Monthly Archives: Czerwiec 2012

Tymczasem w Sajgonie…

Zwykły wpis

Tymczasem w Sajgonie pani Hồng nieśpiesznie i z godnością wciągnęła w płuca powietrze nasączone wilgocią i miliardem zapachów. Robiła to od kilkudziesięciu lat, więc półgodzinna gimnastyka nawet minimalnie nie zmusiła jej serca do nadprogramowych uderzeń. Majestatycznym i idealnie płynnym ruchem przeniosła ciężar ciała z małego palca lewej stopy na piętę stopy prawej, gestem dłoni zamknęła czasoprzestrzeń przed sobą i równie nieśpiesznie pozwoliła powietrzu opuścić płuca. Po wszystkim narzuciła na głowę stożkowaty nón lá i ruszyła do pracy. Skręconą z witek miotłą zamiatała skąpany w porannym słońcu park, w którym o tej godzinie panowały jeszcze temperatury nie przyprawiające zawałowców o zawał.

Natomiast pan Tuyết, który towarzyszył pani Hồng w ćwiczeniach, spokojnym ruchem oddalił się na wietnamską kawę. O tak, mężczyźni nie mogą tyle pracować. Mężczyźni mają dużo trudniejsze zadanie. Mężczyźni muszą dużo myśleć.

Być może w poprzednim wcieleniu byłam wietnamskim mężczyzną, bo zdecydowanie częściej pijam kawę, niż zamiatam park. A być może wietnamska kawa jest tak pyszna, że nie można jej się oprzeć niezależnie od płci. Bo nie wiem czy wiecie, ale wietnamska kawa to inny kosmos. Nie dość , że sam napar różni się smakiem, nie tylko zaparzana jest w innej technologii, to jeszcze podawana w sposób jedyny w swoim rodzaju.

Do zaparzenia wietnamskiej kawy absolutnie niezbędna jest wietnamska kawa i zaparzarka. Dodatkowo przyda się słodzone mleko skondensowane.

Do szklaneczki nalewamy mleka, a na szklaneczkę stawiamy zaparzarkę.

Wsypujemy kawę, zalewamy gorącą wodą, przykrywamy dekielkiem i pozwalamy by boski napar przesączał się do mleka.

Na koniec dorzucamy solidną porcję lodu,

wlewamy kapkę mleka, tym razem zwykłego

i gotowe

A na koniec Wam jeszcze powiem, że na seriouseat.com znalazłam cudny sposób na inne wykorzystanie wietnamskiej kawy. Tak w telegraficznym skrócie to:

1) Podgrzewamy szklankę mleka i szklankę śmietanki, ściągając z ognia przy pierwszych oznakach wrzenia. Dodajemy 2 łyżki kawy, mieszamy porządnie i odstawiamy na 4 minuty

2) 6 żółtek roztrzepujemy z 415 g skondensowanego słodzonego mleka, cały czas mieszając cienką strużką dolewamy 1/3 kawowej mieszanki, a następnie całość przelewamy do garnuszka z resztą kawowej mikstury

3) Miksturę podgrzewamy (cały czas mieszając), aż zgęstnieje. W międzyczasie dodajemy ćwierć łyżeczki soli. Gęstą masę przepuszczamy przez gazę by usunąć nadmiar fusów.

4) Masę chłodzimy porządnie w lodówce, po czym przystępujemy do produkcji lodów za pomocą lodowej maszynki (wedle instrukcji jej twórcy) lub bez niej (mrozimy lody w pojemniku miksując je od czasu do czasu, by zapobiec tworzeniu się kryształków lodu).

Można kapnąć odrobinę skondensowanego mleka dla podniesienia walorów estetycznych.

Porsche, botoks i marchewka

Zwykły wpis

Młodość to jest młodość. Nie ma się co oszukiwać, że czas na nas nie działa. Oj działa. Kiedyś człowiek balował do świtu, brał szybki prysznic, wypijał kawę i biegł na ćwiczenia, bo akurat wypadało zaliczenie czy inna prezentacja nie do opuszczenia. Co więcej, potem się wychodziło z zajęć i szło na kolejne harce. Również do świtu. I prawdopodobnie na tym etapie rozwoju człowiek zużywa wszelkie poukrywane w zakamarkach ciała nadwyżki energii i potem już musi funkcjonować bez turbodoładowania. A całonocne imprezy odpokutować wyglądem w typie zombi.

Młodość przyciąga spojrzenia. Wystarczy że idzie takie młode dziewcze ulicą i to wystarczy – nieufryzowane to to, nieumalowane, w strój nawet nie zainwestowała, ba, wręcz na stanik poskąpiła, a i tak wszystkie męskie spojrzenia zawisają na niej. I żadne push-upy, make-upy, tapiry i botoksy po które sięgają staruchy i wariatki nie są w stanie analogicznego efektu zapewnić. I to nie tak, że temat jeno kobiet się tyka. Te wszystkie męskie kryzysy wieku średniego, to niby taki pikuś? To bardzo groźne schorzenie jest. W lepszym przypadku można skończyć z czerwonym porsche, w gorszym – z wyglądem w typie Krzysztofa Ibisza.

I to nie tak, że tylko ja coraz grubszą szpachlą twarz retuszuję, a Niesforny Mąż łamie głowę czy na pewno w kolorze czerwonym to porsche być musi. O nie, człowiek nie jedyną istotą poszkodowaną tu jest. Na ten przykład Kot swą młodzieńczą swawolę na niepohamowaną chęć drzemania zamienił już dawno. Ale ja nie o faunie, a o florze chciałam. No bo takie ziemniaczki na ten przykład. No sami wiecie, że młodego kartofelka to bez niczego z przyjemnością wielką chciałoby się schrupać. Albo tylko z masełkiem i koperkiem. I wystarczy. A starego drania, to już trzeba podpiekać, na puree przecierać, podsmażać, z czosnkiem bratać, farszem wypełniać i na inne sposoby atrakcyjność jego podkreślać. Nie ma co się spierać. Młodość to młodość. Czego dobitnie dowodzi niniejsza młoda marchewka. No sami powiedzcie – czy stara dojrzała (bądźmy poprawni politycznie) marchew udźwignęłaby temat?

Niestety, prawda jest brutalna, tylko młoda marcheweczka ma tu rację bytu. Pyszną rację, dodajmy.

Potrzebna będzie garść młodych marchewek.

Marcheweczki poddajemy dekonstrukcji

Każdą jedną na pół przekrawamy

Na patelni rozpuszczamy łyżkę masła i dodajemy do niego łyżkę miodu

Do miodowo-maślanej mikstury wrzucamy marcheweczki i obsmażamy je ze wszystkich stron przez kilka minut.

Gdy marchewki są podsmażone, ale jeszcze jędrne wykańczamy je odrobiną sezamu i gotowe.

Łomatuchno jakie to pyszne!

Pomysł znaleziony na Завтраки, обеды, ужины

Sielski czerwiec i kruszonka.

Zwykły wpis

Czerwiec już tak ma, że w czerwcu się dzieje. Najdłuższe dni w roku w końcu do czegoś zobowiązują. Tak samo jak pierwsze ciepłe wieczory, pozwalające rozkoszować się widokiem gwiazd przy jednoczesnym braku nogawek i długich rękawów. W czerwcu człowiek na dobre rozbudza się z zimowego snu i zdatny jest by podołać zwiększonej intensywności życia towarzyskiego. W maju było gorzej pod tym względem. W maju też się działo, ale resztki zimy zalegające w kościach sprawiały, że człowiek nie nadążał. A w czerwcu już wszystko jest na właściwym torze. Chęci i możliwości w końcu idą w parze.

Tego czerwca dzieje się jakby więcej. Za oczywistą sprawą piłkarskich emocji. Codzienne mecze, codzienne kibicowanie, punktów podliczanie, karnych przeżywanie. Nawet jak nie dzieje się innego nic, to zawsze chociaż ten mecz się dzieje. I tak jeszcze przez tydzień. Potem się odpocznie.

Ale czerwiec to nie tylko dzianie się. Czerwiec to też jedna wielka sielskość. Młode ziemniaczki z koperkiem i szklanką zsiadłego mleka. Lenistwo w hamaku, leżaku, względnie na kocyku. Noc kupały świętowana ogniskiem u K&C w przecudnych przyrody okolicznościach. Czerwiec to Maleństwo kończące szkołę i przyjeżdżające do starszej siostry na wakacyjne odwiedziny. I wreszcie czerwiec to truskawki. Czereśnie też. Ale nade wszystko truskawki.

Czy wobec powyższego, może być lepszy sposób na uczczenie czerwca niż zniewalająco maślane i słońcem pachnące ciasto z truskawkami? No nie sądzę.

Pełnię szczęścia zapewnia fakt, że ciasto to robi się ekspresowo. No bo wystarczy tylko:

200 g masła w temperaturze pokojowej utrzeć na puszysto. Następnie dodajemy 160 g cukru ze szczyptą soli – nie przerywając ucierania. W kolejnym kroku dorzucamy 4 jaja – jedno po drugim.

W czasie gdy robot kuchenny odwala za nas robotę, ewentualnie wcześniej, jeśli robotę odwalamy własnoręcznie, przesiewamy 200 g mąki, 40 g (1 opakowanie na ogół tyle ma) niesłodzonego budyniu śmietankowego lub waniliowego (albo mąki ziemniaczanej, ale aromatyzowany budyń da lepszy efekt) i 1 łyżeczkę proszku do pieczenia.

Przesiane składniki dorzucamy do maślano-jajecznej masy i mieszamy szpatułką lub kilkoma krótkimi pulsacyjnymi ruchami miksera – tylko do połączenia składników.

Ciasto wylewamy do natłuszczonej blaszki (moja miała wymiary 15×30 cm) i obkładamy truskawkami. Truskawki układamy stroną puszczającą sok (czyli nacięcie) ku górze.

Ostatni krok pozostał – pyszna maślana kruszonka dopełniająca dzieła. W tym celu 150 g mąki, 100 g zimnego masła i 50 g cukru pudru szybko rozcieramy w palach na uwodzicielskie okruchy. Maślana rozkosz ląduje na cieście, a ciasto w piekarniku. Pieczemy w 175 st. ok. 45 minut.

Teoretycznie po upieczeniu studzimy. Ja nie wytrzymałam. Jadłam ciepłe. Jak poczujecie zapach tego ciasta to mnie rozgrzeszycie. Muszę to powiedzieć – to ciasto jest boskie! Smacznego :-)

Przepis od Dorotki.

Gdzie ja byłam? Nie, to nie alzheimer – to KONKURS :-)

Zwykły wpis

Nie było mnie momencik, nikt nawet nie zauważył, a już wróciłam. I to nie z pustymi rękoma. Już po raz trzeci, więc śmiało można rzec, że tradycyjnie – z prezentem na zgadywankę konkursową. Oto nagroda w swym naturalnym środowisku:

Wiem, widać więcej środowiska niż nagrody. A to dlatego, że nagroda za bardzo podpowiada rozwiązanie :-).

No dobrze – nie przedłużam i zapraszam do zabawy, która odbywa się na fejsie :-)

Dlaczego nie zostanę ukraińską matką

Zwykły wpis

Kiedyś kanapki jadłam wręcz nieustannie. Na śniadanie, na kolację, na drugie śniadanie w szkole, na mniejszy głód, na większy głód i obowiązkowo z serem. Jeśli myślicie, że to typowe dla całej słowiańskiej braci, to powiem Wam, że gdy Wojujący Proletariusz*, przez ukraińską matulę wychowany, wybrał się / wysłany został na kolonie do Polski, to załamany wrócił. Bo zamiast kaszki na śniadanie, ci polscy barbarzyńcy kanapki jedli. Cudem śmierci głodowej uniknąwszy wrócił nasz Proletariusz na mamine kaszki i dopiero wiele lat później ponownie odważył się do Polski zawitać. Na wszelki wypadek razem z resztą rodziny, aby w kryzysowych sytuacjach móc do mamy na miseczkę kaszy wstąpić.

Nie wiem czy kanapkowa niechęć Wojującego Proletariusza miała tu coś do rzeczy. W zasadzie nie wiem nawet kiedy to się stało. Nie była to rewolucja, a proces. Do zmiany tej doszło stopniowo, a przez to niepostrzeżenie. A jednak się stało. Kanapka niemalże znikła z mojego życia.

Teraz kanapkę co najwyżej zdarza mi się jeść. Najczęściej w charakterze suchego prowiantu podróżnego bądź kupionego w drodze do pracy śniadania. To jest fakt. Jednak nie taki do ubolewania nad. Bo odkąd nauczyłam się jako tako gotować, zwykła kanapka przestała być atrakcyjną opcją. Ale kto powiedział, że kanapka musi być zwykła? No w sumie nikt. Zapraszam zatem na kanapkę niezwykłą.

Bardzo udane połączenie – szparagi, jajko, bułka. Wykonanie jest proste i szybkie. Nagrzewamy piekarnik do 230 stopni i wstawiamy duży rondel z wodą na jajka.

Szparagi myjemy, odłamujemy zdrewniałe końcówki i układamy je jedną warstwą na blaszce. Dodajemy im charakteru poprzez skórkę z cytryny, dymkę i czosnek.

Jeszcze tylko solimy, skrapiamy oliwą i już możemy je wstawiać do piekarnika na około 8 minut. Jeśli szparagi są anorektyczne albo grubaśne może to być ciut mniej lub ciut więcej.

Teraz czas na jajko. Wodę z rondla solimy i zakwaszamy dwiema łyżkami octu. Jajka przygotowujemy do boju poprzez uprzednie rozbicie ich i umieszczenie w indywidualnych kwaterach.

Wrzucamy je szybciutko i bez zbytniego rozbryzgu na gotującą się wodę, zawijamy wąsy i gotujemy 4 minuty. Więcej o jajkach w koszulkach i alternatywie dla nich pisałam tu.

Gdzieś w międzyczasie robimy sos. Dowolny albo taki: majonez i jogurt mieszamy w równych proporcjach i zaprawiamy harissą w ilości  odpowiedniej dla indywidualnych upodobań.

Jeszcze tylko bułeczka – trzeba ją rozpłatać i na ostatnią minutę zapiekania szparagów wrzucić do piekarnika, aby nabrała nieco chrupkości i temperatury.

Ok, wszystko gotowe, pozostała nam tylko inżynieria wyższa, czyli złożenie kanapki w całość.

Najpierw bułeczka, której nie zaszkodzi wzbogacić jakąś zieleniną.

Następnie szparagi, gorące i dymiące, cudownie delikatne i jędrne dzięki intensywnej a krótkiej obróbce termicznej

Trochę sosu dla wzmocnienia konstrukcji

Następnie jajko

Kapka sosu z wierzchu i gotowe. Cud kanapka, która w moim osobistym rankingu wszelkie kasze i kaszki bije na głowę!

* Wojujący Proletariusz – przyjaciel nasz radosny, znany już być może niektórym stąd

Bo piłka jest okrągła, a makaroniki są pyszne

Zwykły wpis

Mili Państwo, ja miałam tego nie pokazywać. Miałam się nie przyznawać, że znowu mi makaroniki nie wyszły jak chciałam. W sumie sama jestem sobie winna, bo po raz drugi wzięłam się za nie na wkurwie i w niedoczasie. A uczyła mama, że tak się nie robi. No nie robi. Moja wina. A do tego zdjęcia kuleją nieco. Bo noc mnie zastała. A uczyła mama, że najlepsze zdjęcia w dziennym świetle wychodzą? No uczyła.

Ale.

I tak Wam je pokażę. Bo pasują do dzisiejszego dnia. Adekwatne są wybitnie. I ogólnie bo tak. W końcu nie po to człowiek własnego bloga zakłada, żeby nie mógł na nim postępować wedle własnego widzimisię, prawda?

Zatem. Oto one:

Mecz Polska – Rosja w wersji pysznej.

Czy wygra Rosja?

Czy może Polska?

Czy będzie remis?

To wszystko rozstrzygnie się na zieloniutkiej murawie :-)

No dobrze, wystarczy, bo mama też uczyła, żeby nie bawić się jedzeniem ;-)

Jak ktoś ciekawy to powiem tylko, że makaroniki zrobiłam z przepisu Dorotki, masę czerwoną zrobiłam z odparowanego soku czereśniowego i mascarpone, zaś białą i niebieską z mascarpone i kirschu. Do niebieskiej oczywiście dodatkowo trafił barwnik.

A Wy kibicujecie?

Wafelki kuku-ruku i paj

Zwykły wpis

Dawno, dawno temu, w czasach gdy centka i krasnoludki były jeszcze młode, sklepiki szkolne przechodziły gwałtowne transformacje. Stary dobry sklepik w mojej podstawówce był otwierany tylko podczas dwóch przerw i sprzedawał jedynie wafelki kuku-ruku oraz drożdżówki. Jedne i drugie były najlepsze na świecie. Potem się sklepikom zaczęło odmieniać.

Najpierw, zamiast dwóch dużych i nieco przybrudzonych półek zapełnionych drożdżówkami pojawiły się regały, na których drożdżówki były wykładane na tacach. Od razu straciły swój apetyczny wygląd. Potem do asortymentu weszły gumy z super ekstra hiper kolekcjonerskimi naklejkami / obrazkami. To akurat nie było takie złe. Potem systematycznie towaru przybywało, ale ubywało radości. Bo sklepik zaczął wyglądać jak klasyczny kiosk ruchu, z gazetami, zeszytami, linijkami, a nawet kosmetykami. Dobrze, że udało mi się ukończyć podstawówkę i nie musiałam dalej oglądać tego upadku.

Potem zaczęło się liceum, a wraz z nim wszedł nowy standard w zakresie handlu na nieletnich. Sklepik chciał być czymś więcej niż sklepikiem, miał powierzchnię 40 metrów kwadratowych i zainstalowany ekspres do kawy. Zdecydowanie aspirował w kierunku kafeterii. A że licealna młodzież sama aspirowała w różnych kierunkach, to aspirujący sklepik cieszył się sporą frekwencją. Sklepik, by zadość czynić młodzieży oczekiwaniom, rozwijał swą ofertę. I razu pewnego wprowadził paje. Paje były różne. Był paj z kurczakiem, z wołowiną, z grzybami, ze szpinakiem i pewnie wiele innych. Paje przyjeżdżały do sklepiku gotowe i były podgrzewane w mikrofali. Wtedy właśnie nabrałam przekonania, że paj to coś bardzo, bardzo złego.

O tym jak głęboko tkwiło we mnie to przekonanie może świadczyć fakt, że dopiero teraz pokusiłam się o zrobienie pierwszego w życiu paja. Choć tego nie jestem w stu procentach pewna. Bo czym się właściwie różni paj od tarty? Ale zakładając, że czymś się różnią, to oto mój pierwszy paj:

Ja się zdecydowałam na wersję mini. Można z tego samego przepisu zrobić duże ciacho. Zmienia się tylko czas pieczenia. Poniższe proporcje starczą na jednego dużego paja lub 7-8 małych.

Zaczynamy od ciasta. 350 g mąki, 2 łyżki cukru, łyżeczkę soli, 280 g masła i 4-5 łyżek zimnej wody zagniatamy na ciasto. Najłatwiej to uczynić robotem kuchennym.

Gotowe ciasto chłodzimy przez co najmniej dwie godziny przed dalszą pracą. Gdy ciasto się ziębi możemy się zająć truskawkami.

Truskawki (1/2 kg) tniemy na ćwiartki i łączymy je z mixem 2 łyżeczek mąki ziemniaczanej, 2 łyżek cukru pudru i łyżeczki cynamonu.

Teraz czas na to, by foremki wyściełać ciastem. A do środka napakować truskawek.

Pozostaje wykończenie. Paski ciasta obtaczamy w brązowym cukrze i układamy na przemian

Wystające części przycinamy do brzegu foremki

Można też przykryć paja płatem ciasta w całości. Wówczas należy pamiętać o zrobieniu otworków wentylacyjnych.

Paje wstawiamy do lodówki i chłodzimy przez kwadrans. Dopiero potem pieczemy je w 230 st. C przez 20 minut. Następnie zmniejszamy temperaturę do 175 stopni i pieczemy przez jeszcze 15 minut (lub 20-30 gdy zdecydowaliśmy się na jedno duże ciasto).

No i muszę odszczekać. Paj to nic złego. Wręcz przeciwnie.

Przepis stąd.

Podwójnie na czasie

Zwykły wpis

Nieodwołalnie, niezaprzeczalnie i bezapelacyjnie rozpoczęło nam się euro. Piłka zdominuje wszystko na najbliższy miesiąc. Restauracje serwują kotlety w kształcie piłki. Sklepy z ciuchami promują krój spodni a’la Wojtek Szczęsny. Nawet w zwykłym spożywczaku z co drugiej półki krzyczy taki czy inny przysmak kibica, względnie parówki trenera lub euro-makrela. Nie da się uciec.

A jak tematu nie da się pokonać, to trzeba mu się poddać. A co! No to Szanowni Państwo ustalmy co tu się będzie działo: flagi wywieszamy, twarz malujemy, koszulkę w kolorach jedynie słusznych przywdziewamy, wuwuzelę za pazuchę wsuwamy i ruszamy na trybuny, w miasto, w tłum. Motywujemy naszych odpowiednimi hasłami do utraty władzy nad strunami głosowymi. I stadion oszalał.

A jak już zgłodniejemy, to jedząc też będziemy wspierać polską reprezentację. Sałatką patriotyczną, biało-czerwona, jak znalazł na czas piłkarskich emocji oraz na czas występowania botwinki.

Wystarczy rzeczoną botwinkę zawinąć w folię aluminiową i piec 1-1.5 h w 180 st. Pieczemy ją do miękkości, ale takiej al dente.

Upieczone młode buraki kroimy w cienkie plastry. Jest to krwawa robota – bez rękawiczek się za to nie radzę zabierać.

Botwinkę układamy na talerzu, skrapiamy oliwą i oprószamy grubą solą.

Na koniec dodajemy kozi twarożek i gotowe. Cudowne połączenie smaków – słodycz buraka i słoność sera. Cudowne połączenie faktur – jędrna botwinka i kremowy twarożek. Cudowne połączenie kolorów – krwista czerwień i niewinna biel. Spodoba się nie tylko kibicom :-)

 

I już nigdy nikomu nie zabraknie szparagów

Zwykły wpis

A było to tak, że szłam sobie z pracy do domu w myślach różnorakich głęboko pogrążona. Prawdopodobnie jedna z tych myśli pierwotnych mogła być poświęcona szparagom, a raczej nie tyle im, co ich szybkim przemijaniu. Sezon ledwo się zaczął, a już szparagów brak.  Tak sądzę, że od tego się zaczęło. Bo dalej myśl się wiła i kręciła, rozwijała w kierunkach nieprzewidzianych i wkrótce stało się jasne, że za brak szparagów odpowiada złe zarządzanie Państwowymi Zasobami Szparagów. Na pewno gdzieś jest ktoś, kto ma całe mnóstwo szparagów, a że do mnie to dobro nie dociera, to wiadomo – spisek i wroga propaganda.

Gdy już odkryłam co i kto za brakiem szparagów stoi, gdy wreszcie rozgryzłam tę intrygę, to dalszy rozwój wydarzeń nie był kwestią wyboru, a konieczności. Szybciutko łeb tej hydrze ukręciłam, a celem zapewnienia nieprzerwanych dostaw szparagów do ludu, z poczuciem misji i odpowiedzialności sama zasiadłam na tronie. Rozumiecie – nie że kompleks wyższości, żądza władzy, czy coś – ja tylko w kwestii tych szparagów. Wkrótce szczęście i harmonia na szparagowym rynku zbytu nastały, a szparagów nikomu już nie brakowało.

I w tym momencie wyższość umysłu nad materią się ujawnia, bowiem zapewniwszy mentalnie podaż szparagów, na straganie ujrzałam szparagi jak najbardziej namacalne. A żeby była jasność – w kilku poprzednich mijanych miejscach szparagów już definitywnie i posezonowo nie było. Hmmm… Ma się tą moc. Jutro zajmę się podażą pieniądza na moim koncie. W tym zakresie też widzę szerokie pole do poprawy pewnych parametrów. Ale to jutro. Dziś – pomysł na wykorzystanie szparagów cudem zmaterializowanych.

Jeśli chodzi o kolejność, to najlepiej zacząć od sosu. Może go pamiętacie? To ten mocno czosnkowy beszamel, który do ziemniaczanego puree dodawałam. Ku przypomnieniu: 10 ząbków czosnku wrzucamy na 2 minuty do wrzątku. Następnie ząbki obieramy i na łyżce masła przez 20 minut podduszamy. Czosnek podsypujemy łyżką mąki, robimy czosnkową zasmażkę, którą zalewamy 150 ml gorącego mleka. Solą i pieprzem doprawiamy, chwilę na małym ogniu trzymamy i gotowe. Tym razem jeszcze dodatkowo wzbogacamy sos 1 żółtkiem.

Kolejnym krokiem jest spód. Spód z ciasta francuskiego trzeba obciążyć (np. fasolą) i podpiec w 200 stopniach przez 10 minut.

W czasie gdy spód się piecze zajmujemy się szparagami. Szparagi trzeba obrać i pogotować w osolonej wodzie ok. 5 minut. Mają pozostać lekko niedogotowane.

Teraz zaczynamy składać konstrukcję w całość. Spód smarujemy sosem.

Szparagi układamy wygodnie

Urozmaicamy temat kolorystycznie pomidorkiem

Na samą górę trafia cukinia pocięta na cieniusieńkie plastry (ja robię to obieraczką do warzyw).

Tartę zapiekamy w 200 stopniach przez ok. 15 minut. Cudownie pyszna, warzywnie lekka, czosnkowo pachnąca oprawa dla szparagów niniejszym jest gotowa!

Zakalec z rodowodem

Zwykły wpis

Zakalec ma niezasłużoną opinię porażki kulinarnej, zmory gospodyń domowych i wisi niczym klątwa nad co niektórymi  ciastami. Jednocześnie nie znam nikogo, kto nie lubiłby zakalca. Z Maleństwem wręcz boje toczymy o każdy zainfekowany zakalcem fragment ciasta, a wielkanocna babka z zakalcem to już tradycja. Jakby kiedyś wyszła idealnie wyrośnięta, to wszyscy byliby zawiedzeni.

Zakalec to, po prostu, kolejny rodzaj ciasta. Są ciasta ucierane, przekładane, zagniatane, drożdżowe i na tych samych zasadach istnieją zakalce. Niektórzy lubią ciasta kruche, inni gustują w zakalcach. Zakalce, jak każde inne ciasto, występuje w wielu odmianach – z owocami maści wszelakiej, czekoladami, karmelami, śmietanami i arakiem. Zakalcami pogardzać nie należy, bo na to nie zasługują. Dowód? Proszę bardzo.

Cóż lepiej może potwierdzać szlachetne pochodzenie zakalca niż rodowód wystawiony przez francuskiego kucharza? No wiadomo, że tylko certyfikat od radzieckich naukowców. Ale włączenie potrawy do francuskiego kanonu kulinarnego, to też nie byle co. A zakalec tego zaszczytu dostąpił. Pod postacią clafoutis. Bo clafoutis to nic innego jak pierwszej wody zakalec, zrobiony celowo i na całej ciasta powierzchni. I jak na zakalec przystało – bardzo pyszny.

Zrobienie udanego zakalca to też sztuka. Na szczęście bardzo łatwa. A zaczniemy nie od ciasta, a od owoców.

Owoce mogą być prawdopodobnie każde, aczkolwiek kwaskowatość jest mile widziana. Z wiśniami byłoby genialnie. Ja użyłam ok. pół kilograma truskawek, które przekroiłam na pół i ułożyłam podwójną warstwą w naczyniu do zapiekania. Naczynie miało 24 cm średnicy, zostało przesmarowane masłem i podsypane mąką.

Po owocach czas na ciasto. Choć ciasto to za mocno powiedziane – ot parę składników połączonych w bardzo rzadką zalewajkę. Na początek 125 g mąki połączonej z 1/4 łyżeczki soli rozprowadzamy w szklance mleka.

Następnie dodajemy 3 jajka w temperaturze pokojowej.

W ostatnim kroku dodajemy drugą szklankę mleka, 1/3 szklanki cukru oraz 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii. Mieszamy do połączenia, a następnie zatapiamy masą truskawki.

Rozrzucamy na wierzchu odrobinę wiórków masła i wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 230 stopni na 25 minut. Clafoutis w tym czasie bardzo urośnie:

A potem spektakularnie opadnie:

Przed jedzeniem należy go całkowicie wystudzić, a nawet schłodzić w lodówce. Następnego dnia jest boski. Tylko zakalec to potrafi.

Przepis pochodzi z tej strony.