Monthly Archives: Sierpień 2012

Nadejszła wiekopomna chwila…

Zwykły wpis

Spadło na mnie, zupełnie z zaskoczenia, wielkie szczęście. Z którym na dodatek nie wiem co mam zrobić. Bo wyobraźcie sobie, że Crummblle postanowiła mnie w ambiwalentne uczucia wpędzić. Radość to ogromna, bom próżna w głębi serca i na komplementy łasa. Ale i dramat koszmarny. Bo wyróżnienie to idzie w parze z obowiązkiem. A dokładniej, idzie to tak:

– zaprezentować z dumą nagrodę na swoim blogu -tu akurat jest łatwo, o proszę, oto ona:


– podziękować Blogerowi, który Cię nominował u Niego na blogu (to też nietrudne, ba, ja już to nawet uczyniłam)
– wyjawić 7 faktów o sobie (hmm… czy jest jeszcze coś, do czego się nie przyznałam?)
– nominować 15 blogów do wyróżnienia (no i tu właśnie się zaczyna dramat)
– poinformować wybranych przez siebie Blogerów o wyróżnieniu (jak tylko uporam się z punktem poprzednim…)

Sami widzicie – jakże to z miliarda blogów przeze mnie czytanych mam wskazać 15? No jak? Prawdopodobnie jest to absolutnie niemożliwe.  Zacznę więc może od 7 przypadkowych faktów.

  1. potrafię pisać od prawej do lewej. Znaczy pismem lustrzanym
  2. lubię zapach benzyny
  3. mogę w kółko oglądać te same filmy / czytać te same książki – jeśli spodobały mi się za pierwszym razem
  4. nie myję jabłek ani śliwek przed jedzeniem. Umyte mniej mi smakują
  5. w ciągu ostatnich 5 lat leciałam samolotem 65 razy i ani razu się nie rozbiłam
  6. nie maluję oczu, bo płaczę na wietrze
  7. mogę godzinami rozwiązywać łamigłówki logiczne

Ok. Łatwiejsza część za nami. A teraz przechodzimy to tortur wewnętrznych, spazmów i zgrzytania zębów. Na początek pozwólcie, że odrzucę blogi niekulinarne. Jak już kręcimy się wokół jedzenia, więc się nie rozpraszajmy. Po drugie pozwolę sobie nie powtarzać blogów nominowanych przez Crummblle, choć mogłabym nominować każdy z nich. Samej Crummblle też nie nominuję. Nie dlatego, że jej nie lubię – wręcz przeciwnie, wielbię ją szalenie – ale nominowana już była i kolejne wyróżnienie mogłoby jej zawrócić w głowie ;-) No i jeszcze daruję sobie blogi zagraniczne – pozachwycajmy się talentami z rodzimego podwórka. Ok. Zapinamy pasy i jedziemy. W kolejności przypadkowej, bo alfabetycznej, wyróżniam następujące cudowne miejsca w sieci:

  1. Arabeska
  2. Bea w kuchni
  3. Book me a Cookie
  4. Cukiernicze kreacje Charlotte
  5. Fuzja smaków
  6. Majanowe pieczenie
  7. Na kruchym spodzie
  8. Pracownia wypieków
  9. Quchnia Notme – ostatnio nieaktywny, ale mam nadzieję, że to przejściowe
  10. Salt & Pepper & Co
  11. Strawberries from Poland
  12. Tak sobie pichcę
  13. Teatr gotowania
  14. Trzy pomidory
  15. Z miłości do jedzenia

Ufff, ciężko było, ale udało się! Pędzę zawiadamiać szacowne grono odpowiedzialne za wymienione powyżej blogi :-)

O kobiecej konsekwencji lub jej braku

Zwykły wpis

Z ryżem lubiłam się umiarkowanie. Owszem, były dania jak np. kurczak w potrawce, które bez ryżu nie miały racji bytu. Chińszczyzna różnego rodzaju również z ryżem mi się komponowała. No i przyznaję, że sushi bez ryżu istnieć nie może. I jeszcze może ryż dmuchany z ryżu koniecznie musi być. Ale tak poza tym, to w rankingu skrobiowych dodatków do obiadu ryż gdzieś na dalekim końcu sobie zawsze u mnie oscylował. Bo jak zupa, to z makaronem. Kotlet tylko towarzystwo ziemniaków uznaje. Gulasz ma być z kaszą gryczaną. A pasta to pasta. I basta.

W zasadzie mogłabym sobie tkwić w przekonaniu o niższości ryżu i nie miałoby to dla mnie żadnych skutków ubocznych. Jednak czasem, pod pewnymi warunkami, najzwyczajniej w świecie lubię sięgnąć po ryż. Jego podłużne ziarenka bywają nie tylko nieodzowne, ale wręcz pociągające. Czasami ryż mi wręcz bardzo smakuje. Ba, czasami uwielbiam ryż. I trochę żałuję że to piszę, bo sama niniejszym oręż w dłonie męskim szowinistom wpycham, podając na tacy przykład absolutnego braku konsekwencji u kobiety. Ale to nie do końca tak. Bo zrozumcie drodzy męscy szowiniści, że ryż ryżowi nierówny. A taki ryż w risotto, to już nawet nie ryż. To czysta rozkosz.

Risotto dzielę (ja, na potrzeby własne, bez poparcia w literaturze) na kremowe, które jest daniem samym w sobie i sypkie, które jest świetnym towarzyszem. Sypkie nie jest tak do końca sypkie, ale w porównaniu z kremowym, to rzeczywiście, jest mało kleiste. Do sypkiego dodajemy mięsne kąski, owoce morza, grzyby, ryby, itepe, itede. W przypadku kremowego ziarenka ryżu otulamy jedynie jedwabistym, smakowitym sosem i żadne inne dodatki nie są nam potrzebne. Dziś będzie na kremowo. A i tak, niezależnie od opcji, zaczynamy od podsmażenia cebuli, selera naciowego i czosnku. Cebula akurat wycięła mi psikusa i zniknęła. Wzięłam zatem jedynie czosnek i seler, za to tego drugiego dość sporo.

Poza siekaniem musimy jeszcze przygotować bulion. Zagotowujemy go i stawiamy na podorędziu na małym ogniu, aby cały czas delikatnie sobie pyrkał. Ja się zdecydowałam na pomidorowe klimaty, więc zaprawiłam bulion łyżką koncentratu pomidorowego. Koncentrat na ogół jest kwaśny, więc szczypta cukru dla przełamania smaku również powinna wylądować w bulionie.

Teraz można przystąpić do czynności właściwej. Na niewielkiej ilości oliwy podsmażamy czosnek i seler.

Gdy warzywa będą szkliste dodajemy ryż. Smażymy go, aż będzie obtoczony w tłuszczu i zacznie tracić biały kolor na rzecz przejrzystości. Wtedy to zaczynamy dolewać wrzący płyn. Po chochelce.

Kolejną chochelkę wlewamy dopiero wtedy, gdy poprzednia zostanie wchłonięta przez ryż. Czynność powtarzamy, aż ryż będzie al dente. Wówczas przechodzimy do kolejnego etapu, który zakłada dodanie paru suszonych pomidorków – ot tak dla podkreślenia pomidorowości dania.

Mieszamy również żółtko z 2-3 łyżkami tłustej śmietanki

Dodajemy jedno i drugie do ryżu, który już nie wymaga trzymania na ogniu. Na koniec dorzucamy jeszcze solidną łyżkę parmezanu.

Gotowe! Cudownie kremowe i pyszne. Taki ryż, to ja lubię :-)

 

 

Mięsne czary

Zwykły wpis

Bo co to są właściwie czary? Jak sobie kiedyś, siedząc na trzepaku i nóżką majtając, dumałam, czary to taka rzecz, że powstaje coś z niczego. Między obserwowaniem much i żuciem gumy tworzyłam sobie światopogląd w temacie. Że jak na ten przykład magik z kapelusza królika wyciąga, to przecież on go tworzy z kapeluszowej próżni. Bo jak wiadomo, królika w kapeluszu uprzednio nie było. Przy okazji objadania się dzikimi gruszkami na najwyższej gałęzi drzewa, kontynuowałam swoje  przemyślenia i utwierdzałam się w przekonaniu o własnej racji. Bo ja nie miałam za uchem tej monety, którą wujek zza niego wydobył.

No ale potem, wraz z kolejną świeczką na torcie zdmuchiwaną, przyszła wątpliwość – a jak ktoś odwraca bieg czasu i trzy kawałki sznurka na powrót w jeden, aczkolwiek długi zamienia, to co? To nie są to czary? Albo jak ktoś czwórkę trefl w asa pik przetransformuje, to magia czy nie magia? Albo jak ktoś przemieni wodę w wino? Yyy…, może jednak nie idźmy w tym kierunku. Ale jakby pierwotna teoria, że magia nicości i tworzenia tylko dotyczy, została podważona.

A potem zaczęłam gotować i pojęcie magii rozciągnęło się bezgranicznie. Bo prawie wszystko co się w kuchni dzieje trąci nieco magią. Czasem również maggi. Ale magią częściej. I teraz nie mam wątpliwości, że te kotlety to czary w najczystszej postaci. Bo jak bez czarów, z trzech tylko składników, takie pyszności można wyczarować? Wiadomo, nie da się!

Sprawa jest banalna, można ją powierzyć nawet dziecku oraz stereotypowemu mężczyźnie. Nie obrażając mężczyzn pozostałych, oczywiście. Jako się rzekło, potrzebne są raptem trzy składniki – kotlet wieprzowy (schab z kością, karkówka czy kawałek z łopatki będą dobre), gruba morska sól, ewentualnie sól gruba kamienna, ale koniecznie i absolutnie gruba, oraz cytryna.

Kotlet obsypujemy hojnie solą

Wrzucamy go na suchą, rozgrzaną patelnię. Zasoloną stroną w górę. Kotlet smażymy na średnim / średnio-małym ogniu tak długo, aż ziarnka soli zaczną się robić przezroczyste. Trwa to ok. 10 minut.

Następnie kotleta przewracamy na drugą stronę i smażymy kilka minut. Nadmiar soli przyklei się do patelni. A co się nie przyklei, zeskrobiemy łyżką.

Teraz pozostaje tylko obficie skropić kotleta sokiem z cytryny

…i pałaszować ten niebywale, niesamowicie, czarodziejsko soczysty kawał mięsa! To jest prawdziwa magia!

Magiczna sztuczka z solą pochodzi stąd.

Pomysł na sierpniowe jabłka

Zwykły wpis

Sierpień nie powinien mnie dotyczyć. Szkolne ławy już dawno porzuciłam, więc nie powinien. Bo wakacje wcale mi się nie kończą. Wręcz urlop dopiero na horyzoncie. A upały wcale nie odpuszczają – wszak nie dalej jak wczoraj było ponad 30 stopni. A mimo wszystko odliczanie w dół się rozpoczęło.  Z niezrozumiałych powodów po 20 jest już ciemno. Krótkie gacie  w nocy mogą przyprawić o gęsią skórkę. No i Kot jakby przestał masowo gubić sierść. Ani chybi czuje w kościach, że już czas szykować się na zimę.

Jakby człowiek mądry był, to by w ślady Kota poszedł. Za przetwory się wziął. Za wietrzenie pierzyn. Za zaplatanie warkoczy z czosnku. W sensie za przygotowania do nadchodzących mrozów się wziął, bo przecież Kot wcale niczego nie wekuje, a pod pierzyną to co najwyżej sypia. Ale, najwidoczniej, mądrości u mnie ani krzty, za to szkolnej głupoty, a i owszem, sporo. Po uczniowsku, z niesłabnącym zapałem, eksploatuję ten sierpień jak się tylko da, żeby się nachapać, nałapać, wyszaleć, wybawić, naspotykać, nagadać, nawyjeżdżać na cały nadchodzący rok szkolny. Jakby poprzednie kilkadziesiąt lat nie nauczyło mnie, że na zapas to tylko truskawki w słoiku da się zamknąć.

Wobec natłoku wydarzeń do kuchni mi ciągle nie po drodze. Więc jak już się trafi wolne popołudnie, nie obarczone brzemieniem sierpniowej zabawy, to mam ochotę to troszkę pocelebrować. Czymś leniwym. Długo duszonym. Nieśpiesznie opiekanym. A że sierpień to jednak sierpień, w sensie lato a nie jesienna słota, to nie można sięgnąć wprost po ciężką, zawiesistą i tłustą artylerię. O nie. Tu trzeba działać sprytnie. Wpleść w temat dary lata. Na ten przykład dusząc mięso w soku jabłkowym. Wchodzicie w temat?

Lekki, kwaskowaty w jabłkowy sposób sos idealnie komponuje się z młodymi ziemniakami. To danie nadaje się nawet na upały. Choć zdecydowanie lepiej komponuje się z chłodnawym sierpniowym wieczorem. A robi się je bardzo niespiesznie i leniwie.

Siekamy 3-4 łodygi selera i 1-2 marchewki.

Kroimy też na zgrabne kawałki 2 polędwiczki wieprzowe

Ostatni, a zarazem kluczowy składnik, to sok jabłkowy. Najlepiej świeżo wyciskany, z całą swoją jabłkową mętnością. Soku potrzeba nam ok. 1 litra.

Teraz przystępujemy do dzieła. Polędwiczki obsmażamy ze wszystkich stron na niewielkiej ilości oleju. Czynimy to partiami, bez tłoku, by dać mięsu szansę na złapanie brązowych rumieńców.

Obsmażone mięso odkładamy na bok, a na tym samym tłuszczu (no chyba że się bardzo przypalił, wówczas wymieniamy na świeży) smażymy warzywa – tak z 10 minut, aż będą przyrumienione, a marchewka lekko zmięknie.

Do podsmażonych warzyw wrzucamy mięso i zalewamy całość sokiem jabłkowym.

Dolewamy bulionu – tyle by mięso było całkowicie przykryte. Ponadto doprawiamy – solą, pieprzem, tymiankiem i liściem laurowym.

Mięso przykrywamy i dusimy przez godzinę. W połowie duszenia posmakujcie sos – jeśli sok jabłkowy był bardzo kwaśny być może trzeba doprawić sos odrobiną cukru.

Gdy mięso jest miękkie wyciągamy je z sosu. Sos odtłuszczamy ściągając łyżką pływające na jego wierzchu oka tłuszczu.

Odchudzony sos gotujemy na ostrym ogniu, aby zredukował swą objętość o połowę. I gotowe. Wystarczy złożyć wszystko w całość na talerzu. Pyszne sierpniowe danie.

Pomysł znalazłam na Завтраки, обеды, ужины

Żydowska grochówka czy tunezyjski bigos?

Zwykły wpis

Dużo wody w Wiśle musiało upłynąć, oj dużo, bym wzięła się własnoręcznie za to danie. Widziałam je u Makłowicza, przewinęło się na kilku blogach, widuje się je również w niektórych knajpach. A ja robię je dopiero teraz. Tak po mniej więcej 13 miliardach bilionach litrów wody, które zdążyły Wisłą spłynąć.  Serio. Wierzcie lub nie, policzyłam to. Albo lepiej się nie wierzcie. Nie będę publicznie przyznawać do wszystkich swoich odchyłów. Wcale nie policzyłam, tylko tak sobie rzucam pierwszą lepszą liczbą wyciągniętą z kapelusza. Prrrr! Stop kobyła. Ja nie o tym chciałam.

Szakszuka, bo o niej mowa, wymaga sprostowania. Bo szakszuki są dwie. Pierwsza ma korzenie tunezyjskie. Koniecznie z mięsem, papryką i pomidorem. Smażona, mieszana, podrzucana całkowicie bałaganiarski pejzaż na patelni tworzy, niewyględny niczym bigos. Z resztą jej nazwę ponoć się tłumaczy jako wielki bałagan, a to do czegoś zobowiązuje. Druga szakszuka z pierwszą ma wspólną nazwę i pomidory. Bo charakter jednak zupełnie inny. No i rzekomo jest podstawową potrawą izraelskiego wojska. Taka żydowska wersja grochówki. Tyle że bez grochu. A z jajkiem.

Mnie zanęciła wersja żydowska. Miałam na nią ochotę odkąd pierwszy raz natknęłam się na wzmiankę o niej. Przed natychmiastową realizacją przepisu powstrzymało mnie tylko jedno – to był marzec, a w marcu, jak wiadomo, pomidory nie są w swojej szczytowej formie. Jednocześnie miałam przeczucie, że puszkowane pomidory to nie będzie w stu procentach to. Wyczekałam, dotrwałam i szczęśliwie pierwszy raz za szakszukę się wzięłam przy użyciu pysznych, esencjonalnych, dojrzałych pomidorów. Warto było czekać.

Sprawa jest prosta. Zaczynamy od pomidorów w dużej ilości. Dla dwóch osób proponuję aż 1,5 kg.

Na początku pomidory obieramy ze skórki. Nacinamy na krzyż, zalewamy wrzątkiem na 2 minutki i ściągamy skórkę, która po takim potraktowaniu już nie stawia oporu.

Obrane pomidory siekamy – grubo i bez zważania na estetykę.

W głębokim rondlu podsmażamy do szklistości pokrojoną w kostkę cebulę.

Do cebuli dodajemy pomidory – nie szkodzi, jeśli będą się piętrzyć i wystawać z rondla.

Pomidory dusimy na średnim ogniu – nie na małym, nie na dużym, tylko właśnie na średnim. Na małym zmienią się w papkę nim odparują, na dużym się przypalą. A odparowujemy je, aż stracą połowę objętości.

Gdy pomidorów zostanie połowa bierzemy się za doprawianie. Sól i pieprz powinny wystarczyć, ale jeśli pomidory mają kwaskowatą nutkę, to dodatkowo przyda się jeszcze szczypta lub dwie cukru. W tak przygotowanych pomidorach robimy zagłębienia (po prostu łyżką), w które wbijamy jajka – po dwa na głowę.

Na wierzch wrzucamy ok. 100 g słonego sera, np. bułgarskiego sirene albo fety.

Przykrywamy rondel i trzymamy całość na ogniu dość krótko – nie więcej niż 5 minut. Idealnie jest, gdy ścina się białko, a  żółtko pozostaje płynne. Jeśli ktoś bardzo, ale to bardzo nie znosi płynnego żółtka, to ma dyspensę na dłuższe trzymanie szakszuki na gazie. Ale to naprawdę w drodze absolutnego wyjątku. Gotową szakszukę posypujemy dodatkowym serem i jakąś zieleninką. Pietruszka jest ok, choć i kolendra nadałaby się wyśmienicie. Gotowe! Cudowny, lekki i pyszny letni obiad.

Z okazji wolnej środy

Zwykły wpis

Nie wiem jak Wy, ale ja od dawna uważam, że dwa wolne dni w tygodniu to zdecydowanie i stanowczo za mało. Poniedziałkowa udręka i piątkowy entuzjazm dowodzą tego dobitnie. Zwykły weekend wszakże, to rzecz mocno niewystarczająca. W sobotę człowiek musi, po prostu musi odespać. Bez tego można nagle i nieoczekiwanie umrzeć. Ja osobiście zawsze umieram jak nie odeśpię. Do tego dochodzą jakieś przyziemne obowiązki – cały tydzień odkładane porządki, uzupełnienie spiżarki, ploty w maglu i inna udręka towarzysząca naszej egzystencji na ziemskim padole.

Jak się okazuje, prawdziwie wolna zostaje jedynie niedziela. A jeden dzień leniwego odpoczynku, wyjazdów za miasto, gapienia się w telewizor, jeżdżenia rowerem dookoła fontanny, wcinania waty cukrowej i przejażdżek na karuzeli, raptem jeden dzień tego wszystkiego, to już kategorycznie niedopuszczalnie i tego już radykalnie za mało. Wniosek jest jeden i jest oczywisty. Wolnych dni powinno być więcej.

No i tu dochodzimy do sedna. Znam parę osób, które twierdzą, że weekend powinien być trzydniowy. Że powinno się zlikwidować poniedziałki albo wolne zrobić w piątki. Są to szczytne idee, nie będę ich zatem zbyt gorliwie potępiać. Ale wiedzieć Wam trzeba, że ja od dawna głoszę co innego. Mianowicie: wolne środy. Bo dwa razy po dwa dni, to każdy da radę pracować. Bo tydzień w częściach jest mniej męczący niż tydzień w całości. Bo w środę można załatwić to, co normalnie jest do załatwienia w sobotę. No i potrzeba sobotniego odsypiania będzie zdecydowanie zredukowana. A jak się usunie poniedziałki, to nowym najbardziej znienawidzonym dniem po prostu stanie się wtorek. Z resztą – w tym tygodniu możecie przetestować mój postulat w praktyce. I jak? Podoba się?

A żeby wolną środę w pełni poczuć, trzeba ją celebrować jak sobotę. Zatem na jutro proponuję Wam coś adekwatnego – weekendowe śniadaniowe ciasto :-)

Ciasto na śniadanie? I od razu wiadomo kto za tym stoi – oczywiście Nigella. A jak Nigella, to nie może być trudno i kłopotliwie, prawda? No właśnie – ciasto, choć wyrastające, nie powoduje rano zgryzot czasowych, bo można je przygotować dzień wcześniej. A przygotowanie przebiega następująco:  350 g mąki, 1/2 łyżeczki soli, 50 g cukru i opakowanie suchych drożdży (7 g) łączymy w dużej misce.

Do suchych składników dolewamy 2 jajka roztrzepane z 125 ml letniego mleka, 1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego i skórką  otartą z jednej cytryny.

Składniki szybko łączymy ze sobą, a następnie dodajemy 50 g rozpuszczonego masła

Ciasto wyrabiamy aż będzie gładkie i elastyczne. W wyrabianiu pomagamy sobie mąką – ja dodałam podczas wyrabiania jeszcze ok. 70 g. Gotowe ciasto musi wyrosnąć. Można dać mu wyrastać klasycznie – godzinę z hakiem w ciepłym miejscu – albo można wstawić je na całą noc do lodówki do powolnego wyrastania. W każdym przypadku ciąg dalszy następuje gdy ciasto podwoi swą objętość. W przypadku klasycznego wyrastania możemy od razu przystąpić do dzieła, w przypadku ciasta lodówkowego musimy mu dać chwilę, by ogrzało się nieco po wyciągnięciu z lodówki.

A ciąg dalszy jest taki, że wyżywamy się brutalnie na cieście. Okładamy je bezceremonialnie pięściami, względnie wałkiem.

Gdy ciasto już wie kto tu rządzi można przystąpić do rozpłaszczenia go na blaszce. Tu muszę poważnie skorygować autorkę przepisu, bo podała, że proporcje są odpowiednie na blaszkę o wymiarach 20×30 cm. Otóż nie – ciasta starcza na zdecydowanie większą blachę 35×40 cm! Mi najwygodniej było rozprowadzać ciasto od razu wałkiem na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia.

Ciasto rozwałkowujemy cienko od brzegu do brzegu i dajemy mu odpocząć przez kwadrans, w którym my, wręcz przeciwnie, nie odpoczywamy. Bo teraz trzeba przygotować owoce. U Nigelli były to jabłka i jeżyny. U mnie borówki i nektarynki. Nektarynki wzięłam 4, borówek było 250 g.

Ciasto na początek smarujemy jajkiem roztrzepanym z łyżką śmietany.

Następnie wysypujemy owoce na ciasto

Teraz czas na szybką kruszonkę – 50 g mąki, 25 g mielonych migdałów, 4 łyżki brązowego cukru oraz 50 g zimnego masła rozcieramy w palcach

Na koniec kruszonkę łączymy z małą garścią płatków migdałowych i posypujemy nią ciasto

Ciasto wsadzamy do piekarnika nagrzanego do 200 st. na 15 minut, skręcamy temperaturę do 180 stopni i pieczemy kolejne 20 minut. Gotowe!

A jeśli ze śniadania coś zostanie, to trochę lukru zmieni ciasto śniadaniowe w klasycznego towarzysza dla popołudniowej kawki. Miłej wolnej środy! :-)

Wieża babel

Zwykły wpis

Był kiedyś, dawno, dawno temu taki spokojny czas, kiedy wszystko było jasne, proste i koszerne, a mleczne produkty nie mieszały się z mięsnymi. W owych pięknych czasach człowiek nie był narażony na podstępy ze strony jedzenia i owoce grzecznie trzymały się z dala od sałat. Spokój i sielanka na lodówkowych półkach panowały. Warzywa nie wściubiały swoich nosów do deserów, a rodzynki nie wtrącały się do mięs.

Był kiedyś taki spokojny czas, a potem wszystko się pomieszało. No może nie tak od razu. Początki nie zapowiadały wybuchowego finału. Najpierw delikatnie i nieśmiało śliwka wpełzła w schabik. Jabłko zaprzyjaźniło się ze smalcem. Nota bene, jednocześnie na boku kręciło z kaczką, co trąciło lekkim skandalem. Potem już było tylko śmielej. Pomarańcza pożeniła się z kozim serem. Szpinak nawiązał romans z truskawką. Wszystko zapowiadało nieuchronną rewolucję.

Gdy cukinia wylądowała w cieście, wiadomo było, że nie ma już odwrotu. Boczkowe lody przypieczętowały sprawę. Status quo zmieniło się na zawsze, a jedyną obowiązującą regułą stała się reguła dobrego smaku. Cieszy mnie taki obrót spraw niezmiernie, bo mogę, bez strachu przed wpędzeniem na stos, zaprezentować Wam sernik. Z rozmarynem.

Miałam przeczucie, że cytrynowa nuta sernika nowojorskiego będzie wspaniałym towarzystwem dla rozmarynu. Nie myliłam się. A że kremowość sernika nowojorskiego jest wręcz legendarna, to projekt był wprost skazany na sukces. A wisienką na torcie jest fakt, że wykonanie wcale nie jest kłopotliwe ani czasochłonne. Brzmi zachęcająco? No to jedziemy.

250 g ciasteczek digestive kruszymy i łączymy z 125 g miękkiego masła

Do ciasteczkowo-maślanego spodu dodajemy rozmaryn – drobno posiekane listki z 2-3 gałązek. Masą wylepiamy tortownicę o średnicy 22 cm.

Przygotowany spód wsadzamy do lodówki na czas przygotowania wypełnienia. A na wypełnienie bierzemy 1 kg Philadelphi (lub Piątnicy), 200 g śmietany i 4 jajka.

Gdy składniki połączą się w gładką masę dodajemy 250 g cukru pudru.

W końcu dodajemy sok i skórkę startą z dwóch cytryn oraz drobno posiekany rozmaryn – znowu z 2-3 gałązek.

Tortownicę zabezpieczamy folią aluminiową (koniecznie!) i dopiero wówczas wypełniamy ciasteczkową formę twarogowym wnętrzem.

Sernik pieczemy w 170 stopniach tak długo jak będzie trzeba. Mi zajęło to 2h10′. Upieczony sernik studzimy i chłodzimy w lodówce, najlepiej przez całą noc.

Kremowa konsystencja i niepokojąca nutka rozmarynu czynią ten sernik jednym z najsmaczniejszych serników w dziejach. Serio. To jest naprawdę pyszne.

Przepis na sernik nowojorski z różnorakimi zmianami, z których dodatek rozmarynu jest największą, pochodzi stąd.

 

 

 

 

 

 

 

Dla mięsożerców, wegetarian i innych łasuchów

Zwykły wpis

Obstawiam, że ciężko by było to zgadnąć. Zwłaszcza biorąc pod uwagę moją nieskrywaną miłość do tatara jak i nie mniej wielkie uwielbienie dla mięsa po obróbce termicznej. Ale fakty są nieubłagane, a przeszłości nie ma się co wypierać. Otóż wyobraźcie sobie, że nieuchronne prawa kierujące życiem nastolatki, czyli niepohamowana chęć buntu i odróżnienia się od reszty, doprowadziły do tego, że miałam dość długi bezmięsny epizod.

Po tym wyznaniu można dojść do mylnych wniosków, że biegłość w zakresie potraw z roślin strączkowych osiągnęłam. Możnaby przypuszczać, że kotlety sojowe, lecza warzywne i pasty z fasoli nie mają przede mną tajemnic. Ale to również tylko pozory. Bo jako nastolatka inne rzeczy miałam na głowie niż gotowanie. Cały wegetarianizm polegał u mnie li tylko na wyparciu z diety mięsa, bez wprowadzenia czegokolwiek w zamian. Jak może pamiętacie, mieszkałam wtedy w internacie i szczytem kunsztu kulinarnego było gotowanie jajek na twardo w czajniku elektrycznym. No i prędzej niż dr oetker wymyślił słodką chwilę wpadliśmy na to, że kisiel wystarczy tylko zalać wrzątkiem. Gotowanie go to zwykła fanaberia.

Dość paradoksalnie, pełnia uroków i bogactwa wszelakich potraw uznawanych za wegetariańskie objawiła mi się dopiero gdy wróciłam na mięsa łono. A objawiła mi się głównie w postaci egzotycznego uroku kuchni świata, np. dość mocno wegetariańskiej kuchni hinduskiej. Bo zdecydowanie uroku ciecierzycowemu curry z nerkowcami odmówić nie można. Wegetariańskiego charakteru również nie.

O tajskim zielonym i żółtym curry już pisałam. Wersja indyjska, choć nazwę ma wspólną, różni się od nich znacznie. Sos jest zawiesisty, dużo bardziej kremowy no i przyprawiony na zdecydowanie inną modłę. Pyszną modłę oczywiście, inaczej bym o nim nie pisała.

Zaczynamy od siekania. 3-4 dymki i tyleż ząbków czosnku siekamy na plasterki. Ponadto rozprawiamy się za pomocą tarki z kawałkiem imbiru oraz tasakiem rozprawiamy się z papryczką chili.

Posiekane towarzystwo podsmażamy, najlepiej na ghee, czyli klarowanym maśle.

W międzyczasie kontynuujemy siekanie. Tym razem bierzemy się za nerkowce (60-70 g). Siekamy je grubo, byle jak i bez dbałości o estetykę.

Dorzucamy je do rondla, a wraz z nimi przyprawy – trochę chili cayenne dla ostrości oraz łyżeczkę garam masala przesądzającą o indyjskim charakterze dania.

Pozwalamy przyprawom podprażyć się nieco w tłuszczu – to wydobywa z nich pełnię mocy. Po ok. minucie będą już intensywne aromaty roztaczać. To niechybny znak, że czas na dalszą część programu, czyli zestawienie rondla z ognia i dodanie całej puszki mleczka kokosowego.

Następnie zawartość rondla przelewamy do blendera i miksujemy na gładki, gęsty sos.

Sos na powrót wlewamy do rondla i teraz jest czas by sięgnąć po ciecierzycę (zawartość dwóch puszek będzie odpowiednia) oraz pół pęczka siekanej kolendry.

Wrzucamy jedno i drugie do sosu, podgrzewamy do czasu aż ciecierzyca będzie ciepła (wystarczy kilka minut). Doprawiamy solą i ewentualnie dodatkową garam masalą. Podajemy z ryżem lub chlebkiem naan w towarzystwie limonek. Nie ma przeciwwskazań by danie jeść palcami.

Upały są, a winnych brak!

Zwykły wpis

Maleństwo wyjechało, upały pozostały. Znaczy, nie ono było za nie odpowiedzialne. Brak winnego nie zmienia stanu rzeczy – upały są i to w absurdalnej skali.

W ten weekend odkryłam, że gdybym miała domek w lesie, to życie byłoby przyjemniejsze. Po pierwsze dlatego, że fajnie jest mieć domek w lesie. A po drugie, w leśnym domku temperatura odczuwalna przyjmuje bardzo rozsądne wartości w okolicach stopni dwudziestu paru, nawet jeśli wszędzie poza lasem stopni jest trzydzieści +. Niestety, na tle mojego warszawskiego lokum nie można prawić komplementów o korzystnym bilansie temperaturowym. Moja praca pod względem klimatycznym też nie zachwyca. A warszawskie autobusy i tramwaje, za sprawą jednej krótkiej przejażdżki w upalny dzień w godzinach szczytu, potrafią odrzeć człowieka ze wszelkiej godności jak i człowieczego wyglądu.

Dziś zatem nie będzie gotowania. To byłby masochizm. Dziś się nie ruszamy, relaksujemy i nawadniamy. Mocno nawadniamy. A jak znudzi się Wam zwykła woda, to możecie sięgnąć po lemoniadę. Z miętą, cytryną i koniecznie imbirem. I oczywiście duuużo lodu.

Maleństwo i rozmaryn

Zwykły wpis

Przyjechało do mnie Maleństwo. Dla tych co nie wiedzą, Maleństwo to mój malutki braciszek – w sensie o kilkanaście lat młodszy, bo w konkurencji wysokościowej odpadłam już dawno. Brat rośnie, dojrzewa, wąs się sypie, dziewczyny lgną, a nawet alkohol może pić całkiem legalnie, ale ponad dekada różnicy robi swoje i dla mnie to zawsze będzie Maleństwo. No więc wracając – Maleństwo postanowiło wykorzystać fakt posiadania dwumiesięcznych wakacji i mnie odwiedzić.

Jak to mówią – Maleństwo w dom, spiżarka w ruch. I znowu słowo wyjaśnienia, tym razem dla tych, co to z nastoletnim męskim stworzeniem nie mieli za wiele wspólnego – nastoletni mężczyzna przeczy teorii o ograniczonej objętości ludzkiego żołądka. Maleństwo już co prawda wyrosło z tej fazy, w której stanowczo i głośno domagało się podawania kolejnych trzydaniowych obiadów w regularnym odstępie co dwie godziny, aczkolwiek nadal godny podziwu apetyt ma i robi z tego użytek. Wobec powyższego, zwykłe środki typu sklep & przysklepowy stragan były niewystarczające. Tu trzeba było działać koncepcyjnie i hurtowo. Trzeba było się udać na bazarek.

Na bazarku oprócz tony kartofli, trzech półtuszy wieprzowych i ćwiartki wołu udało się nabyć również 3 przyczepki rzeczy drobniejszych, wśród których znalazł się nad wyraz dorodny, niezwykle urodziwy i dziko pachnący rozmaryn. Żadne tam popierdółkowate trzy gałązki na krzyż, jakie można uświadczyć w supermarketach. Porządny kawał krzaka z korzeniami na decymetr. Już wizualizowałam sobie jak wołową ćwiatkę rozmarynem obkładam, jak wieprzową półtuszkę w rozmarynie marynuję i inne, głównie mięsne, rozmarynowe kombinacje uskuteczniam. Ale plany i życie to dwie oddzielne i niezależne od siebie kwestie. Zamiast mięsa w rozmarynie powstało rozmarynowe ciasto, które za sprawą boskich zdjęć Crummblle wbiło mi się w pamięć dość trwale.

Ciasto jest szybkie i proste w obsłudze – jak klasyczna babka ucierana. Zaczynamy od utarcia na puszystą jasną masę 120 g miękkiego masła i 175 g cukru

Do utartego masła dodajemy 175 g mąki, łyżeczkę proszku do pieczenia, 1/2 łyżeczki sody, szczyptę soli i 2 jajka (w temperaturze pokojowej)

Na koniec dodajemy drobniuteńko posiekany rozmaryn – 1 łyżkę świeżego lub 1/2 suszonego. Jak macie świeży, to śmiało można zaszaleć i dodać nawet podwójną dawkę. Ja dodatkowo dodałam skórkę startą z jednej cytryny. A zamiast mleka, które było w oryginalnym przepisie, dałam dwie łyżki soku z cytryny.

Ciasto wlewamy do foremki uprzednio natłuszczonej i wysypanej bułką tartą. Ciasta starcza na krótką (25 cm) keksówkę.

Ciasto pieczemy w 180 stopniach do suchego patyczka – u mnie trwało to godzinę.

Na koniec przygotowujemy lukier. Z oryginalnych proporcji wyszło mi go dwukrotnie za dużo. Proponuję zatem zużyć 90 g cukru pudru i sok z jednej cytryny. Ciasto polewamy lukrem dopiero gdy wystygnie. Ciasto, nie lukier.

Ciasto jest niesamowicie aromatyczne. Ma tylko jedną wadę – cholernie szybko znika. Serio – jedno popołudnie z Maleństwem i jest po sprawie. Najlepiej zrobić od razu dwa :-)