Tag Archives: warzywa

Toskański bukiet

Zwykły wpis

Przyznam się do czegoś. Nie polubiłam Włoch. Nie zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia. Nie zrozumiałam na jakim tle te ochy i achy są generowane. Sjestę uznałam za wynalazek szatana – bo czy to normalne, żeby zamykać knajpy właśnie wtedy, kiedy człowiek najbardziej potrzebuje obiadu? A opłata serwisowa za klapnięcie umęczonym tyłkiem na krzesło przy piciu espresso? Toż to zbrodnia w biały dzień! I te tłumy, dzikie tłumy turystów, nawet najbardziej poza sezonem, jak tylko się da, czyli w styczniu. No.

Ale. Nie bez powodu czas przeszły w powyższym akapicie rozbrzmiewa. Się okazało, że mnie po prostu zmęczył Rzym. Piękny on, a i owszem, ale męczący, nieprzyjazny i z zadartym nosem. Zwłaszcza wobec punktu odniesienia – prosto z Rzymu pojechaliśmy do Barcelony, która była rozkosznie urocza i duszę swą przed nami otworzyła od razu. Po drugie, od czasu Rzymu jeszcze parę innych miejsc w słonecznej Italii dane było mi zobaczyć i przyznam to. Publicznie.

Myliłam się. Lubię Włochy.

A niezależnie od mych ewoluujących uczuć względem kraju, to od zawsze uznaniem darzę kuchnię włoską. Pasta w formach wszelakich często gości na mym stole, pizze równie chętnie samodzielnie wypiekam, a bruschetty nader gorliwie chrupię. I tylko jedna sprawa mi się we włoskiej kuchni nie podoba. A mianowicie to, że niektóre jej składniki są u nas dostępne trudno lub wcale. Wobec powyższego nie powinno Was zdziwić, że z ostatniej wyprawy, tym razem pod toskańskie niebo, przywiozłam właśnie kuchenne ingrediencje. Kwitnące na dodatek.

Cooking&eatingKwiaty cukinii, bo o nich mowa, z jakiś względów w Polsce są praktycznie niedostępne. No chyba, że ma się znajomego działkowicza, który na dodatek hoduje cukinie. Bo w sklepie ich raczej nie znajdziecie. A jeśli znajdziecie, to ja poproszę o adres tego sklepu :-)

Cooking&eatingJeśli podstawową przeszkodę, czyli dostępność składników, pokonacie, to dalej jest już z górki. No bo zobaczcie sami jakie to proste: 250 g ricotty mieszamy ze sporą garścią ziół wszelakich (mięta, bazylia, pietruszka, tymianek, szczypior, oregano, a najlepiej mix zielska)

Cooking&eatingDo ziołowego serka dodajemy 50 g tartego parmezanu

Cooking&eatingDoprawiamy twarożek solą, pieprzem i gałką muszkatołową oraz skórką otartą z jednej cytryny.

Cooking&eatingRicottową masą nadziewamy kwiaty cukinii. Mi najwygodniej robiło się to szprycą z tylką o szerokim otworze.

Cooking&eatingMasy starcza na nadzianie 12-16 kwiatów (zależy od ich wielkości i tego ile nadzienia jesteśmy w stanie napakować do środka)

Cooking&eatingKwiatkom dajemy na chwilę spokój i bierzemy się za sos. Siekamy szalotkę i czosnku ze dwa ząbki. Wrzucamy to na odrobinę oliwy i podsmażamy do szklistości. Dodajemy pomidory – pół kilo obranych ze skóry świeżych lub (co jest lepszym rozwiązaniem tą porą roku) puszkowanych.

Cooking&eating

Solimy sos, pieprzymy go również, dorzucamy garść czarnych oliwek. Brutalną siłą rozgniatamy pomidory i dusimy całość z 5 minut. Do tak przygotowanego sosu wkładamy delikatnie nadziane kwiaty

Cooking&eatingSkrapiamy kwiaty oliwą, przykrywamy rondel i dusimy wszystko 15-20 minut. Na koniec skrapiamy cytryną i gotowe.

Cooking&eatingŁomatuchno jakie to pyszne! I takie bardzo włoskie w smaku :-)

Cooking&eating

Cooking&eating

Cooking&eating

Welcome to Poland

Zwykły wpis

Trzy złączone stoły, niekoniecznie tej samej wysokości. Cztery obrusy, każdy inny. Wódka się leje hojnie. Śmiechy rubaszne uderzają w uszy coraz mocniejszym decybelem. Aż w końcu wujek Zdzisiek kończy opowieść pieprzną puentą i stryjenka Wiesia, ze śmiechu nie wytrzymawszy, ląduje wraz z taboretem na ziemi. Kuzyn Rysiek parska śmiechem, na co Lucek, syn stryjenki Wiesi, zakasuje rękawy i pyta Ryśka, czy ten się śmieje z jego matki. Logika nakazywałaby bójkę, ale z jakichś względów sprawa się kończy osuszeniem kolejnej flaszki i wspomnieniami jak to w wojsku kapralowi zaiwaniło się pagony. Wiecie gdzie jesteście, prawda? Oczywiście u cioci na imieninach.

Imieniny u cioci, oprócz jedynej w swoim rodzaju atmosfery, mają jeszcze jedną charakterystyczną cechę. Na tych trzech złączonych stołach stoi obfitość wielka dań ciepłych i zimnych, wśród których bigos i zimne nóżki wiodą prym. Musi być też półmisek wędlin, wybór marynowanych przekąsek pod wódkę, śledzik o tym samym przeznaczeniu, faszerowane jajka oraz tort z maślanym kremem. No i koniecznie, absolutnie koniecznie i nieodwołalnie potrzebna jest sałatka z majonezem. Bez sałatki z majonezem imieniny odbyć się nie mogą. Już łatwiej by było je zrobić bez solenizantki.

No i właśnie taką zdobycz z ostatniej rodzinnej imprezy przywożę. Sałatkę z majonezem. W sensie przepis na nią, a nie samą sałatkę, bo ta ostatnia, to już zjedzona. A że była smaczna i urodziwa, to pomyślałam, że się z Wami tym przepisem podzielę. Tylko burd żadnych za stołem nie wszczynajcie po jej zjedzeniu ;-)

Sprawa jest banalnie prosta – układamy warstwami:

  • jednego lub dwa posiekane pory – w zależności od tego jak długą mają jasną część
  • puszkę kukurydzy
  • 200 g tartego sera (najlepiej cheddara)
  • 4 ugotowane na twardo i posiekane w kosteczkę jajka
  • parę łyżek majonezu
  • garść prażonych nasion słonecznika
  • garść pomidorków koktajlowych

I już – szybko i pysznie :-)

Kulinarna odskocznia

Zwykły wpis

Człowiek się uczy całe życie. Na ten przykład Niesforny Mąż dopiero w dojrzałym wieku męskim dowiedział się, że gdy zmywarkowe tabletki się skończą, to należy pójść do sklepu i kupić nowe. Do momentu przeprowadzenia eksperymentu, ku przestrodze potomnych opisanego w niniejszym akapicie, żył w głębokim przekonaniu, że miast biec do sklepu można zastępować je płynem do mycia naczyń. Tak. Dzikie ilości piany wypełzające ze zmywarki i podbijające nieubłaganie kolejne centymetry kwadratowe kuchennej podłogi to jest coś. Widok dość niezapomniany.

Powyższe pokazuje, że informacje przyswaja się lepiej za sprawą praktyki niźli teorii. No niestety to fakt. Dopiero totalna masakra i inne drastyczne sceny w obrębie jamy ustnej nauczyły mnie, że gorący karmel, jakkolwiek apetycznie pachnie, nie powinien być konsumowany wprost z garnuszka. Błagam, uwierzcie na słowo.

A żeby się całe życie uczyć, trzeba sobie stwarzać ku temu sytuacje i próbować nowych rzeczy. Jako że powszechnie wiadomo, że podróże kształcą, to wniosek stąd prosty, że najlepiej uczyć się poprzez świata zwiedzanie. I tym sposobem, krajów pięć przejechawszy, nauczyłam się kolejnej rzeczy o sobie. Choć mięsożerna jestem w każdym calu, tatar może zastąpić mi deser, a obiad bez mięsa trąci mi lekkim wybrakowaniem, to mam swoje wewnętrzne mięsne limity. Przez pierwszy tydzień wciągałam pljeskavicę zapamiętale. W drugim tygodniu jeszcze mi smakowała. A w trzecim poczułam już zdecydowany opór. I dlatego wracam z przepisem zdecydowanie warzywnym. A pljeskavicę w najbliższym czasie mogę oglądać co najwyżej na zdjęciach.

No. To teraz zróbmy leczo. Wszakże obfitująca w papryki jesień to czas dla niego najlepszy.

Trafiłam na bazarku na paprykę ramiro – jest słodka i pozbawiona upierdliwych pestek. Do leczo nadaje się idealnie. Aczkolwiek dla kolorytu warto sięgnąć również po papryki innych kolorów. I troszkę chili dla dodania sprawie pikanterii.

Oprócz papryki będzie nam potrzebna cebula. Dużo cebuli. Tak z pół kilo na każdy kilogram papryki.

Dodatkowo przydadzą się nam pomidory. Do leczo cudownie się nada, a jakże, pomidor rasy paprykowej. Pomidory sparzamy i obieramy ze skórki. Pomidorów bierzemy wedle uznania – tyle co papryki lub trochę mniej. Ja wolę mniej, bo dla mnie leczo to nade wszystko sprawa paprykowa.

No i przy takiej dominacji warzyw nie strach sięgnąć po odrobinę mięsnego aromatu. Małe pętko podwędzanej kiełbasy i 10 dkg boczku będą ilością odpowiednią.

Jak już wszystko jest przygotowane, to ciąg dalszy jest bardzo prosty. Podsmażamy boczek pozwalając mu uwolnić tłuszczyk. Na wytopionym tłuszczu podsmażamy kiełbasę, a następnie również cebulę. Gdy cebulka się zeszkli, wrzucamy usiekaną uprzednio górę papryki.

Paprykę dusimy chwil parę (5-10 minut) i następnie wrzucamy pokrojone pomidory. Podlewamy leczo odrobiną wody, doprawiamy solą, pieprzem i papryką. Ja doprawiam tylko papryką słodką, za to dodaję 1-2 posiekane chili. Alternatywnie można chili nie dodawać, za to przyprawić danie również papryką ostrą. Całość dusimy pod przykryciem ok. pół godziny – po tym czasie papryka powinna być już miękka, ale nadal jędrna. Jeszcze tylko trzeba zadecydować czy lepiej jeść leczo z pieczywem czy z ziemniakami (oczywiście że z pieczywem! ale ja wcale niczego nie narzucam). No. Warzywna odskocznia od mięsa gotowa. Pyszna odskocznia :-)

A konkursu podróżniczego tym razem nie ma. Bo nagrody nie przywiozłam żadnej na zachętę. Ale może ktoś ma jakieś pomysły co się na odwiedzone 5 krajów składa i chce się pobawić w zgadywanie nawet bez nagrody?

 

 

 

 

 

 

Dobra rada + zakupoholizm = pyszności

Zwykły wpis

A wszystko się zaczęło od tego, że kupiłam dynię. Była taka piękna i pomarańczowa, że nie mogłam się powstrzymać. Mam czasem takie napady w sklepie, nade wszystko i głównie na dziale spożywczym, że coś kupuję tylko dlatego, że mnie zachwyca, a nie dlatego, że mam pomysł na wykorzystanie nabytku. Bo akurat są papryczki chili, które są nie zawsze. Albo świeży majeranek. Czy też karambola albo inny fenkuł.  I z wielką regularnością się tak złośliwie składa, że wena, odpowiedni przepis oraz podaż ingrediencji nie chcą się ze sobą skorelować w czasie.

Kiedy indziej brak pomysłów nie jest problemem. A przynajmniej nie było to problemem w przypadku dyni. Wręcz pomysłów miałam nadmiar, jeden lepszy od drugiego. Jednak podaż towaru też nie lubi iść w parze z czasem. Moim czasem. I tak, dynię kupiłam – bo była. Natomiast chwili na jej wykorzystanie szukałam przez tydzień. Bo w przypadku dyni potrzebowałam takiej dłuższej chwili.

No i jeszcze muszę wspomnieć, bo wydatnie to wpłynęło na końcowy sukces, że gdzieś kiedyś widziałam świetną radę, żeby do czegoś tam dodawać puree ziemniaczane w wersji instant. Za chińskiego boga nie jestem sobie w stanie przypomnieć gdzie tę radę widziałam, jak również do czego należało dodawać ziemniaczany puch. Ale jako że rada była dobra, to wzięłam ją sobie do serca :-)

Koniec końców powstały one. Piękne, pomarańczowe, kuszące i sycące. Pierwszy raz wyszły mi tak pyszne. Rewelacyjne dyniowe gnocchi.

Dodatek ziemniaczanego puree w proszku okazał się naprawdę fantastycznym pomysłem. Podstawowy problem przy robieniu gnocchi to zbyt wilgotna dynia. W rezultacie, trzeba się ratować dodawaniem większej ilości mąki, co skutkuje twardymi, gliniastymi kluchami. Podobno dynia hokkaido jest odpowiednio suchą odmianą. Jednak ja bardzo rzadko na nią trafiam i jestem zdana na inne odmiany. Przy triku z puree to nie problem. Czy może być lepiej?

Zaczynamy od dyni. Kroimy ją na cząstki i pieczemy do miękkości w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni. Przykryłam dynię folią by się nie spiekła i nie miała wysuszonych na wiór brzegów.

Upieczoną dynię studzimy, pozbawiamy skórki i przerabiamy na puree.

Uzyskałam 750 g dyniowego miąższu i do tego dopasowałam proporcje pozostałych składników. Robiłam ciasto na oko, ale sumiennie wszystko zważyłam i zmierzyłam. Poza dynią potrzebne będzie: ok. 100 g mąki, 70 g ziemniaczanego puree w proszku, 1 jajko i łyżeczka soli. Zagniatamy wszystko na ciasto, zaczynając od połowy mąki i podsypując ją w razie potrzeby. Chodzi o to, żeby mąki wgnieść najmniej jak się da.

Na podsypanej mąką stolnicy poddajemy ciasto dalszej obróbce – formujemy z niego wałki, które kroimy na równe kluskowe porcje.

Każdą porcję ciasta turlamy w dłoniach oprószonych mąką, aż osiągnie odpowiedni stopień krągłości. Następnie widelcem odgniatamy charakterystycznego pasiaka.

Gnocchi gotujemy od razu. W sensie jak tylko skończymy je lepić, to od razu wrzucamy do już gotującej się wody. Osolonej oczywiście. Ewentualnie, w drodze absolutnego wyjątku, można gnocchi do czasu gotowania przez parę godzin przechowywać  w lodówce. Jeśli większe wyprzedzenie jest Wam potrzebne, to raczej ugotujcie od razu po ulepieniu i przechowujcie już  ugotowane.

W czasie gdy kluchy się gotują, a gotują się krótko – 2-3 minuty od wypłynięcia – przygotowujemy jedyne potrzebne im towarzystwo. Czyli szałwiowe masło. W tym celu na rozpuszczone masło wrzucamy szałwiowe listki i smażymy kilka minut na nie wielkim ogniu, pilnując, by masło się nie przypaliło. Szałwiowym masłem polewamy hojnie kluchy.

Na koniec jeszcze trochę tartego parmezanu i gotowe. Pycha! Absolutna rewelacja!

 

Z podanych proporcji wyszły 3-4 porcje (w zależności od apetytów). A korespondent specjalny w postaci Niesfornego Męża donosi, że następnego dnia, na zimno, również smakują wybornie :-)

 

Żydowska grochówka czy tunezyjski bigos?

Zwykły wpis

Dużo wody w Wiśle musiało upłynąć, oj dużo, bym wzięła się własnoręcznie za to danie. Widziałam je u Makłowicza, przewinęło się na kilku blogach, widuje się je również w niektórych knajpach. A ja robię je dopiero teraz. Tak po mniej więcej 13 miliardach bilionach litrów wody, które zdążyły Wisłą spłynąć.  Serio. Wierzcie lub nie, policzyłam to. Albo lepiej się nie wierzcie. Nie będę publicznie przyznawać do wszystkich swoich odchyłów. Wcale nie policzyłam, tylko tak sobie rzucam pierwszą lepszą liczbą wyciągniętą z kapelusza. Prrrr! Stop kobyła. Ja nie o tym chciałam.

Szakszuka, bo o niej mowa, wymaga sprostowania. Bo szakszuki są dwie. Pierwsza ma korzenie tunezyjskie. Koniecznie z mięsem, papryką i pomidorem. Smażona, mieszana, podrzucana całkowicie bałaganiarski pejzaż na patelni tworzy, niewyględny niczym bigos. Z resztą jej nazwę ponoć się tłumaczy jako wielki bałagan, a to do czegoś zobowiązuje. Druga szakszuka z pierwszą ma wspólną nazwę i pomidory. Bo charakter jednak zupełnie inny. No i rzekomo jest podstawową potrawą izraelskiego wojska. Taka żydowska wersja grochówki. Tyle że bez grochu. A z jajkiem.

Mnie zanęciła wersja żydowska. Miałam na nią ochotę odkąd pierwszy raz natknęłam się na wzmiankę o niej. Przed natychmiastową realizacją przepisu powstrzymało mnie tylko jedno – to był marzec, a w marcu, jak wiadomo, pomidory nie są w swojej szczytowej formie. Jednocześnie miałam przeczucie, że puszkowane pomidory to nie będzie w stu procentach to. Wyczekałam, dotrwałam i szczęśliwie pierwszy raz za szakszukę się wzięłam przy użyciu pysznych, esencjonalnych, dojrzałych pomidorów. Warto było czekać.

Sprawa jest prosta. Zaczynamy od pomidorów w dużej ilości. Dla dwóch osób proponuję aż 1,5 kg.

Na początku pomidory obieramy ze skórki. Nacinamy na krzyż, zalewamy wrzątkiem na 2 minutki i ściągamy skórkę, która po takim potraktowaniu już nie stawia oporu.

Obrane pomidory siekamy – grubo i bez zważania na estetykę.

W głębokim rondlu podsmażamy do szklistości pokrojoną w kostkę cebulę.

Do cebuli dodajemy pomidory – nie szkodzi, jeśli będą się piętrzyć i wystawać z rondla.

Pomidory dusimy na średnim ogniu – nie na małym, nie na dużym, tylko właśnie na średnim. Na małym zmienią się w papkę nim odparują, na dużym się przypalą. A odparowujemy je, aż stracą połowę objętości.

Gdy pomidorów zostanie połowa bierzemy się za doprawianie. Sól i pieprz powinny wystarczyć, ale jeśli pomidory mają kwaskowatą nutkę, to dodatkowo przyda się jeszcze szczypta lub dwie cukru. W tak przygotowanych pomidorach robimy zagłębienia (po prostu łyżką), w które wbijamy jajka – po dwa na głowę.

Na wierzch wrzucamy ok. 100 g słonego sera, np. bułgarskiego sirene albo fety.

Przykrywamy rondel i trzymamy całość na ogniu dość krótko – nie więcej niż 5 minut. Idealnie jest, gdy ścina się białko, a  żółtko pozostaje płynne. Jeśli ktoś bardzo, ale to bardzo nie znosi płynnego żółtka, to ma dyspensę na dłuższe trzymanie szakszuki na gazie. Ale to naprawdę w drodze absolutnego wyjątku. Gotową szakszukę posypujemy dodatkowym serem i jakąś zieleninką. Pietruszka jest ok, choć i kolendra nadałaby się wyśmienicie. Gotowe! Cudowny, lekki i pyszny letni obiad.

Porsche, botoks i marchewka

Zwykły wpis

Młodość to jest młodość. Nie ma się co oszukiwać, że czas na nas nie działa. Oj działa. Kiedyś człowiek balował do świtu, brał szybki prysznic, wypijał kawę i biegł na ćwiczenia, bo akurat wypadało zaliczenie czy inna prezentacja nie do opuszczenia. Co więcej, potem się wychodziło z zajęć i szło na kolejne harce. Również do świtu. I prawdopodobnie na tym etapie rozwoju człowiek zużywa wszelkie poukrywane w zakamarkach ciała nadwyżki energii i potem już musi funkcjonować bez turbodoładowania. A całonocne imprezy odpokutować wyglądem w typie zombi.

Młodość przyciąga spojrzenia. Wystarczy że idzie takie młode dziewcze ulicą i to wystarczy – nieufryzowane to to, nieumalowane, w strój nawet nie zainwestowała, ba, wręcz na stanik poskąpiła, a i tak wszystkie męskie spojrzenia zawisają na niej. I żadne push-upy, make-upy, tapiry i botoksy po które sięgają staruchy i wariatki nie są w stanie analogicznego efektu zapewnić. I to nie tak, że temat jeno kobiet się tyka. Te wszystkie męskie kryzysy wieku średniego, to niby taki pikuś? To bardzo groźne schorzenie jest. W lepszym przypadku można skończyć z czerwonym porsche, w gorszym – z wyglądem w typie Krzysztofa Ibisza.

I to nie tak, że tylko ja coraz grubszą szpachlą twarz retuszuję, a Niesforny Mąż łamie głowę czy na pewno w kolorze czerwonym to porsche być musi. O nie, człowiek nie jedyną istotą poszkodowaną tu jest. Na ten przykład Kot swą młodzieńczą swawolę na niepohamowaną chęć drzemania zamienił już dawno. Ale ja nie o faunie, a o florze chciałam. No bo takie ziemniaczki na ten przykład. No sami wiecie, że młodego kartofelka to bez niczego z przyjemnością wielką chciałoby się schrupać. Albo tylko z masełkiem i koperkiem. I wystarczy. A starego drania, to już trzeba podpiekać, na puree przecierać, podsmażać, z czosnkiem bratać, farszem wypełniać i na inne sposoby atrakcyjność jego podkreślać. Nie ma co się spierać. Młodość to młodość. Czego dobitnie dowodzi niniejsza młoda marchewka. No sami powiedzcie – czy stara dojrzała (bądźmy poprawni politycznie) marchew udźwignęłaby temat?

Niestety, prawda jest brutalna, tylko młoda marcheweczka ma tu rację bytu. Pyszną rację, dodajmy.

Potrzebna będzie garść młodych marchewek.

Marcheweczki poddajemy dekonstrukcji

Każdą jedną na pół przekrawamy

Na patelni rozpuszczamy łyżkę masła i dodajemy do niego łyżkę miodu

Do miodowo-maślanej mikstury wrzucamy marcheweczki i obsmażamy je ze wszystkich stron przez kilka minut.

Gdy marchewki są podsmażone, ale jeszcze jędrne wykańczamy je odrobiną sezamu i gotowe.

Łomatuchno jakie to pyszne!

Pomysł znaleziony na Завтраки, обеды, ужины

Dlaczego nie zostanę ukraińską matką

Zwykły wpis

Kiedyś kanapki jadłam wręcz nieustannie. Na śniadanie, na kolację, na drugie śniadanie w szkole, na mniejszy głód, na większy głód i obowiązkowo z serem. Jeśli myślicie, że to typowe dla całej słowiańskiej braci, to powiem Wam, że gdy Wojujący Proletariusz*, przez ukraińską matulę wychowany, wybrał się / wysłany został na kolonie do Polski, to załamany wrócił. Bo zamiast kaszki na śniadanie, ci polscy barbarzyńcy kanapki jedli. Cudem śmierci głodowej uniknąwszy wrócił nasz Proletariusz na mamine kaszki i dopiero wiele lat później ponownie odważył się do Polski zawitać. Na wszelki wypadek razem z resztą rodziny, aby w kryzysowych sytuacjach móc do mamy na miseczkę kaszy wstąpić.

Nie wiem czy kanapkowa niechęć Wojującego Proletariusza miała tu coś do rzeczy. W zasadzie nie wiem nawet kiedy to się stało. Nie była to rewolucja, a proces. Do zmiany tej doszło stopniowo, a przez to niepostrzeżenie. A jednak się stało. Kanapka niemalże znikła z mojego życia.

Teraz kanapkę co najwyżej zdarza mi się jeść. Najczęściej w charakterze suchego prowiantu podróżnego bądź kupionego w drodze do pracy śniadania. To jest fakt. Jednak nie taki do ubolewania nad. Bo odkąd nauczyłam się jako tako gotować, zwykła kanapka przestała być atrakcyjną opcją. Ale kto powiedział, że kanapka musi być zwykła? No w sumie nikt. Zapraszam zatem na kanapkę niezwykłą.

Bardzo udane połączenie – szparagi, jajko, bułka. Wykonanie jest proste i szybkie. Nagrzewamy piekarnik do 230 stopni i wstawiamy duży rondel z wodą na jajka.

Szparagi myjemy, odłamujemy zdrewniałe końcówki i układamy je jedną warstwą na blaszce. Dodajemy im charakteru poprzez skórkę z cytryny, dymkę i czosnek.

Jeszcze tylko solimy, skrapiamy oliwą i już możemy je wstawiać do piekarnika na około 8 minut. Jeśli szparagi są anorektyczne albo grubaśne może to być ciut mniej lub ciut więcej.

Teraz czas na jajko. Wodę z rondla solimy i zakwaszamy dwiema łyżkami octu. Jajka przygotowujemy do boju poprzez uprzednie rozbicie ich i umieszczenie w indywidualnych kwaterach.

Wrzucamy je szybciutko i bez zbytniego rozbryzgu na gotującą się wodę, zawijamy wąsy i gotujemy 4 minuty. Więcej o jajkach w koszulkach i alternatywie dla nich pisałam tu.

Gdzieś w międzyczasie robimy sos. Dowolny albo taki: majonez i jogurt mieszamy w równych proporcjach i zaprawiamy harissą w ilości  odpowiedniej dla indywidualnych upodobań.

Jeszcze tylko bułeczka – trzeba ją rozpłatać i na ostatnią minutę zapiekania szparagów wrzucić do piekarnika, aby nabrała nieco chrupkości i temperatury.

Ok, wszystko gotowe, pozostała nam tylko inżynieria wyższa, czyli złożenie kanapki w całość.

Najpierw bułeczka, której nie zaszkodzi wzbogacić jakąś zieleniną.

Następnie szparagi, gorące i dymiące, cudownie delikatne i jędrne dzięki intensywnej a krótkiej obróbce termicznej

Trochę sosu dla wzmocnienia konstrukcji

Następnie jajko

Kapka sosu z wierzchu i gotowe. Cud kanapka, która w moim osobistym rankingu wszelkie kasze i kaszki bije na głowę!

* Wojujący Proletariusz – przyjaciel nasz radosny, znany już być może niektórym stąd

Podwójnie na czasie

Zwykły wpis

Nieodwołalnie, niezaprzeczalnie i bezapelacyjnie rozpoczęło nam się euro. Piłka zdominuje wszystko na najbliższy miesiąc. Restauracje serwują kotlety w kształcie piłki. Sklepy z ciuchami promują krój spodni a’la Wojtek Szczęsny. Nawet w zwykłym spożywczaku z co drugiej półki krzyczy taki czy inny przysmak kibica, względnie parówki trenera lub euro-makrela. Nie da się uciec.

A jak tematu nie da się pokonać, to trzeba mu się poddać. A co! No to Szanowni Państwo ustalmy co tu się będzie działo: flagi wywieszamy, twarz malujemy, koszulkę w kolorach jedynie słusznych przywdziewamy, wuwuzelę za pazuchę wsuwamy i ruszamy na trybuny, w miasto, w tłum. Motywujemy naszych odpowiednimi hasłami do utraty władzy nad strunami głosowymi. I stadion oszalał.

A jak już zgłodniejemy, to jedząc też będziemy wspierać polską reprezentację. Sałatką patriotyczną, biało-czerwona, jak znalazł na czas piłkarskich emocji oraz na czas występowania botwinki.

Wystarczy rzeczoną botwinkę zawinąć w folię aluminiową i piec 1-1.5 h w 180 st. Pieczemy ją do miękkości, ale takiej al dente.

Upieczone młode buraki kroimy w cienkie plastry. Jest to krwawa robota – bez rękawiczek się za to nie radzę zabierać.

Botwinkę układamy na talerzu, skrapiamy oliwą i oprószamy grubą solą.

Na koniec dodajemy kozi twarożek i gotowe. Cudowne połączenie smaków – słodycz buraka i słoność sera. Cudowne połączenie faktur – jędrna botwinka i kremowy twarożek. Cudowne połączenie kolorów – krwista czerwień i niewinna biel. Spodoba się nie tylko kibicom :-)

 

I już nigdy nikomu nie zabraknie szparagów

Zwykły wpis

A było to tak, że szłam sobie z pracy do domu w myślach różnorakich głęboko pogrążona. Prawdopodobnie jedna z tych myśli pierwotnych mogła być poświęcona szparagom, a raczej nie tyle im, co ich szybkim przemijaniu. Sezon ledwo się zaczął, a już szparagów brak.  Tak sądzę, że od tego się zaczęło. Bo dalej myśl się wiła i kręciła, rozwijała w kierunkach nieprzewidzianych i wkrótce stało się jasne, że za brak szparagów odpowiada złe zarządzanie Państwowymi Zasobami Szparagów. Na pewno gdzieś jest ktoś, kto ma całe mnóstwo szparagów, a że do mnie to dobro nie dociera, to wiadomo – spisek i wroga propaganda.

Gdy już odkryłam co i kto za brakiem szparagów stoi, gdy wreszcie rozgryzłam tę intrygę, to dalszy rozwój wydarzeń nie był kwestią wyboru, a konieczności. Szybciutko łeb tej hydrze ukręciłam, a celem zapewnienia nieprzerwanych dostaw szparagów do ludu, z poczuciem misji i odpowiedzialności sama zasiadłam na tronie. Rozumiecie – nie że kompleks wyższości, żądza władzy, czy coś – ja tylko w kwestii tych szparagów. Wkrótce szczęście i harmonia na szparagowym rynku zbytu nastały, a szparagów nikomu już nie brakowało.

I w tym momencie wyższość umysłu nad materią się ujawnia, bowiem zapewniwszy mentalnie podaż szparagów, na straganie ujrzałam szparagi jak najbardziej namacalne. A żeby była jasność – w kilku poprzednich mijanych miejscach szparagów już definitywnie i posezonowo nie było. Hmmm… Ma się tą moc. Jutro zajmę się podażą pieniądza na moim koncie. W tym zakresie też widzę szerokie pole do poprawy pewnych parametrów. Ale to jutro. Dziś – pomysł na wykorzystanie szparagów cudem zmaterializowanych.

Jeśli chodzi o kolejność, to najlepiej zacząć od sosu. Może go pamiętacie? To ten mocno czosnkowy beszamel, który do ziemniaczanego puree dodawałam. Ku przypomnieniu: 10 ząbków czosnku wrzucamy na 2 minuty do wrzątku. Następnie ząbki obieramy i na łyżce masła przez 20 minut podduszamy. Czosnek podsypujemy łyżką mąki, robimy czosnkową zasmażkę, którą zalewamy 150 ml gorącego mleka. Solą i pieprzem doprawiamy, chwilę na małym ogniu trzymamy i gotowe. Tym razem jeszcze dodatkowo wzbogacamy sos 1 żółtkiem.

Kolejnym krokiem jest spód. Spód z ciasta francuskiego trzeba obciążyć (np. fasolą) i podpiec w 200 stopniach przez 10 minut.

W czasie gdy spód się piecze zajmujemy się szparagami. Szparagi trzeba obrać i pogotować w osolonej wodzie ok. 5 minut. Mają pozostać lekko niedogotowane.

Teraz zaczynamy składać konstrukcję w całość. Spód smarujemy sosem.

Szparagi układamy wygodnie

Urozmaicamy temat kolorystycznie pomidorkiem

Na samą górę trafia cukinia pocięta na cieniusieńkie plastry (ja robię to obieraczką do warzyw).

Tartę zapiekamy w 200 stopniach przez ok. 15 minut. Cudownie pyszna, warzywnie lekka, czosnkowo pachnąca oprawa dla szparagów niniejszym jest gotowa!

Jedzenie dla guru sekty

Zwykły wpis

Pogoda wciąż dopisuje. O dziwo (jeśli wierzyć prognozom), to dopisywać będzie i w weekend. Słonko smaży, myśli nadal głowy się nie chcą trzymać, a żołądek wykazuje mniejsze zainteresowanie jedzeniem, niż w chłodne zimowe dni. Jest to niezbity dowód na to, że można się żywić energią solarną. Mistrzostwa w tym zakresie jeszcze nie osiągnęłam, nadal potrzebuję odrobiny tradycyjnego pożywienia, ale jeszcze chwileczka, jeszcze momencik, trochę udoskonalę technikę pozyskiwania kosmicznej mocy i będę mogła założyć własną sektę. Ponoć życie guru sekty jest całkiem przyjemne.

Nim dojdę do tego etapu muszę się jakoś wspomagać. A jak lato, to wiadomo – chłodnik. Bez chłodnika nie ma lata. W moim rodzinnym domu chłodnik zawsze był biały. Znaczy bez buraczków. Obowiązkowo na zsiadłym mleku. Ja jednak wolę słitaśną różową wersję. A wersji jest pewnie milion.

Do wersji różowej nieodzowne są buraczki. Już jest botwinka – najlepiej jej użyć. Ja jeszcze na burakach robiłam. Tak czy siak, buraczki trzeba umyć, obrać i pokroić. Najlepiej w rękawiczkach, bo inaczej można zostać zgarniętym przez nadgorliwych funkcjonariuszy z podejrzeniem popełnienia bardzo krwawego morderstwa.

Buraki ugotowałam w wodzie z dodatkiem soli, łyżki octu i szczypty cukru. Do dalszych czynności biorę (oczywiście) buraki, ale też trochę wody, w której się gotowały.

Wystudzone buraki miksuję na nieszczególnie gładkie pure. A wynika do z lenistwa. Nie chce mi się ich trzeć na tarce, a lubię gdy buraczane kawałki są wyczuwalne w chłodniku. Byle jakie miksowanie idealnie zadość czyni obu motywacjom.

Buraczaną masę mieszamy z jakimś nabiałem. Jakim konkretnie? Możliwości jest wiele. Ja najbardziej lubię do tego celu używać gęstego jogurtu naturalnego lub pół na pół lekkiej śmietany (12%) i zsiadłego mleka. Ale nada się też kefir i maślanka oraz kombinacje wszystkich powyższych. Ogólnie nabiału biorę drugie tyle co buraczanego pure.

Jeszcze korekta smaku – może trochę soli, może trochę pieprzu, odrobina cukru – trzeba sprawdzić. Za to obowiązkowo w chłodniku musi wylądować czosnek.

Baza gotowa, czas na suplementy. Wersja absolutnie podstawowa i niezbędna, bez której chłodnik dla mnie nie jest chłodnikiem, to ogórek, rzodkiewka i koper.

Na koniec w chłodniku musi wylądować jajko. Bez jajka się nie da.

Najlepsze jedzenie na lato! Najlepsze jedzenie na drodze do zostania guru sekty ;-) Pyszne, po prostu pyszne. A jak Wy robicie chłodnik?