Tag Archives: kruche

Tradycyjne. Wigilijne. Choć nie jednocześnie.

Zwykły wpis

Bo już za chwileczkę, już za momencik piątek z Pankracym zacznie się kręcić, a wigilijnej wieczerzy czas nastanie. A to oznacza, że moja lodówka tradycyjnie opustoszeje. Tak jest, nie myli Was wzrok, opustoszeje. Bo święta, zwyczajowo, spędzam z rodziną, z którą pół kraju na co dzień mnie dzieli, lub na końcu świata. W żadnym z przypadków nie ma sensu zapełniać lodówki, a wręcz przeciwnie, trzeba w niej przed wyjazdem zasiać spustoszenie.

Jeśli zaś o spustoszenie chodzi, to nie ma lepszej metody niż goście. Zwłaszcza goście z apetytem. Poza tym, spotkać się trzeba obowiązkowo nim w świat do rodzin swoich się rozjedziemy. Stuknąć tradycyjnym jajeczkiem. Kielonkiem też. Kota ponamawiać by przedwcześnie głos ludzki z siebie wydał. Na brak sianka ponarzekać. Nie pod obrusem, a w portfelu. I nade wszystko wyściskać po świątecznemu mordki kochane swych przyjaciół, bo w święta właściwe nie będzie okazji.

A co do okazji – okazja jakoby wigilijna, choć nie ta data w kalendarzu. To można tak trochę o tradycję, a trochę o fantazję się oprzeć. No i pięknym wyjściem z tej dwuznacznej sytuacji okazały się tradycyjne, od wieków jadane… indyjskie samosy. Oczywiście nadziane, zgodnie z wigilijną klasyką, kapustą z grzybami. Kuchnia fusion w czystej postaci. I w pysznej postaci przy okazji :-)

Cooking & EatingSamosy to prosta sprawa. Z takim nadzieniem nieźle sprawiłyby się również w towarzystwie barszczu na nieco bardziej tradycyjnej wigilii. Żadna babcia nie zwęszy podstępu. Serio. A żeby oszukać babcię bierzemy 125 g miękkiego masła, do którego dodajemy 3 łyżki jogurtu, łyżeczkę soli i pół łyżeczki proszku do pieczenia. Składniki mieszamy nie siląc się na dokładność.

Cooking & EatingDo maślanej masy zaczynamy dosypywać mąkę – nie więcej niż dwie szklanki, ale raczej mniej. Moje ciasto już po niecałej 1,5 szklance mąki przestało się kleić do rąk. Całe zagniatanie ciasta trwa raptem 2-3 minuty. Nic strasznego. A gdy już będzie zagniecione formujemy z ciasta wałek, który kroimy na 7 części.

2012-12-20-03Każdą część rozwałkowujemy na okrągły placek, który przekrawamy na dwie połówki. A każdą połówkę sklejamy w coś na kształt lejka.

Cooking & EatingDo lejka pakujemy nadzienie. I teraz cofamy się w czasie, bo nadzienie trzeba przygotować/kupić/pożyczyć/ukraść wcześniej. Gdybyśmy chcieli zrobić samosy z prawdziwego zdarzenia, to trzeba by do środka napakować warzyw, paniru i zasypać to curry. W tej wersji trzeba nam kapusty z grzybami. No to na początek grzyby – sporą garść suszonych prawdziwków zalewamy wrzątkiem.

Cooking & EatingW czasie gdy grzyby miękną, siekamy cebulę.

Cooking & EatingSzklimy ją na oleju, a gdy się zeszkli dodajemy posiekane miękkie grzyby (wodę z moczenia zachowujemy). Krótko smażymy wszystko razem i przechodzimy do ostatniego składnika, czyli kapusty. Kapustę też przed dodaniem warto nieco posiekać, coby długaśne wstążki kapuściane nie utrudniały potem jedzenia.

Cooking & EatingPodlewamy całość wodą z grzybów i dusimy pod przykryciem. Mieszamy od czasu do czasu, ewentualnie podlewamy dodatkową wodą jeśli poprzednia wyparowała i to wszystko do czasu aż kapusta będzie mięciutka. Czyli jakieś pół godziny. Na koniec odparowujemy wszelką nadmiarową wodę oraz przyprawiamy solą i pieprzem. No i jeśli kapusta ma być wykorzystana jako nadzienie, to studzimy ją.

Ok, wracamy do samosów. Do lejka z ciasta pakujemy nadzienie.

Cooking & EatingRożek zaklejamy, jak ktoś umie, to w ładne wzorki, jak ktoś nie umie, to tak jak ja, i układamy na wyłożonej papierem do pieczenia blaszce. Samosy można też smażyć na głębokim tłuszczu. Ale pieczenie jest łatwiejsze w wykonaniu. W sumie to też bardziej dietetyczne i rzekomo zdrowsze, ale kto by się tym przejmował w okolicy świąt ;-)

Cooking & EatingSamosy smarujemy śmietaną i pakujemy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 20-25 minut – aż złapią kolorki.

Cooking & EatingI tyle. Można jeść. Pyszne na zimno, pyszne na ciepło, zamiast kanapki śniadaniowej dnia następnego, solo oraz w towarzystwie. Nie ma powodów, by ich nie zrobić :-)

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Wafelki kuku-ruku i paj

Zwykły wpis

Dawno, dawno temu, w czasach gdy centka i krasnoludki były jeszcze młode, sklepiki szkolne przechodziły gwałtowne transformacje. Stary dobry sklepik w mojej podstawówce był otwierany tylko podczas dwóch przerw i sprzedawał jedynie wafelki kuku-ruku oraz drożdżówki. Jedne i drugie były najlepsze na świecie. Potem się sklepikom zaczęło odmieniać.

Najpierw, zamiast dwóch dużych i nieco przybrudzonych półek zapełnionych drożdżówkami pojawiły się regały, na których drożdżówki były wykładane na tacach. Od razu straciły swój apetyczny wygląd. Potem do asortymentu weszły gumy z super ekstra hiper kolekcjonerskimi naklejkami / obrazkami. To akurat nie było takie złe. Potem systematycznie towaru przybywało, ale ubywało radości. Bo sklepik zaczął wyglądać jak klasyczny kiosk ruchu, z gazetami, zeszytami, linijkami, a nawet kosmetykami. Dobrze, że udało mi się ukończyć podstawówkę i nie musiałam dalej oglądać tego upadku.

Potem zaczęło się liceum, a wraz z nim wszedł nowy standard w zakresie handlu na nieletnich. Sklepik chciał być czymś więcej niż sklepikiem, miał powierzchnię 40 metrów kwadratowych i zainstalowany ekspres do kawy. Zdecydowanie aspirował w kierunku kafeterii. A że licealna młodzież sama aspirowała w różnych kierunkach, to aspirujący sklepik cieszył się sporą frekwencją. Sklepik, by zadość czynić młodzieży oczekiwaniom, rozwijał swą ofertę. I razu pewnego wprowadził paje. Paje były różne. Był paj z kurczakiem, z wołowiną, z grzybami, ze szpinakiem i pewnie wiele innych. Paje przyjeżdżały do sklepiku gotowe i były podgrzewane w mikrofali. Wtedy właśnie nabrałam przekonania, że paj to coś bardzo, bardzo złego.

O tym jak głęboko tkwiło we mnie to przekonanie może świadczyć fakt, że dopiero teraz pokusiłam się o zrobienie pierwszego w życiu paja. Choć tego nie jestem w stu procentach pewna. Bo czym się właściwie różni paj od tarty? Ale zakładając, że czymś się różnią, to oto mój pierwszy paj:

Ja się zdecydowałam na wersję mini. Można z tego samego przepisu zrobić duże ciacho. Zmienia się tylko czas pieczenia. Poniższe proporcje starczą na jednego dużego paja lub 7-8 małych.

Zaczynamy od ciasta. 350 g mąki, 2 łyżki cukru, łyżeczkę soli, 280 g masła i 4-5 łyżek zimnej wody zagniatamy na ciasto. Najłatwiej to uczynić robotem kuchennym.

Gotowe ciasto chłodzimy przez co najmniej dwie godziny przed dalszą pracą. Gdy ciasto się ziębi możemy się zająć truskawkami.

Truskawki (1/2 kg) tniemy na ćwiartki i łączymy je z mixem 2 łyżeczek mąki ziemniaczanej, 2 łyżek cukru pudru i łyżeczki cynamonu.

Teraz czas na to, by foremki wyściełać ciastem. A do środka napakować truskawek.

Pozostaje wykończenie. Paski ciasta obtaczamy w brązowym cukrze i układamy na przemian

Wystające części przycinamy do brzegu foremki

Można też przykryć paja płatem ciasta w całości. Wówczas należy pamiętać o zrobieniu otworków wentylacyjnych.

Paje wstawiamy do lodówki i chłodzimy przez kwadrans. Dopiero potem pieczemy je w 230 st. C przez 20 minut. Następnie zmniejszamy temperaturę do 175 stopni i pieczemy przez jeszcze 15 minut (lub 20-30 gdy zdecydowaliśmy się na jedno duże ciasto).

No i muszę odszczekać. Paj to nic złego. Wręcz przeciwnie.

Przepis stąd.

Kosmatą nóżką konisia poganiając

Zwykły wpis

Jedzie Tatar na konisiu, galopuje aż się kurzy, tu kogoś dźgnie zakrzywioną szabelką, tam kogoś z łuku ustrzeli, gdzie indziej złupi, nie zawracając sobie nawet głowy braniem jeńców w jasyr. Galopuje tak przez stepy bezkresne, kosmatą nóżką konisia poganiając, aż po zmroku zapadnięcie. Wówczas rozstawia prowizoryczną jurtę, a spod siodła wyciąga kawał upolowanego gdzieś po drodze mięsa. Obecnie profesjonalnie, siłą własnego mięśnia pośladkowego o zad koński się obijającego, rozdrobnione. I tak ponoć powstał tatar.

Ale ja nie o wędrowniczej części rozległego rodu tatarskiego chciałam, a o tej bardziej osiadłej. Tej, co to miała i czas ziarno na mąkę zmielić, i ziemniaki wyhodować, i krowę wydoić. Bo doprowadziło to do powstania potraw tatarskich, bardzo uwagi godnych. O czym zresztą można się nadal osobiście przekonać i to bez sięgania po paszport – wystarczy pojechać na Podlasie, gdzie od czasów Jana III Sobieskiego Tatarzy zgodnie i pospołu z Polakami sobie żyją, gotują i dobrze się mają. A jak komuś Podlasie za daleko, to w inny sposób może sobie kawałek tatarskiego świata sprowadzić do domu, a przynajmniej na talerze. Na przykład w formie wak beliszy (вак бэлиш, waq-bәleş).

Wak belisze są bardzo proste do zrobienia, aczkolwiek odrobinę czasochłonne – bez wolnej godziny nie ma się co za nie zabierać. Ale godzina, to nie tak znowu dużo, prawda? No to do dzieła.

Z ciastem jest prosto – możemy jego wykonanie zlecić robotowi kuchennemu. Ale nie ma przeciwwskazań, aby w ramach trenowania bicepsów zrobić to ręcznie. W każdym przypadku chodzi o to, aby szybko zagnieść 100 g zimnego masła, 125 ml. kefiru, 1 jajko, 500 g mąki, łyżeczkę soli i pół łyżeczki proszku do pieczenia.

Kulę gotowego ciasta przykrywamy ściereczką, aby nie wyschło w oczekiwaniu na ciąg dalszy zdarzeń. A ciąg dalszy polega na tym, że przygotowujemy nadzienie. Łączymy 500 g mięsa mielonego (oryginalnie baranina, ale nada się też nieszczególnie chuda wołowina) oraz pokrojone w kosteczkę 2 główki cebuli i 3-4 ziemniaki.

Nadzienie przyprawiamy solą, pieprzem czarnym i czerwonym, a na koniec dodajemy 200 ml wody. Mieszamy porządnie, aż woda połączy się z mięsno-warzywną masą.

I teraz zostaje nam tylko wałkować i lepić. Odrywamy kulki ciasta wielkości śliwki i rozwałkowujemy je na cienkie placki o średnicy ok. 16-17 cm.  Na placek kładziemy łyżkę nadzienia.

Teraz posuwając się wzdłuż brzegu sklejamy ciasto na zakładkę, zostawiając po środku otwór.

Czynność powtarzamy do wyczerpania ciasta, farszu i sił. Wak belisze układamy na wyłożonej papierem blaszce, z zachowaniem lekkich odstępów, bo rozpłaszczają się odrobinę podczas pieczenia.

Pieczemy je w 180 stopniach przez ok. 45 minut. W trakcie pieczenia woda z farszu zacznie wrzeć, a zawartość będzie bardziej przypominać zupę niż ciało stałe – to normalne i przejściowe.

Po lekkim przestygnięciu nadmiarowy płyn zniknie gdzieś w czeluściach wak belisza.

Tradycja nakazywałaby podawać wak belisze z bulionem albo ze śmietaną. Ale z sałatą też komponują się nieźle.

Z podanych ilości wyszło mi 16 zawijasków. Bardzo dobrze smakują również następnego dnia i bezproblemowo dają się zabrać w charakterze drugiego śniadania.

Przepis wzięłam od Марины zmieniając nieco proporcje.

Z pozdrowieniami od Fidela Castro

Zwykły wpis

Były kiedyś takie piękne czasy, gdy oranżada w proszku zlizywana bezpośrednio z ręki wprawiała człowieka w niebotyczny zachwyt. Skakanie w gumę było rozrywką równie wciągającą co call of duty, względnie simsy. A brukiew nie była ekstrawagancko staroświeckim warzywem. W tych pięknych czasach, gdy codzienny asortyment sklepów składał się z octu i groszku, czasem, przeważnie w okolicy świąt, dopływał do Polski statek z Kuby. Statek wyładowany pomarańczami.

Pomarańcze dawno utraciły swój świąteczny charakter. Albo też każdy dzień stał się świętem – zależy jak na to spojrzeć :-) W każdym razie ogólnodostępność pomarańczy to fakt, na dodatek dość pozytywny. Bo przecież nutka pomarańczy potrafi zmienić bardzo wiele: wino grzane podrasować, w wersji smażonej – pączka uszlachetnić, a z czekoladą, to już cuda, prawdziwe cuda czyni. Jeśliście cudów żądni, to zaopatrzcie się w pomarańcze. Koniecznie.

W tej tarcie Jamiego Olivera stężenie czekolady nie daje się ogarnąć żadną skalą. Choć czekolada zagryzana czekoladą i zapijana kakao jest pyszna, to jakieś urozmaicenie, by nie znudzić się tematem, jest mocno wskazane. Pomarańcza w roli urozmaicającego czynnika sprawdza się wręcz wybornie. Wchodzicie w temat? No to zakasujemy rękawy!

Trochę skorygowałabym Jamiego jeśli chodzi o proporcje, bo pojechał z ilością ciasta – u niego było to rozpisane na 320 g masła przy formie o średnicy 28 cm. Z przeliczenia na moją formę o średnicy gdzieś pomiędzy 26 a 27 cm wychodziła proporcja na 285 g masła. I taką zastosowałam, zostając w efekcie z ilością ciasta pozwalającą na zrobienie drugiej tarty. Następnym razem wzięłabym połowę oryginalnej porcji.  I poniższe ilości tą korektę uwzględniają. Jak mi nie ufacie, to weźcie po prostu wszystkiego dwa razy więcej :-)

160 g masła ucieramy na puch z 110 g cukru.

Do masła dodajemy skórkę z 1 dużej pomarańczy.

Przygotowujemy 280 g mąki, 30 g kakao, półtora jajka

Łączymy masło z połową mąki i kakao, następnie dodajemy jajka, a na koniec resztę mąki. Zagniatamy z ciasta kulę, którą na godzinę pakujemy do lodówki. Następnie ciasto rozpłaszczamy za pomocą wałka, wykładamy nim formę i pakujemy w tej postaci na pół godziny do zamrażalnika.

Tak przygotowany spód pieczemy 12-15 minut w 180 stopniach.

Najpóźniej gdy spód się piecze, bo nie ma przeciwwskazań by zająć się tym wcześniej, robimy wypełniacz do naszej tarty. Tu już w kwestii proporcji zgadzam się z Jamiem – wystarczyło przeskalować na ciut mniejszą formę i było dobrze.   W rondelku podgrzewamy 180 ml mleka, 500 ml kremówki i 55 g cukru. Gdy mikstura będzie na granicy wrzenia ściągamy ją z ognia i wrzucamy 310 g pokruszonej gorzkiej czekolady. Mieszamy do pełnego jej rozpuszczenia.

Na koniec dodajemy 2 jajka (oraz ewentualnie łyżeczkę cointreau lub innego likieru pomarańczowego). Mieszamy, aż masa będzie gładka i wylewamy na podpieczony spód.

Tartę pieczemy w 170 stopniach przez 15 minut. Po tym czasie będzie jeszcze wydawała się płynna, ale gdy przestygnie będzie idealna. Zwłaszcza w towarzystwie kleksa kwaśnej śmietany.

Rosa zamiast łez na złamane serce

Zwykły wpis

Oj Działo się!

Trzeba Wam wiedzieć, że centka bardzo lubi jak się Dzieje. Gdy wydarzenia płyną szybciej i bardziej dramatycznie niż zwykle. Gdy wkracza się na nieznane wody. Gdy w obliczu lawiny nieszczęść jedyne co pozostaje, to śmiać się pełną piersią. Oczywiście centka nie jest masochistką, nie jest niespełna rozumu (choć pełna do końca też nie) i wcale nie marzy o tym, by utknąć na dwudziestym piętrze płonącego wieżowca lub stanąć oko w oko z lwem na pustyni. Aczkolwiek drobniejsze niedogodności, bez poważnego zagrożenia dla życia, zdrowia i mienia, na ogół wprawiają centkę w wyborny nastrój.

Już Wam wspominałam o rozkoszach jakie dostarczyło nam lądowanie na zapasowym lotnisku. Ale to wszystko nic, w porównaniu z przygodami na lądzie. Ileż radości dostarczał nam Bardzo Zawodny Wehikuł, którym rozkraczaliśmy się w najbardziej niewiarygodnych okolicznościach! Co oczywiste – w środku dziczy. Albo z wielką klasą zaczynaliśmy dymić spod maski na środku bardzo ruchliwego skrzyżowania, obowiązkowo zakorkowanego w tym momencie, aby nie można było natychmiast zjechać. Albo gdy pędziliśmy trasą katowicką z największą prędkością do jakiej Bardzo Zawodny Wehikuł był zdolny się rozpędzić, a tu nagle pizdnęło, gwizdnęło i wśród fajerwerków z iskier odpadł tłumik. A wśród wszystkich możliwych sytuacji gdy Wehikuł zaniemógł po środku niczego, zdecydowanie najbardziej urokliwą była ta, gdy jechaliśmy na własny ślub :-) Czujecie już zabawność sytuacji? Stroje weselne powiewają na lipcowym wietrze, spod maski buchają kłęby dymu, a centka, Niesforny Mąż i Dziołcha, w roli świadka mająca wystąpić, siedzą obok na schodach jedynego sklepu we wsi, patrzą, jedzą lody i kwiczą ze śmiechu nad absurdalnością tego wydarzenia.

Bo jak się Dzieje, to świat przechodzi w tryb awaryjny. Przestają obowiązywać normalne reguły. Można się śmiać, można w ramach śniadania pójść na wódkę, można nadszarpnąć zasoby karty kredytowej lub skorzystać z dobrodziejstw urlopu na żądanie. Można się zachowywać nieracjonalnie i cieszyć się bezkarnością.

No. Lubię gdy się Dzieje. I właśnie ostatnio się Działo. Tym razem zaszwankowała nie technika, a inny człowiek. W sensie społecznym nie zdrowotnym. Niestety, szczegółów nie opowiem, bowiem tym razem to nie ja znalazłam się w centrum wydarzeń i zbyt wiele cudzej prywatności musiałabym tu ujawnić. Ale powiem Wam jedno – każdy nieroztropny pan, który miałby chęć nieuczciwie wobec jakiegoś dziewczęcia postąpić, powinien pamiętać, że owo dziewczę ma bardzo groźną broń w zanadrzu – przyjaciółki, które z największą rozkoszą pokażą nieroztropnemu panu gdzie raki zimują. I to nawet nie uciekając się do przemocy fizycznej.

Wobec takiego Dziania się, istniało ryzyko drobnego złamania serca. A z sercem to jest tak, że nawet najmniej istotne draśnięcie potrafi w pierwszej chwili zaboleć jak wielokrotne złamanie z przemieszczeniem. Zatem trzeba je zapobiegawczo leczyć z całą mocą. Leczenie serca wymaga dwóch medykamentów, obu w ilościach znacznych: alkoholu i słodkości. I ja dziś o tych słodkościach.

Niektórzy puryści twierdzą, że na zawód miłosny pomaga tylko czekolada. Pozwolę się nie zgodzić, a na poparcie mych słów powiem, że tarta doskonale wypełniła swoje zadanie :-)

Na spód, jak to w tartach bywa, przygotowujemy kruche ciasto. Szybko za pomocą rąk lub jeszcze szybciej za pomocą robota kuchennego łączymy 130 g zimnego masła, 260 g mąki, 65 g cukru, 4 żółtka, szczyptę soli i łyżkę zimnej wody.

Ciasto rozwałkowujemy, wykładamy nim formę i chłodzimy w lodówce pół godziny. Następnie przygniatamy ciasto na przykład fasolą i podpiekamy 10 minut w temperaturze 200 st.

A potem jeszcze kilka minut bez fasoli – do złotego koloru.

Wypełnienie tarty powinno być kwaśne. Nada się pigwa, czarna porzeczka, agrest, żurawina, itp. Ja z rzeczy kwaśnych miałam ocet i wiśnie – wybrałam to drugie.

Jeśli moim wzorem będziecie używać owoców mrożonych, to pamiętajcie, żeby dać im się porządnie rozmrozić i ocieknąć z nadmiaru wody.

Wiśnie mieszamy z 60 g cukru pudru i dwoma łyżkami skrobi.

Teraz czas na wykończenie. Na wierzch trafi beza rosę puszczająca, czyli z syropem w miejsce cukru pudru.

Syrop gotujemy z 225 g cukru i 100 ml wody. Od momentu gdy syrop zawrze gotujemy go jeszcze 5-7 minut. Syrop ciepły, ale już nie wrzący, wlewamy cienką strużką do ubitych białek – nie przerywając ubijania.

Pieczemy w 200 st. przez ok 20 minut.

Można jeść od razu. Ale trzeba Wam wiedzieć, że ciasto po leżakowaniu w lodówce puszcza rosę. Zatem kto może niech się wstrzyma. A kto nie może niech je :-)

Przepis od Чадейки

Z dedykacją dla Szekspira

Zwykły wpis

Świat się zmienia. Kiedyś kobieta w spodniach budziła zgorszenie, rock’n’roll był muzyką szatana, a mężczyzna odmawiający udziału w pojedynku bynajmniej nie był postrzegany jako ten mądrzejszy i słowem próbujący konflikt rozwiązać.

Jeszcze nie tak dawno ananas w sałatce był rewolucją przeprowadzoną na peerelowskiej kuchni. Krewetek mój Dziadek do końca swych dni nie uznawał, gdyż na takie robaki to się ryby łowi. Teraz kucharze poszukują coraz śmielszych połączeń, przekraczając granice nieprzekraczalnego – lody o smaku boczku? Nie ma sprawy. Ravioli z mlecznego kożucha? Już się robi. Aż się Szekspir ciśnie na usta, by stwierdzić, że „są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom”. A przynajmniej ja tą klasyką zareagowałam, gdy natknęłam się na ciastka z chipsów. Uprzedzając wątpliwości – tak, ziemniaczanych, solonych chipsów.

Ośmielona ostatnim ciasteczkowym powodzeniem oraz motywowana dziką ciekawością wzięłam się do roboty.

Trochę namieszałam w przepisie. W tym oryginalnym, wyszperanym na smittenkitchen.com, były pekany. Jako że nie znalazłam ich w osiedlowym sklepie, a nie miałam ochoty czekać na zaspokojenie mojej ciekawości ani dnia dłużej, zastąpiłam je nerkowcami. Orzechy, w ilości gram stu, trzeba drobno posiekać i podprażyć na suchej patelni.

Oczywiście do ciastek z chipsami potrzebne są chipsy. Solone. Również 100 g. Pokruszone drobniutko.

Ponadto, 110 g masła ucieramy z 80 g cukru (wzięłam pół na pół brązowy i biały).

Do utartego masła dodajemy pół łyżeczki ekstraktu z wanilii, ćwierć łyżeczki soli, 100 g mąki oraz uprażone orzechy i pokruszone czipsy. Wychodzi dość suche, ziarniste ciasto.

Formujemy ciasteczka. Porcjowałam je łyżką do lodów, ale dodatkowo sklejałam w rękach, bo ciasto było zbyt sypkie.

Posypujemy ciasteczka odrobiną pokruszonych czpisów, kilkoma drobinkami soli i pieczemy w 175 stopniach do złotego koloru – u mnie trwało to 20 minut.

Upieczone ciastka studzimy na kratce.

Ciasteczka nie są nachalnie słone – mają jedynie lekki słony podtekst. Są niesamowicie kruchutkie – jak spód najlepszej tarty. Zdecydowanie warto spróbować.

Jeszcze tylko powiem, że w ramach dziennikarskiej rzetelności przetestowałam również drugą propozycję wykończenia. Zamiast posypywać ciasteczka przed pieczeniem chipsami i solą, można je po upieczeniu unurzać w czekoladzie. Ta opcja mniej mi przypadła do gustu, ale o tym trzeba się przekonać samemu.

ciasteczkowy potwór, a nawet dwa

Zwykły wpis

Nie jestem ciasteczkowa. Ciasta, tarty, torty i spółka – owszem. Ale ciasteczka na ogół mnie nie kręcą. Za dużo pracy na kęs kwadratowy. Całe to wałkowanie, wycinanie, mąka w każdej szczelinie kuchni przeważnie powstrzymują mnie przed wkroczeniem w ciasteczkowy świat.

Ale. Po pierwsze, w kuchni nigdy nie mówię nigdy. A po drugie, piękno sztuki kuchennej polega na tym, że można znaleźć przepis odpowiedni na każde gusta. I właśnie znalazłam przepis na ciasteczka, który mnie przekonał. Roboty jest na 5 minut, a po samej liście składników wiedziałam, że będą mi smakować. A rzeczywistość przerosła wyobrażenie. Ciastka okazały się fenomenalne. Nie mogłam się od nich oderwać. Niesforny Mąż zresztą też. Jak dwa ciasteczkowe potwory chodziliśmy pochrupując je cały czas, aż ostatni okruszek ostatniego ciastka nie zniknął. A co ja Wam będę opowiadać – spróbujcie sami, a zniewalający aromat zrumienionego masła, chrupiące zewnętrze i lekko ciągutkowe wnętrze też Was powalą.

Zaczynamy od zrumienienia 150 g masła. W garnuszku o grubym dnie pozwalamy mu przejść przez wszystkie fazy – rozpuszczania, pienienia, bąbelkowania. Obserwujemy i mieszamy od czasu do czasu, bo masło ma się zrumienić a nie przypalić.

Gdy kolor będzie piękny, a zapach orzechowo-urzekający koniecznie przelewamy masło do innego naczynia, aby przerwać proces gotowania.

Pozwalamy mu przestygnąć dłuższą chwilę, a gdy chwila ta będzie dobiegać końca bierzemy się za dalsze czynności.

Ubijamy kilka minut jajka z cukrem: 1 całe jajo i 1 żółtko + 150 g ciemnego cukru i 50 g jasnego.

Do masy jajecznej dokładamy przestudzone masło, 225 g mąki, 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia i 1/2 płaskiej łyżeczki soli. Miksujemy do połączenia składników, a następnie dodajemy 150 g pokruszonej gorzkiej czekolady. Powstaje dość gęste ciasto.

Nakładamy kopczyki ciasta na blachę – bardzo wygodnie to robić łyżką do lodów. Pamiętajcie o zachowaniu sporych odstępów – ciastka rozpływają się na boki podczas pieczenia.

Każde ciasteczko posypujemy kilkoma kryształkami soli morskiej

Pieczemy w 175 stopniach 12-14 minut.

Studzimy na kratce

I zaczynamy chrupanie

Z podanych proporcji wyszło mi 17 ciastek. Przepis pochodzi z deliciousdays.com

Czy gruszki mogą udawać cebulę?

Zwykły wpis

Wiecie co lubię w kuchni? To znaczy co między innymi lubię, bo lubię masę rzeczy. To, że człowiek będąc już nie takim młodym, gotując od dzieciństwa niemalże, co przekłada się na lata praktyki, nadal może się poczuć zaskoczony, nadal może się czegoś nauczyć. Miewam czasem zaćmienia, gdy mentalne klapki spadają mi na oczy i zaczynam wierzyć, że na jakiś temat wiem już wszystko. Napawam się tym uczuciem przez jakąś nanosekundę, bo już za chwilę, już za momencik jakiś nowy przepis zmusza mnie ponownie do pokory.  Na rosyjskim serwisie Завтраки, обеды, ужины wyszperałam przepis na tartę, która właśnie wywróciła mój światopogląd. Bo zapiekanie ucieranego kremu maślanego to dla mnie zdecydowana nowość. Dodam, że pyszna nowość.

Tarta musi mieć spód, więc zaczynamy od niego.

Zagniatamy szybko, a najlepiej w robocie kuchennym, następujące składniki:

  • 200 g mąki
  • 80 g cukru
  • 25 g mielonych migdałów
  • 120 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • szczyptę soli
  • łyżkę zimnej wody

Migdały mieliłam sama, w młynku do kawy. Żeby migdały nie skleiły się w pastę migdałową, dobrze mielić je z cukrem.

Kulę ciasta chłodzimy przez godzinę w lodówce, potem wyklejamy nim formę na tartę i chłodzimy kolejne pół godziny. Spód nakłuwamy widelcem i podpiekamy w 190 stopniach do złotego koloru (ok. 20 minut).

W czasie gdy spód się piecze robimy wsad.

Przygotowujemy gruszki (mi wystarczyły 3 sztuki) oraz robimy krem. 60 g miękkiego masła ucieramy z 60 g cukru na puszystą, gładką masę. Dodajemy 60 g mielonych migdałów, a na koniec jeszcze 1 jajko. Kremu nie będzie dużo, ale zapewniam, że jest to ilość wystarczająca.

Spód smarujemy cienką warstwą kremu, układamy gruszki, uzupełniamy resztą kremu. Nie ma co się przejmować nierównościami – masło z kremu pod wpływem ciepła będzie się topić, dzięki czemu krem jest mieszanką doskonale samopoziomującą się.

A teraz patrząc na powyższe zdjęcie powiedzcie, tak z ręką na sercu, czy te gruszki nie wyglądają jak cebule? Ja bym się nabrała.

Tartę pieczemy w 170 st. do złotego koloru. Mi zajęło to 35 minut, w oryginalnym przepisie było 20. Jednym słowem trzeba śledzić temat.

Gotowe.

Tarta jest fenomenalna. Migdały i gruszki pięknie do siebie pasują. Pycha.

 

Babcie na barykady!

Zwykły wpis

Jakiś czas temu trafiłam na entuzjastyczny tekst Marty Gessler o jej rewolucyjnym odkryciu w zakresie kruchego ciasta. Mianowicie chodzi o to, że zamiast tradycyjnie schłodzonego masła bierzemy, dla kontrastu, gorące. Gdy to przeczytałam pozwoliłam sobie (proszę wybaczyć, Pani Marto) na pogardliwe Phi!, bo ten sposób znała już moja Babcia. Już ją widzę jak na barykadach, z powiewającą flagą w jednej dłoni, a wałkiem w drugiej, walczy o kruche ciasto ;-) Babcia rewolucjonistka dosładzała ciasto miodem zamiast cukru oraz podgrzewała całość w garnuszku, a nie w piekarniku. Ale zasada była ta sama. Ziarno zasiane przez artykuł trafiło na żyzną glebę i zakiełkowało – nie mogłam dłużej zwlekać, musiałam odkurzyć ten rewolucyjny przepis.

Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni (z termoobiegiem). Na 4 tartaletki wzięłam:

  • 80 g masła
  • 120 g mąki
  • 2 łyżki miodu
  • łyżkę wody
  • szczyptę soli

Wszystko, prócz mąki, doprowadzamy do wrzenia w rondelku. Gdy masa osiągnie złoty kolor zdejmujemy ją z ognia, dodajemy mąkę i szybko mieszamy. Wylepiamy ciastem foremki, nakłuwamy w kilku miejscach i przygniatamy, np. ziarnami fasoli. Pieczemy 10-15 minut (zależy od piekarnika i tego, jak grubą warstwą wyścielemy foremki – ciasto ma być złociście zrumienione). Studzimy.

Decyzja o przyrządzeniu tartaletek była dość spontaniczna, więc nadzienie zrobiłam z tego, co akurat miałam pod ręką – pęczka mięty, opakowania mascarpone i łyżki cukru pudru. Nic nie stoi na przeszkodzie, by sięgnąć bo bardziej wyrafinowane kompozycje. Limit możliwości wyznacza tylko wyobraźnia. Aczkolwiek miętowe wypełnienie jest całkiem rozkoszne i z czystym sumieniem mogę je polecić.

Galeta – smaczna zagadka

Zwykły wpis

Галета (galeta) to po rosyjsku herbatnik. Wujek Google mówi, że galeta to gryczany naleśnik. A tu znalazłam cudowne ciasto, o nieco rustykalnym wyglądzie, nie będące ani herbatnikiem, ani naleśnikiem, a noszące nazwę galeta właśnie. Moje własne dochodzenie wykazało, że naleśniki zwane galetami (czy raczej galette) podaje się z zawiniętymi do środka brzegami. Pewnie stąd wzięła się nazwa dla ciasta. Albo i nie, bowiem Rosjanie bardzo swobodnie podchodzą do tłumaczeń, transkrypcji i zapożyczeń z języków obcych. A poza tym, w obliczu smaku, to i tak nie ważne.

Wystarczy garść ulubionych owoców i ciasto kruche, naprostsze z prostych. Na galetę o średnicy ok. 25 cm potrzeba:

  • 75 g zimnego masła
  • 200 g mąki
  • 75-100 ml bardzo zimnej wody
  • szczyptę soli

Najlepiej wrzucić wszystko do robota kuchennego, po czym gotową kulkę ciasta zapakować na pół godziny do lodówki. Po tym czasie ciasto rozwałkować na duży (ok. 50 cm średnicy) placek.

Na środku układamy owoce zostawiając spory margines wolnego ciasta, przesypujemy dwoma łyżkami cukru. Ja wybrałam śliwki i gruszki, więc uznałam, że odpowiednim dopełnieniem będzie nutka cynamonu.

Zawijamy brzegi ciasta do wewnątrz tworząc smakowitą, półotwartą sakiewkę:

Pieczemy w 180 st. przez 35-40 minut, studzimy na kratce i gotowe. Pycha :-)