Monthly Archives: Marzec 2012

Kurczak Władcy Pałacu

Zwykły wpis

Na hasło „chiński generał” przed oczyma staje mi zacięte spojrzenie skośnych oczu. Taki mały sadysta, okładający kogo popadnie babusową witką, aż do pierwszych kropel krwi. Tak się kończy zapełnianie głowy obrazkami z telewizji. Bo naprawdę było zupełnie inaczej. A było to tak.

Ding urodził się prowincji Guizhou, uczył się, ogólnie miłym i grzecznym chłopcem był. Lubił sobie też pokucharzyć w wolnych chwilach, co w przypadku chińskiego chłopca było dość niezwykłe, bo od kucharzenia były chińskie dziewczynki. A tymczasem Ding własnoręcznie i osobiście mieszał sobie kurczaka z orzeszkami. Niezależnie od uprawianego hobby, Ding nade wszystko się uczył. Jego ścieżka edukacji zakończyć się miała królewskimi egzaminami, na których Ding wypadł wprost powalająco. W nagrodę został mianowany państwowym urzędnikiem.

Zdolny chłopak wkrótce objął stanowisko zarządcy prowincji Shandong, a wspomnieć trzeba, że była to prowincja o pół Chin oddalona od jego rodzinnego domu. No i Ding tęsknił. Do rodziny – to po pierwsze. A po drugie – Chiny są ogromne i różnice między prowincjami są porównywalne do różnic między krajami w Europie. Zatem wszystko dookoła Dinga było inne. Krajobrazy inne, ludzie inni, jedzenie inne. I podupadałby sobie Ding na duchu, gdyby nie jego sprytny kucharz, który razu któregoś podpatrzył jak jego szef przysmaża sobie kurczaka z orzeszkami. Kucharz podumał, podrapał się po głowie i wpadł na pomysł – ulubione połączenie swego szefa przyprawił w sposób typowy dla jego rodzinnych stron – czyli chili :-) No i jeszcze nutką imbiru i czosnku. Ding odżył. Znajome smaki i zapachy dodały mu energii. Wziął się do pracy i wkrótce objął kierownictwo nad Syczuanem. Nie dość, że władał teraz dwa razy większą prowincją, to jeszcze był w bliższych swemu sercu regionach. Szczęśliwy władca władał sprawiedliwie. Dostał nawet bardzo honorowy tytuł Gongbao – władającego pałacem. Ludzie swojego Gongbao kochali, pomniki mu stawiali, a kurczak z orzeszkami i chili nie miał innego wyjścia – musiał zostać ochrzczony na cześć Dinga. I tak powstał kurczak Gongbao, z jakichś chińsko-lingwistycznych względów nazywany również kurczakiem Kung Pao.

Dania o takiej historii nie można nie spróbować. Zatem do dzieła!

Kurczak gongbao jest łatwy, szybki, bezproblemowy, a wszystkie składniki do niego można bez problemu kupić w każdym większym sklepie. Jeśli macie gdzieś głęboko w szafce zakurzonego woka, to jest dobra okazja by go odkurzyć. Jeśli nie – zwykła patelnia wystarczy. No. Nie ma wymówek.

500 g piersi kurzej kroimy na kawałki (o boku ok. 2 cm) oraz robimy marynatę z 1/2 łyżeczki soli, 1 łyżki rzadkiego sosu sojowego, 1 łyżki wina ryżowego (lub wytrawnego sherry), 2 łyżeczek skrobi kukurydzianej (ziemniaczana też się nada), i 1 białka. Kurczaka wrzucamy do marynaty i zostawiamy na minimum 1/2 godziny.

W czasie gdy kurczak się marynuje gotujemy ryż (najlepiej jakiś kleisty gatunek, np. taki jak do sushi) oraz przygotowujemy resztę potrzebnych składników czyli: kruszymy suszone chili (2-3 strąki), plasterkujemy 3 ząbki czosnku, siekamy 5 dymek (razem ze szczypiorem), kroimy 5 cm korzenia imbiru oraz podprażamy na suchej patelni 100 g orzeszków ziemnych. Niesolonych, ma się rozumieć.

Jeszcze tylko sos należy przygotować. W tym celu łączymy 1 łyżkę cukru, 2 łyżeczki skrobi, 2 łyżki gęstego sosu sojowego, 1-2 łyżki sosu chili, 1 łyżkę octu, 1 łyżkę wina ryżowego (lub wytrawnego sherry) i ok. 150 ml bulionu.

A teraz czas na akcję właściwą, czyli smażenie. Wszystko się będzie działo szybko, dlatego potrzebne ingrediencje koniecznie trzeba przygotować zawczasu.

Na mocno rozgrzany olej (najlepiej arachidowy, ale nie jest to obowiązkowe) wrzucamy chili, imbir i czosnek. Smażymy 1 minutę. Para bucha, tłuszcz skwierczy, zdjęcia wychodzą nieostre.

Dorzucamy kurczaka, smażymy 3-4 minuty, aż zrumieni się lekko ze wszystkich stron.

Do podsmażonego kurczaka dorzucamy dymkę, smażymy jeszcze minutę.

Następnie zmniejszamy ogień, wlewamy sos i pozwalamy mu zgęstnieć (pół minuty pewnie wystarczy, jeśli jest za gęsty można go rozrzedzić wodą). Na koniec wrzucamy uprażone orzechy. I gotowe.

Ten kurczak jest niesamowicie soczysty i delikatny, a sos cudownie zbalansowany. Nie trzeba być fanem kuchni azjatyckiej by go docenić.

Przepis pochodzi z książki Kuchnia chińska podbija świat.

A na dodatek Wam powiem, że Ding wcale nie wyglądał jak chiński generał z mojej głowy. Wręcz przeciwnie – miał długą brodę, łagodne spojrzenie i ogólnie wpisywał się w wizerunek chińskiego mędrca, który przy filiżance zielonej herbaty zapisuje pędzelkiem niekończące się zwoje papirusu. O taki był:

Źródło: Wikipedia

Zupa kontra PRL

Zwykły wpis

Trzydaniowy obiad jawi mi się (wiem, że nie słusznie) jako relikt peerelu. A jest tak, ponieważ czarno widzę możliwość zjedzenia codziennie miski zupy, drugiego dania i jeszcze poprawienia deserem. No chyba, że zupa składa się głównie z wody, schabowy jest tak cienko rozbity, że można by przezeń widoki podziwiać, a na deser składa się kompot z jedną nędzną truskaweczką, która nie może się zdecydować, czy wypłynąć na wierzch, czy opaść na dno. Czyli w standardzie peerelu właśnie obiad będzie utrzymany.

Ja wiem, ja rozumiem, tłumaczyć mi nie trzeba, że w normalnych standardach porcje dania pierwszego, drugiego jak również i deseru są po prostu mniejsze, tak, aby ich łączna gramatura mieściła się w rozsądnych granicach. Ale to już raczej jest, nie wiem czy się zgodzicie, standard restauracyjny, który różni się nieco od domowego. I wcale nie mam na myśli skąpstwa szefa kuchni i hojności domowego kuchcika. Po prostu, gotowanie naparstka zupy nie ma sensu, nie da się upiec tylko jednego kawałka ciasta, a pieczeń z jednego plastra mięsa przestaje być pieczenią. A jak już się zupy zrobi gar cały, ciasta upiecze blachę, lub też pieczeń rozmiarów słusznych przyrządzi, to zbyt wiele innych rzeczy człowiek nie da rady zjeść.  A jeśli zje solidny talerz zupy cebulowej Julii Child, to i tak będzie szczęśliwy przeabsolutnie i niczego innego mu nie będzie trzeba. Serio.

No dobrze, zaczynamy. Na pierwszy rzut idzie wywar. I tu od razu mały komentarz. Wiecie pewnie, bo wcale się z tym nie kryję, że sięgam bez skrupułów po różne kostki rosołowe, buliony w proszku i inne, im podobne, wynalazki. Ale nie tym razem. Nie wtedy, gdy w zasadzie całe danie bulionem stoi. Równie dobrze można by rozpuścić kostkę rosołową w wodzie i powiedzieć, że ugotowało się rosół. A dobrze wiemy, że to jednak nie to samo. No. Zatem gotujemy wywar. Ja zdecydowałam się na warzywny, ale mięsny będzie równie dobry. Czyńcie wedle uznania.

Do standardowego warzywnego zestawu na zupę dorzucam liście laurowe, trochę ziela angielskiego, pieprz i sól. Akurat nie udało mi się zastać w sklepie lubczyku, ale to też byłby dobry dodatek. Po ok. 1,5 godzinie gotowania na umiarkowanym ogniu warzywa już oddały wszystko co najlepsze wywarowi i dalszego gotowania można zaprzestać. Warzywa usuwamy, jeśli jest taka potrzeba to rosół przepuszczamy przez drobne sito lub gazę celem pozbycia się farfocli (btw, uwielbiam to słowo). Bulionu będzie nam potrzeba ok. 1,5 litra.

Teraz czas na cebulę.

Cebulę (700 g) kroimy na cienkie półplasterki. Krojenie ręczne polecam tylko masochistom, całą resztę zdecydowanie zachęcam do skorzystania z robota kuchennego. A i tak zapłakać się można. Posiekaną cebulę wrzucamy do dużego rondla, w którym uprzednio rozgrzany został tłuszcz (2-3 łyżki masła + łyżeczka oleju). W takiej formie cebulę dusimy 15 minut pod przykryciem.

Po tym czasie przykrycie usuwamy, dodajemy łyżeczkę soli i ćwierć łyżeczki cukru, który pomoże się cebuli skarmelizować. Smażymy 30-40 minut już bez przykrycia, aż cebula cała, calusieńka będzie pięknie brązowa.

Cebulę podsypujemy mąką w ilości 2-3 łyżek, mieszamy dobrze i smażymy 3 minuty. Następnie zdejmujemy na chwilę z ognia i zalewamy wrzącym (koniecznie) bulionem. Dodajemy jeszcze 120 ml białego wytrawnego wina oraz sól i pieprz w ilości nam odpowiadającej. Gotujemy kolejne 30-40 minut, usuwając od czasu do czasu zbierający się na powierzchni nadmiar tłuszczu. Tuż przed podaniem można wmieszać do zupy jeszcze 3 łyżki koniaku.

A co do podawania, to dodatkiem obowiązkowym jest ser, najlepiej ementaler lub inny w tym typie. Ładnie pasują też grzanki. Czosnkowe na przykład. Ja zrobiłam tak: kromki chleba skropiłam oliwą czosnkową i podpiekłam chwilę na suchej patelni.

Solidną miseczkę zupy upstrzyłam grzanką i posypałam hojnie serem.

Gotowe! I zapewniam, to nie jest cienka zupa – jedna taka miseczka zdecydowanie starcza za cały obiad. Pyszny obiad.

Ostatnia szansa i ukryty motyw

Zwykły wpis

Zauważyłam, że w kwestii pogody to ja marudna jestem niesłychanie. Co drugi wpis narzekam, że za ciepło jest, za zimno, za wietrznie, za mokro, za szaro, albo ciepło, lecz nie dość. A dziś znowu o pogodzie chciałam i nie wiem, czy to już nie będzie przesada z mojej strony. Ale co tam, zaryzykuję. Bo wiosna idzie, proszę państwa. I jak to idąca wiosna, nie jest jeszcze w pełni zadomowiona. Zatem jest jeszcze szansa, by ostatnie zimowe z charakteru przepisy wypróbować. Nim sałatki i nowalijki, zieloności i lekkości nie zdominują stołów. Bo niektóre przepisy mają rację bytu tylko w chłodnawe dni.

Na ten przykład, taka golonka. Dymiąca micha grochu z kapustą, w niej zatknięta przypieczona goloneczka, a do tego wszystkiego obowiązkowo kufel zimnego piwa. Albo takie wino grzane. Goździkami i cynamonem parujące. Lub też boczek pieczony, skwierczący, tłuściutki, nacinany i przyprawami nacierany – wedle instrukcji Jamiego Olivera. Nie bardzo widzę te dania przy 20+ celcjuszowych stopniach za oknem. No więc, jedyna opcja, zabrać się za to teraz, gdy aura jeszcze sprzyja. Bo następna taka okazja – dopiero za rok.

Tym razem padło na wspomniany boczek Jamiego. Boczku kawał niebrzydki, nie za chudy, nie za tłusty, nacinamy co centymetr lub nawet gęściej.

2-3 ząbki przeciśniętego przez praskę czosnku, kilka ziarenek utłuczonego ziela angielskiego i tyleż pieprzu, łyżeczkę soli oraz rozmaryn i tymianek ucieramy z odrobiną oliwy na pastę.

Aromatyczną pastą nacieramy boczek.

Boczek układamy na warzywach (wzięłam ziemniaki, marchew, cebulę i ząbki czosnku w całości) wymieszanych z kapką oliwy, solą i ziołami takimi samymi, jakich użyliśmy do natarcia boczku – rozmarynem i tymiankiem.

Pieczemy dwie godziny w 200 stopniach, podlewając boczek w międzyczasie ze 2-3 razy wypuszczonymi przezeń sokami. I gotowe. Bardzo smakowicie i zimowo.

A teraz czas się przyznać – tak naprawdę, to tylko o jedno chodzi w tym przepisie. Nie o ten soczysty boczek. Wcale też nie o te pięknie skarmelizowane marcheweczki i aromatem boczkowym nasiąknięte ziemniaki. Nie o słodki smak pieczonego czosnku. Wcale nie – to są tylko przyjemne efekty uboczne. Clue programu jest inne – chodzi o kanapkę, jaką z resztkami boczku można sobie zrobić następnego dnia. O tak, to jest to.

Czarownice będą zadowolone. Reszta świata też.

Zwykły wpis

Z ciastem marchewkowym do tej pory było mi nie po drodze. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego. Dodatek cukinii, buraków, awokado czy nawet kiszonej kapusty do ciasta nie budził we mnie żadnych sprzecznych emocji. Może dlatego, że te ingrediencje na ogół miały akompaniament w postaci czekolady. A coś z czekoladą z założenia musi być dobre. Ciasto marchewkowe czekolady nie zawiera, więc może o to chodzi. A może nie, bo w kuchni logika czasem przegrywa z emocjami. Nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem, ale fakt jest faktem – ciasto marchewkowe do tej pory nie wyszło spod mych rąk ni razu.

Druga rzecz – zlot czarownic się szykował, a wiadomo powszechnie, że nie należy ryzykować przybycia na taką okazję z pustymi rękoma. Wertowałam, surfowałam, włosy z głowy rwałam szukając czegoś adekwatnego na tak zacną imprezę, ale akurat nic nie przemawiało do mnie. Często tak mam – jak nie trzeba, nie ma czasu i ogólnie nie pora, to miliard przepisów do wypróbowania spozira zalotnie z każdego kąta. A jak wręcz przeciwnie – upichcenie czegoś zachwyt budzącego jest potrzebą granicząca z koniecznością, to znalezienie odpowiedniego przepisu zdaje się być równie niedostępne jak Mount Everest zimą. I właśnie w tych okolicznościach trafiłam na przepis Dorotki na ciasto marchewkowe. Jak ona pisze, że jest najlepsze, to ja jej wierzę. Jak się okazuje słusznie, bo ciasto wyszło boskie. Czarownice były zadowolone (prawda czarownice kochane?)

Ze składnikami postępujemy jak przy muffinach, czyli oddzielnie mokre i oddzielnie suche traktujemy. Ja przeskalowałam temat na tortownicę o średnicy 26 cm, co w rezultacie dało następujące proporcje:

Składniki suche: 250 g mąki + 185 g cukru + 2 łyżeczki sody + 1.5 łyżeczki proszku do pieczenia + 0.5 łyżeczki soli + przyprawy piernikowe (3.5-4 łyżeczki gotowej, albo mieszanka własnych pomysłów uwzględniająca goździki, cynamon, gałkę muszkatołową i ziele angielskie).

Mokre składniki: 4 jajka + 130 g oleju

No i oczywiście marchewka – bez niej ciasto marchewkowe można by uznać za ździebko wybrakowane. A dodatkowo ananas i orzechy. Marchewki tartej bierzemy dwie szklanki, co stanowi ok. 300 g. Siekanego ananasa szklankę – czyli mniej więcej 3/4 puszki. Orzechów siekanych szklanki dwie – będzie to ok. 350 g.

Suche składniki łączymy z mokrymi za pomocą wyspecjalizowanej aparatury kuchennej, czyli łyżki. Dodajemy marchewkę, ananasa i orzechy, mieszamy do połączenia i przelewamy ciasto na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Pieczemy w 175 stopniach do suchego patyczka – u mnie trwało to godzinę. Dorota piekła w mniejszej tortownicy i u niej było to 40-45 minut. Trzeba ciasto podglądać.

Ciasto upieczone i wystudzone cudownie rozmnażamy za pomocą noża na warstwy dwie. Warstwy kremem przekładamy, uprzednio go zrobiwszy. Na krem ucieramy150 g masła w temperaturze pokojowej, a gdy będzie lekkie i białe niczym puch, dodajemy doń 260 g cukru pudru. Na koniec wmiksowujemy 500 g Philadelphii (lub Piątnicy) i 1.5 łyżeczki ekstraktu z wanilii.

Szczypta cynamonu dla dekoracji nie zawadzi

Jest pyszne, absolutnie, całkowicie, totalnie pyszne.

Rozgrzeszone gruszki

Zwykły wpis

Marzanna utopiona? Utopiona. No to ze spokojną głową można przystąpić do gotowania. Tylko tak nie do końca wiadomo, w jaki klimat uderzyć. Bo niby zimę definitywnie właśnie pożegnaliśmy, ale z drugiej strony wiosna nie specjalnie się kwapi do zajęcia zwolnionego tronu. Szarość za oknem śmiało może konkurować z najlepszą listopadową klasyką. Jednakowoż temperatury ewidentnie mają się ku lepszemu, na potwierdzenie czego Kot gubi takie ilości sierści, że z zrzuconych kłaków można by zrobić dwa i pół nowego kota. No.

Zatem wobec niemożliwości stwierdzenia czy to bardziej już wiosna, czy też może więcej jeszcze zima, dziś będzie i zimowo i wiosennie, owocowo i korzennie (bo rym częstochowski jest dobry na wszystko).

Gruszki, co oczywiste, trzeba obrać. A dodatkowo ściąć im dupki, aby bez problemu stanęły na baczność na talerzu.

Gruszkom towarzyszyć ma cudny korzenny aromat. Aby go wyczarować bierzemy laskę wanilii, parę kawałków kory cynamonu, kilka goździków, trochę angielskiego ziela i gwiazdkę anyżku.

Przyprawy zalewamy butelką czerwonego półwytrawnego wina, dosładzamy (5-10 łyżek cukru – w zależności od słodkolubności) i doprowadzamy do wrzenia.

Gdy wino się zagotuje zmniejszamy ognień, wkładamy gruszki i gotujemy je przez 20 minut (ewentualnie ciut krócej lub dłużej, w zależności od gruszkowych gabarytów).

Gotowe gruszki wyciągamy, do przestygnięcia zostawiamy, a sami zajmujemy się sosem. Oczywiście z pozostałego wina robionym, bo taka ilość dobra nie może się zmarnować. Wino odparowujemy na silnym ogniu, aż zmniejszy swą objętość bardzo znacząco i stworzy gęsty, aromatyczny sos – dokładnie tak jak tu, przy odparowywaniu octu balsamicznego.

A teraz gruszki sosem polewamy i ze smakiem zjadamy. Ot cała filozofia.

A teraz informacje dla kierowców – wino w procesie gotowania traci to co w nim najlepsze, czyli procenty. Mimo winnego charakteru gruszki te są bardzo niewinne.

Mezalians kulinarny

Zwykły wpis

Po pierwsze, ustalmy sobie jedno. Poniższe nie dotyczy Niesfornego Męża. Bo jego mózg działa inaczej. Siatkę neuronów ma tak zapętloną, że stworzenie jej mapy wymagałoby chyba sięgnięcia po co najmniej piąty wymiar. Z Niesfornym Mężem gra w kalambury to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, bo skojarzenia jakie próbuje zaprezentować są daleko poza percepcją przeciętnego człowieka. Przy okazji, w kalamburach niespełniony aktor z niego wychodzi, co również wydatnie wpływa na atrakcyjność tego widowiska. Ale nade wszystko widownia jest doprowadzona do niepohamowanych ataków radości wskutek niebywale rozwiniętej umiejętności skojarzenia wszystkiego ze wszystkim.  Niejeden radziecki naukowiec na badaniach mózgu Niesfornego Męża profesury  mógłby się dorobić.

Ja chyba bardziej przeciętnego człowieka przypominam. Moje myśli bardziej liniowo podążają. Czasem tylko nie da się ustalić gdzie jest początek, a gdzie koniec. Co było pierwsze – jajko czy kura? Myśli, zwłaszcza te niekontrolowane, popylają po wstędze Mobiusa. Ooo, mam czekoladę! -> A może by tak ciasto czekoladowe zrobić? -> Hmm, ciasto… -> Jakie by tu ciasto zrobić? -> Zobaczmy co mam na stanie. -> Ooo, mam czekoladę! W dowolnym miejscu można w tą pętlę wskoczyć, w równie dowolnym momencie ją opuścić.  Krążą te myśli, krążą i już nie wiem, czy ciasto czekoladowe zrobiłam, bo miałam ochotę na czekoladę, czy też miałam czekoladę, więc ciasto czekoladowe zrobiłam. Tak samo tym razem było. Nie wiem czy chęć spożytkowania kawioru uzewnętrzniła się w takiej formie, czy też smak na pieczonego ziemniaka szukał godnej oprawy. Wyszło pysznie, więc pozostawię ten dylemat nierozstrzygnięty.

Połączenie plebejskiego ziemniaka z burżuazyjnym kawiorem jest rewelacyjne. Nic dziwnego, że praktykowano mezalianse, skoro efekt może być tak zacny. Jak ktoś ma opory, to niech ziemniaczka okrasi śledziem, a kawior spożytkuje pod szampana. Też będzie dobrze.

Ziemniaki myjemy, pakujemy w sakiewki z folii aluminiowej i pieczemy w 180 st. przez 1,5 godziny. Upieczone ziemniaki przecinamy na pół i ostrożnie wydrążamy miąższ, by powstały ziemniaczane łódeczki.

Pamiętajcie, żeby ziemniaków upiec z nadwyżką – ok. 1/4 ziemniaków więcej, niż chcecie docelowo połóweczek uzyskać. Mi z 10 ziemniaków wyszło 7 nadzianych połówek.

Wydrążony miąższ łączymy z masłem i solą. Soli do smaku. A masła – to zależy. Mniej więcej 1 łyżeczka na ziemniaka, ale to bardzo zależy od odmiany. Chodzi o to, by ziemniaczany puch skleić w masę, którą będziemy nadziewać wydrążone połówki. No więc właśnie. Nadziewamy je z lekką górką – z tego powodu ziemniaków z nadwyżką trzeba było ugotować.

Zapiekamy je jeszcze przez 15 minut. Teraz tylko śmietana, kawior, zielsko jakieś (lub też zupełnie inny zestaw dodatków) i gotowe.

200% Nigelli w Nigelli

Zwykły wpis

Pomysł pierwotny był wręcz ordynarnie prosty. Wersja finalna zarzuciła ordynarność i pozostała po prostu prosta. Bo kto powiedział, że pyszności muszą być skomplikowane? No w sumie nikt. I słusznie!

Pomysł pierwotny zakładał, że upiekę ni mniej, ni więcej tylko megaczekoladowe muffiny Nigelli. Ale nie poczułam wystarczającej satysfakcji po dwóch minutach spędzonych w kuchni – bo tyle wystarcza by zrobić te muffiny. Musiałam, absolutnie musiałam, jeszcze choć trochę się pokręcić, pomieszać, poprzyprawiać i powąchać kuchenny świat. I tak o to pojawił się ciąg dalszy – również Nigellowy. Bo jako dodatek do wszystkiego co czekoladowe (i nie tylko) pokochałam miłością ogromną krem na bazie serka Philadelphia, ale już pewnie o tym wiecie. W każdy razie błogo i bosko wyszło. Hmmm…

Z muffinami postępujemy klasycznie – oddzielnie suche składniki łączymy, oddzielnie mokre, a następnie mieszamy wszystko krótko i byle jak.

Składniki suche (zrobiłam z połowy porcji – podane ilości starczą na 6 muffinów):

  • 125 g mąki
  • 85 g cukru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia + 1/4 łyżeczki sody
  • 1 łyżka kakao
  • 125 g gorzkiej czekolady – posiekana tabliczkowa albo groszki

Składniki mokre:

  • 125 ml mleka
  • 50 g rozpuszczonego masła
  • pół jajka (wzięłam całe, za to ilość masła zmniejszyłam do 30 g)
  • pół łyżeczki esencji waniliowej

Foremki napełniamy ciastem do 3/4 wysokości i pieczemy 15-20 minut w 180 stopniach.

Muffinom pozwalamy przestygnąć, a w międzyczasie robimy krem. Na 6 muffinów wystarczy jedno opakowanie serka, czyli 125 g. A przy tej okazji chciałam się z Wami podzielić bardzo cenną podpowiedzią Moniazo. Jest taki serek firmy Piątnica, który w wersji bez dodatków w postaci łososia czy czosnku całkiem dobrze udaje Philadelphię. Stoi zawsze gdzieś przy kanapkowych smarowidłach. Jego ogromną zaletą jest to, że jest tańszy prawie o połowę. Jeśli chodzi o smak i konsystencję, moim skromnym zdaniem szala nieznacznie na korzyść Philadelphi się przechyla. Ale doprawdy nieznacznie. Jeśli akurat nie trafię na Phili w rozsądnej cenie, to sięgam po Piątnicę bez wahania.

Wracając. 60 g miękkiego masła ucieramy na puch, łączymy je z 40 g cukru pudru, a na koniec dodajemy 125 g serka.

Wstawiamy krem na kilka minut do lodówki, żeby trochę się zebrał w sobie po tych mikserowych torturach. Smarujemy muffinki i tyle. Jesssu jakie to dobre. Choć tak proste.

Od chlebka się głuchnie

Zwykły wpis

Lojalnie uprzedzam, że sprzedaję teraz wieści z drugiej ręki, więc nie jest wykluczone, iż było nieco inaczej. Ale tak to już bywa z rodzinnymi dykteryjkami, że czasem się wykoślawiają wędrując przez pokolenia.  Jak w tej historii o szynce. No wiecie – córka pyta matki, czemu ta gotując szynkę odcina końcówkę. Ta jej odpowiada, że tak trzeba, bo jej matka tak robiła przez całe życie. Dziewczyna idzie więc do babci z tym samym pytaniem i uzyskuje analogiczną odpowiedź. Uparta była, więc drążyła temat dalej i poszła do prababci, również pytając ją czemu odcinała szynkową dupkę. A prababcia na to – no jak to czemu? Bo się do garnka nie mieściła!

Zaraz, zaraz, ja nie o szynce chciałam. A o chlebku. Bo było to tak, że moja praprababcia w zwyczaju miała gotować sobie na kolację cały garnek parówek. A wiedzieć Wam trzeba, że były to czasy okołowojennej zawieruchy i o parówki wcale  nie było specjalnie łatwo. Mając to na uwadze, rodzina sugestiami mniej lub bardziej delikatnymi próbowała mą praprababcię namówić do bardziej racjonalnego gospodarowania wiktuałami i na ten przykład konsumowania dwóch parówek, za to w towarzystwie pieczywa. Na co prababcia z uporem niezrównanym, zawsze i niezmiennie odpowiadała, że od chlebka się głuchnie. Cóż było robić, nikt nie chciał narażać nestorki rodu na zdrowotne uszczerbki i do jedzenia chleba jej nie zmuszano.

Nie wiem na ile poważnie praprababcia swych zasad się trzymała, ale sądzę, że dla tego chlebka mogłaby je, przynajmniej na chwilę, porzucić. Bo to nie byle jaki chlebek. Sam jeden robi za całą kanapkę. Charakterny, mięciutki, łatwopodzielny i najlepszy na ciepło.

Jeśli nie boicie się o swój  zmysł słuchu, to polecam. Bardzo polecam.

Zatem. W garnuszku podgrzewamy 60 ml piwa (z ciemnym chlebek jest genialny) i 4 łyżki masła do czasu, aż masło się rozpuści. Wówczas zestawiamy z ognia i dolewamy jeszcze 80 ml piwa. Odstawiamy by trochę przestygło, ale nadal było ciepłe.

W robocie kuchennym albo po prostu w misce łączymy 280 g mąki pszennej, 2 łyżki cukru, opakowanie (7 g) suchych drożdży i łyżeczkę soli. Mieszając, dolewamy piwno-maślaną mieszankę. Następnie dodajemy 2 jajka (w temperaturze pokojowej), mieszamy do połączenia i w końcu dodajemy resztę mąki: 140 pszennej + 40 g żytniej lub 185 g (tak, miałam na myśli 185, nie 180)  samej pszennej. Zostawiamy ciasto do podwojenia objętości, czyli na ok. godzinę.

W czasie gdy ciasto wyrasta przygotowujemy wypełniacz.

Po pierwsze, 150 g tartego cheddara mieszamy z przyprawami: łyżeczką papryki, łyżeczką musztardowego proszku, 1/2 łyżeczki soli i większą szczyptą pieprzu.

Po drugie, rozpuszczamy 3 łyżki masła do którego, już z dala od ognia, dodajemy łyżkę musztardy, łyżeczkę sosu Worcestershire i trochę ostrego sosu chili. Mieszamy, aż powstanie gładki, emulsyjny sosik.

Ok, wszystko przygotowane, przystępujemy do czynności właściwej. Ciasto rozwałkowujemy na prostokątną płachtę (50×30 cm) i kroimy ją na mniej więcej równe pasy (równolegle do krótszego boku).

Każdy pas smarujemy sosem musztardowym – lepiej robić to pas po pasie, niż od razu wysmarować całość. Jak ciasto się rozmoczy trudniej będzie je złożyć w całość.

Na podkład z sosu wysypujemy ser – po 1/4 na pas. I przykrywamy to kolejnym płatem ciasta. Górną warstwę też smarujemy sosem i posypujemy serem.

Następnie kroimy chlebek na porcje, które przekładamy do natłuszczonej blaszki. Zabawa polega na tym, że porcyjki trzeba ustawić na sztorc. By sobie to zadanie ułatwić, można blaszkę postawić zupełnie pionowo, ale wtedy chlebki siłą grawitacji dążą ku dołowi i chlebek wychodzi z jednej strony bardziej spiętrzony. Mi najlepiej się działało z blaszką ustawioną pod kątem ok 45 stopni.

Gdy ciasto w porządku odpowiednim znajdzie się w blaszce zostawiamy je ponownie do wyrośnięcia na ok. 45 minut.

Pieczemy w 180 stopniach przez 25-35 minut – aż chlebek będzie przypieczony.

Pozwalamy mu przestygnąć kilka minut w foremce, a potem to już tylko wyciągamy i wcinamy. Na ciepło. Z piwem. Uprzedzam, że znika błyskawicznie.

Przepis z smittenkitchen.com


Z pozdrowieniami od Fidela Castro

Zwykły wpis

Były kiedyś takie piękne czasy, gdy oranżada w proszku zlizywana bezpośrednio z ręki wprawiała człowieka w niebotyczny zachwyt. Skakanie w gumę było rozrywką równie wciągającą co call of duty, względnie simsy. A brukiew nie była ekstrawagancko staroświeckim warzywem. W tych pięknych czasach, gdy codzienny asortyment sklepów składał się z octu i groszku, czasem, przeważnie w okolicy świąt, dopływał do Polski statek z Kuby. Statek wyładowany pomarańczami.

Pomarańcze dawno utraciły swój świąteczny charakter. Albo też każdy dzień stał się świętem – zależy jak na to spojrzeć :-) W każdym razie ogólnodostępność pomarańczy to fakt, na dodatek dość pozytywny. Bo przecież nutka pomarańczy potrafi zmienić bardzo wiele: wino grzane podrasować, w wersji smażonej – pączka uszlachetnić, a z czekoladą, to już cuda, prawdziwe cuda czyni. Jeśliście cudów żądni, to zaopatrzcie się w pomarańcze. Koniecznie.

W tej tarcie Jamiego Olivera stężenie czekolady nie daje się ogarnąć żadną skalą. Choć czekolada zagryzana czekoladą i zapijana kakao jest pyszna, to jakieś urozmaicenie, by nie znudzić się tematem, jest mocno wskazane. Pomarańcza w roli urozmaicającego czynnika sprawdza się wręcz wybornie. Wchodzicie w temat? No to zakasujemy rękawy!

Trochę skorygowałabym Jamiego jeśli chodzi o proporcje, bo pojechał z ilością ciasta – u niego było to rozpisane na 320 g masła przy formie o średnicy 28 cm. Z przeliczenia na moją formę o średnicy gdzieś pomiędzy 26 a 27 cm wychodziła proporcja na 285 g masła. I taką zastosowałam, zostając w efekcie z ilością ciasta pozwalającą na zrobienie drugiej tarty. Następnym razem wzięłabym połowę oryginalnej porcji.  I poniższe ilości tą korektę uwzględniają. Jak mi nie ufacie, to weźcie po prostu wszystkiego dwa razy więcej :-)

160 g masła ucieramy na puch z 110 g cukru.

Do masła dodajemy skórkę z 1 dużej pomarańczy.

Przygotowujemy 280 g mąki, 30 g kakao, półtora jajka

Łączymy masło z połową mąki i kakao, następnie dodajemy jajka, a na koniec resztę mąki. Zagniatamy z ciasta kulę, którą na godzinę pakujemy do lodówki. Następnie ciasto rozpłaszczamy za pomocą wałka, wykładamy nim formę i pakujemy w tej postaci na pół godziny do zamrażalnika.

Tak przygotowany spód pieczemy 12-15 minut w 180 stopniach.

Najpóźniej gdy spód się piecze, bo nie ma przeciwwskazań by zająć się tym wcześniej, robimy wypełniacz do naszej tarty. Tu już w kwestii proporcji zgadzam się z Jamiem – wystarczyło przeskalować na ciut mniejszą formę i było dobrze.   W rondelku podgrzewamy 180 ml mleka, 500 ml kremówki i 55 g cukru. Gdy mikstura będzie na granicy wrzenia ściągamy ją z ognia i wrzucamy 310 g pokruszonej gorzkiej czekolady. Mieszamy do pełnego jej rozpuszczenia.

Na koniec dodajemy 2 jajka (oraz ewentualnie łyżeczkę cointreau lub innego likieru pomarańczowego). Mieszamy, aż masa będzie gładka i wylewamy na podpieczony spód.

Tartę pieczemy w 170 stopniach przez 15 minut. Po tym czasie będzie jeszcze wydawała się płynna, ale gdy przestygnie będzie idealna. Zwłaszcza w towarzystwie kleksa kwaśnej śmietany.

Ponoć diabeł maczał w tym palce

Zwykły wpis

Ja już z fazy nastoletniego buntu milion lat temu wyrosłam. Już nie rysuję krwią z czarnego koguta pentagramów w piwnicy. Nie wymykam się potajemnie na czarne msze. I nie wytapetowałam sobie mieszkania w motyw trzech szóstek. Ale jak coś diabelsko kusi, to nadal się nie mogę oprzeć. Diablo dobry aksamit już przerabialiśmy.  Tym razem coś na ostro, na grzesznie i ponoć bardzo zbawiennie na kaca działające przyciągnęło mą uwagę. Deviled eggs. Chciałoby się powiedzieć, że diabelskie jaja, ale zbyt dwuznacznie do brzmi ;-)

Niby takie zwykłe faszerowane jajka, a jednak nie do końca zwykłe. Rewelacyjne są! Bo po pierwsze, w smaku bardzo akuratne, doprawione z pazurem i ogólnie takie, że ma się ochotę sięgnąć po kolejne. A po drugie konsystencja farszu jest boska – kremowa, gładka, wręcz godna tortu. No cóż, jak na seriouseats.com mówią, że to najlepszy przepis na te jajka, to ja im wierzę. I Was też do odrobiny wiary i spróbowania zachęcam.

Na faszerowane jajka niewątpliwie będą potrzebne jajka. Nie zaskoczę Was również tym, że jajka powinny być ugotowane na twardo. Drobna uwaga – proporcje podaję na 4 jaja.

Jajka przecinamy na pół i wyłuskujemy żółtka. Miksujemy je z kopiastą łyżeczką majonezu, płaską łyżeczką musztardy, niepełną łyżeczką octu, ostrym sosem chili (od kilku kropel wzwyż – wedle zamiłowania do ostrości) i solą do smaku. W trakcie miksowania (jak przy robieniu majonezu) dolewamy trochę oliwy – ok. 1 łyżeczki.

Farsz starcza na mniej więcej 2/3 białkowych połówek. Przy 4 jajach połówek było, jak łatwo zgadnąć 8, a farszu starczyło na wypełnienie 5 z nich.

Nafaszerowane jaja posypujemy ostrą papryką lub nawet chili cayenne, upiększamy szczypiorkiem i skrapiamy oliwą, koniecznie extra vergine. Nie będę kłamać, diabelsko dobre są.