Tag Archives: gnocchi

Zdecydowanie nie odgrzewane kotlety

Zwykły wpis

Zastanawialiście się kiedyś nad fenomenem obrastania w rzeczy? Do mnie ta fascynacja wraca jak bumerang przy okazji różnych okazji. Takich co to zmuszają do przyjrzenia się własnemu dobytkowi. Na ten przykład przeprowadzka do tego zmusza. Póki wszystko stoi w zakamarkach półek poupychane, to nie kole w oczy. A jak trzeba to wszystko posegregować, w pudła popakować, stargać w dół z piętra piątego, a następnie pownosić na ósme piętro (obowiązkowo bez windy), to zaczyna się okazywać, że wiele rzeczy jest bardzo zbędnych.

Walkmen nie użyty ni razu od czasu od ubiegłego wieku, obszarpane jeansy z których wyrosłam osiemdziesiąt tortów temu, posklejany kubek, który mimo użycia nielegalnie toksycznej ilości kleju nadal nie jest w stanie utrzymać płynów wewnątrz, jak również kwadrylion ustrojstw kuchennych z cyklu lekko wyszczerbione, ale poza tym wyśmienite. Do tego dochodzą moje ambitne plany nieustającego rozwoju własnego potencjału, objawiające się głównie kurzącymi się na półkach materiałami z rozlicznych szkoleń i kursów (do których przecież jeszcze sięgnę, by utrwalić sobie wiedzę), które mają sojusznika w postaci notatek ze studiów. Do których, oczywiście, nie sięgnęłam ani razu od czasów studiów.

Mimo selekcji dokonywanej przymusowo i regularnie przy okazji, bagatela, dziesięciu przeprowadzek zaliczonych w dorosłym życiu, ostatnie przemeblowanie ujawniło zatrważające skutki mieszkania przez lat kilka w jednym miejscu. W każdej szufladce i na każdej półeczce kryła się ciężarówka śmieci. Ale dałam im radę. Z wielkim postanowieniem, że to już koniec z chomikowaniem. Oczywiście do następnego razu ;-) W każdym razie, w ramach oddechu od grzebania się w sentymentalnych śmieciach, w kuchni poczułam potrzebę czegoś nowego, świeżego, jeszcze nie próbowanego. Wszystko, tylko nie odgrzewane kotlety. I w tym właśnie duchu powstały buraczane gnocchi.

Pamiętacie gnocchi dyniowe? Właśnie one, jako niezwykle udane, skłoniły mnie do dalszego kombinowania. No bo w sumie czemu by dyni nie zastąpić czymś innym. Padło na buraki i nie był to zły wybór. Zaczynamy od upieczenia tych ostatnich – w 180 stopniach pieczemy je do całkowitej miękkości.

Upieczone buraki studzimy, obieramy i miksujemy na gładką miazgę.

Następnie buraczaną masę trzeba zagnieść w ciasto. Burak ma inną wilgotność niż dynia, więc proporcje w tym przepisie też muszą być inne. Mi wyszły następujące: na 350 g buraczanego pure wzięłam 1 jajko, 80 g pure ziemniaczanego instant oraz 100 g mąki (plus oczywiście szczypta soli). Mąki na początek bierzemy połowę i dodajemy w miarę potrzeby – lepiej mniej niż więcej. Dobra rada od cioci centki – burakami i ciastem zajmujcie się w rękawiczkach. No chyba, że z okazji zbliżającego się halloween chcecie mieć krwisto czerwone ręce.

Z ciasta formujemy wałki, które kroimy na równe kluskowe porcyjki.

Każdą porcję ciasta formujemy w zgrabną kulkę, na której widelcem odciskamy charakterystycznego pasiaka.

Kluchy gotujemy w osolonej wodzie – jakieś 2-3 minuty od wypłynięcia. Jako że buraczane gnocchi za sprawą buraka nie mają wyjścia i muszą być słodkawe, to uznałam, że gorgonzolowy sos będzie idealnym towarzyszem. Taki sos to prosta sprawa – wystarczy podgrzać 2 kopiaste łyżki śmietany i 100-150 g sera do rozpuszczenia tego ostatniego i gotowe.

Dla przełamania smaku i faktury zachciało mi się jeszcze dodać orzechów włoskich. Takich uprzednio podprażonych na suchej patelni. I gotowe. Bardzo, bardzo interesująco. I oczywiście pysznie.

 

 

 

 

 

 

 

Dobra rada + zakupoholizm = pyszności

Zwykły wpis

A wszystko się zaczęło od tego, że kupiłam dynię. Była taka piękna i pomarańczowa, że nie mogłam się powstrzymać. Mam czasem takie napady w sklepie, nade wszystko i głównie na dziale spożywczym, że coś kupuję tylko dlatego, że mnie zachwyca, a nie dlatego, że mam pomysł na wykorzystanie nabytku. Bo akurat są papryczki chili, które są nie zawsze. Albo świeży majeranek. Czy też karambola albo inny fenkuł.  I z wielką regularnością się tak złośliwie składa, że wena, odpowiedni przepis oraz podaż ingrediencji nie chcą się ze sobą skorelować w czasie.

Kiedy indziej brak pomysłów nie jest problemem. A przynajmniej nie było to problemem w przypadku dyni. Wręcz pomysłów miałam nadmiar, jeden lepszy od drugiego. Jednak podaż towaru też nie lubi iść w parze z czasem. Moim czasem. I tak, dynię kupiłam – bo była. Natomiast chwili na jej wykorzystanie szukałam przez tydzień. Bo w przypadku dyni potrzebowałam takiej dłuższej chwili.

No i jeszcze muszę wspomnieć, bo wydatnie to wpłynęło na końcowy sukces, że gdzieś kiedyś widziałam świetną radę, żeby do czegoś tam dodawać puree ziemniaczane w wersji instant. Za chińskiego boga nie jestem sobie w stanie przypomnieć gdzie tę radę widziałam, jak również do czego należało dodawać ziemniaczany puch. Ale jako że rada była dobra, to wzięłam ją sobie do serca :-)

Koniec końców powstały one. Piękne, pomarańczowe, kuszące i sycące. Pierwszy raz wyszły mi tak pyszne. Rewelacyjne dyniowe gnocchi.

Dodatek ziemniaczanego puree w proszku okazał się naprawdę fantastycznym pomysłem. Podstawowy problem przy robieniu gnocchi to zbyt wilgotna dynia. W rezultacie, trzeba się ratować dodawaniem większej ilości mąki, co skutkuje twardymi, gliniastymi kluchami. Podobno dynia hokkaido jest odpowiednio suchą odmianą. Jednak ja bardzo rzadko na nią trafiam i jestem zdana na inne odmiany. Przy triku z puree to nie problem. Czy może być lepiej?

Zaczynamy od dyni. Kroimy ją na cząstki i pieczemy do miękkości w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni. Przykryłam dynię folią by się nie spiekła i nie miała wysuszonych na wiór brzegów.

Upieczoną dynię studzimy, pozbawiamy skórki i przerabiamy na puree.

Uzyskałam 750 g dyniowego miąższu i do tego dopasowałam proporcje pozostałych składników. Robiłam ciasto na oko, ale sumiennie wszystko zważyłam i zmierzyłam. Poza dynią potrzebne będzie: ok. 100 g mąki, 70 g ziemniaczanego puree w proszku, 1 jajko i łyżeczka soli. Zagniatamy wszystko na ciasto, zaczynając od połowy mąki i podsypując ją w razie potrzeby. Chodzi o to, żeby mąki wgnieść najmniej jak się da.

Na podsypanej mąką stolnicy poddajemy ciasto dalszej obróbce – formujemy z niego wałki, które kroimy na równe kluskowe porcje.

Każdą porcję ciasta turlamy w dłoniach oprószonych mąką, aż osiągnie odpowiedni stopień krągłości. Następnie widelcem odgniatamy charakterystycznego pasiaka.

Gnocchi gotujemy od razu. W sensie jak tylko skończymy je lepić, to od razu wrzucamy do już gotującej się wody. Osolonej oczywiście. Ewentualnie, w drodze absolutnego wyjątku, można gnocchi do czasu gotowania przez parę godzin przechowywać  w lodówce. Jeśli większe wyprzedzenie jest Wam potrzebne, to raczej ugotujcie od razu po ulepieniu i przechowujcie już  ugotowane.

W czasie gdy kluchy się gotują, a gotują się krótko – 2-3 minuty od wypłynięcia – przygotowujemy jedyne potrzebne im towarzystwo. Czyli szałwiowe masło. W tym celu na rozpuszczone masło wrzucamy szałwiowe listki i smażymy kilka minut na nie wielkim ogniu, pilnując, by masło się nie przypaliło. Szałwiowym masłem polewamy hojnie kluchy.

Na koniec jeszcze trochę tartego parmezanu i gotowe. Pycha! Absolutna rewelacja!

 

Z podanych proporcji wyszły 3-4 porcje (w zależności od apetytów). A korespondent specjalny w postaci Niesfornego Męża donosi, że następnego dnia, na zimno, również smakują wybornie :-)

 

Złota polska jesień feat. Słońce Italii…

Zwykły wpis

… a przynajmniej ja tak odczytuję to połączenie. O czym mowa? O dyniowych gnocchi.

Padło na nie, bo nie mogę się oderwać od dyni. Wiem, że zaraz zniknie ze straganów i do następnego spotkania będzie trzeba czekać cały rok. Jednocześnie miałam chrapkę na kawał miękkiej gorgonzoli, której woń przebijała się na pierwszy plan przy każdym otwarciu lodówki. Dyniowe gnocchi w gorgonzolowym sosie czyniły zadość wszystkim zachciankom jednocześnie.

Z wszelkimi kluchami mam zawsze problem – z jakiego przepisu bym ich nie robiła, ostatecznie kończę przy zupełnie innych proporcjach niż sugerował autor. Dlatego pierogi, pyzy, makarony, kopytka jak również dzisiejszych bohaterów robię na oko. Tak jak w przypadku tych knedli najpierw zrobiłam jakkolwiek, a dopiero potem sumiennie spisałam co mi wyszło.

Najpierw dynia. Pocięłam ją na niegrube kawałki i upiekłam do miękkości – ok. pół godziny w 200 stopniach.

Miękką dynię pozbawiam skóry i pozwalam jej wystygnąć. Nie obieram dyni przed pieczeniem, bo usuwanie jej twardej skóry jest najzwyczajniej w świecie męczące. Za to po upieczeniu można ją oddzielić od miąższu nawet łyżką.

Ostudzoną dynię miksuję na gładkie pure. Wyszło mi 600 g dyniowej masy. Dodałam do niej 1 jajko i ok. 170 g mąki, posoliłam i zagniotłam piękne pomarańczowe ciasto. Z pięknego ciasta ulepiłam niezbyt piękne kluseczki. Jak zwykle mój brak finezji w pracach plastycznych wziął górę.

Jak zwykle jeden klusek był brzydszy od drugiego. Ale też, jak zwykle, smak gnocchi zrekompensował uszczerbek w doznaniach estetycznych. Gotujemy je krótko w osolonej wodzie – ok. 2-3 minuty od wypłynięcia.

Sos z gorgonzoli jest świetny – robi się go dwie minuty, a smakuje jak milion dolarów. Wszystko co trzeba zrobić, to wrzucić ser na patelnię, podgrzać na małym ogniu, a gdy się zaczyna rozpuszczać rozprowadzić go do uzyskania kremowej konsystencji paroma łyżkami 18% śmietany. Do sosu wrzucamy pomarańczowe kluseczki:

Pycha!