieś pomiędzy 26 a 27 cm wychodziła proporcja na 285 g masła. I taką zastosowałam, zostając w efekcie z ilością ciasta pozwalającą na zrobienie drugiej tarty. Następnym razem wzięłabym połowę oryginalnej porcji.  I poniższe ilości tą korektę uwzględniają. Jak mi nie ufacie, to weźcie po prostu wszystkiego dwa razy więcej :-)

160 g masła ucieramy na puch z 110 g cukru.

Do masła dodajemy skórkę z 1 dużej pomarańczy.

Przygotowujemy 280 g mąki, 30 g kakao, półtora jajka

Łączymy masło z połową mąki i kakao, następnie dodajemy jajka, a na koniec resztę mąki. Zagniatamy z ciasta kulę, którą na godzinę pakujemy do lodówki. Następnie ciasto rozpłaszczamy za pomocą wałka, wykładamy nim formę i pakujemy w tej postaci na pół godziny do zamrażalnika.

Tak przygotowany spód pieczemy 12-15 minut w 180 stopniach.

Najpóźniej gdy spód się piecze, bo nie ma przeciwwskazań by zająć się tym wcześniej, robimy wypełniacz do naszej tarty. Tu już w kwestii proporcji zgadzam się z Jamiem – wystarczyło przeskalować na ciut mniejszą formę i było dobrze.   W rondelku podgrzewamy 180 ml mleka, 500 ml kremówki i 55 g cukru. Gdy mikstura będzie na granicy wrzenia ściągamy ją z ognia i wrzucamy 310 g pokruszonej gorzkiej czekolady. Mieszamy do pełnego jej rozpuszczenia.

Na koniec dodajemy 2 jajka (oraz ewentualnie łyżeczkę cointreau lub innego likieru pomarańczowego). Mieszamy, aż masa będzie gładka i wylewamy na podpieczony spód.

Tartę pieczemy w 170 stopniach przez 15 minut. Po tym czasie będzie jeszcze wydawała się płynna, ale gdy przestygnie będzie idealna. Zwłaszcza w towarzystwie kleksa kwaśnej śmietany.

ciasteczkowy potwór, a nawet dwa

Zwykły wpis

Nie jestem ciasteczkowa. Ciasta, tarty, torty i spółka – owszem. Ale ciasteczka na ogół mnie nie kręcą. Za dużo pracy na kęs kwadratowy. Całe to wałkowanie, wycinanie, mąka w każdej szczelinie kuchni przeważnie powstrzymują mnie przed wkroczeniem w ciasteczkowy świat.

Ale. Po pierwsze, w kuchni nigdy nie mówię nigdy. A po drugie, piękno sztuki kuchennej polega na tym, że można znaleźć przepis odpowiedni na każde gusta. I właśnie znalazłam przepis na ciasteczka, który mnie przekonał. Roboty jest na 5 minut, a po samej liście składników wiedziałam, że będą mi smakować. A rzeczywistość przerosła wyobrażenie. Ciastka okazały się fenomenalne. Nie mogłam się od nich oderwać. Niesforny Mąż zresztą też. Jak dwa ciasteczkowe potwory chodziliśmy pochrupując je cały czas, aż ostatni okruszek ostatniego ciastka nie zniknął. A co ja Wam będę opowiadać – spróbujcie sami, a zniewalający aromat zrumienionego masła, chrupiące zewnętrze i lekko ciągutkowe wnętrze też Was powalą.

Zaczynamy od zrumienienia 150 g masła. W garnuszku o grubym dnie pozwalamy mu przejść przez wszystkie fazy – rozpuszczania, pienienia, bąbelkowania. Obserwujemy i mieszamy od czasu do czasu, bo masło ma się zrumienić a nie przypalić.

Gdy kolor będzie piękny, a zapach orzechowo-urzekający koniecznie przelewamy masło do innego naczynia, aby przerwać proces gotowania.

Pozwalamy mu przestygnąć dłuższą chwilę, a gdy chwila ta będzie dobiegać końca bierzemy się za dalsze czynności.

Ubijamy kilka minut jajka z cukrem: 1 całe jajo i 1 żółtko + 150 g ciemnego cukru i 50 g jasnego.

Do masy jajecznej dokładamy przestudzone masło, 225 g mąki, 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia i 1/2 płaskiej łyżeczki soli. Miksujemy do połączenia składników, a następnie dodajemy 150 g pokruszonej gorzkiej czekolady. Powstaje dość gęste ciasto.

Nakładamy kopczyki ciasta na blachę – bardzo wygodnie to robić łyżką do lodów. Pamiętajcie o zachowaniu sporych odstępów – ciastka rozpływają się na boki podczas pieczenia.

Każde ciasteczko posypujemy kilkoma kryształkami soli morskiej

Pieczemy w 175 stopniach 12-14 minut.

Studzimy na kratce

I zaczynamy chrupanie

Z podanych proporcji wyszło mi 17 ciastek. Przepis pochodzi z deliciousdays.com