Category Archives: sezonowo

Obustronny zachwyt i szparagi

Zwykły wpis

Ale się porobiło! Dobrze, że mamy akurat najdłuższe dni roku, bo inaczej nie pomieściłyby natłoku wydarzeń. Rozrywka goni rozrywkę, spotkania rozkosznie towarzyskie się piętrzą, a do tego wszystkiego podróże kolejne odbywać trzeba. Bo jak się bilet kupiło, to pojechać trzeba, prawda? Nawet jak się planowało podróż w Przekornym Kajtkiem, a celem był Stambuł, tak? No właśnie… Ale! Zwykłe zorganizowane i nudne wycieczki nigdy mnie nie kręciły, a poza tym uznaliśmy, że telewizja na pewno kłamie. I wiecie co? Ona naprawdę kłamie!

I żeby nie było, wcale nie twierdzę, że na placu Taksim nic się nie dzieje. Że nie ma protestów, że armatki wodne i gaz łzawiący nie poszły ani razu w ruch. Ale powtarzające się nagłówki, że cały Stambuł wrze i że przez Turcję przechodzi rewolucja, były, delikatnie mówiąc, mocno przesadzone. Taktycznie postanowiliśmy ominąć problematyczny plac, bo w końcu trochę rodzicielskiej odpowiedzialności gdzieś głęboko we mnie drzemie. W efekcie nie widzieliśmy ani jednego demonstranta i ani jednego policjanta. Serio. A jednocześnie cały czas śledziłam nagłówki w polskich gazetach. Oj jakże mocno stały one w sprzeczności z tym, co widziałam na własne oczy! Czyli potwierdzone – media kłamią.

Bo w Stambule nie tylko uszczerbku na zdrowiu nie doznaliśmy, ale wręcz przeciwnie – wypoczęliśmy i unurzaliśmy się po pachy w cudownej, leniwo-chaotycznej atmosferze miasta. W czasie gdy my zachwycaliśmy się Stambułem, Stambuł zachwycał się nami. No może nie tyle nami, co jednym z nas. Bo Przekorny Kajtek, który wygląda już jak ludzik Michelin, zawojował Turków i Turczynki swoimi białymi fałdeczkami – kolejki by zrobić sobie z nią zdjęcie były dłuższe niż do misia na Krupówkach ;-) No i jeszcze ich uliczne jedzenie! Trawestując wiesza:

Ktokolwiek będziesz w tureckiej stronie

pod bosforskiej cieśniny brzegi podjechawszy

pomnij by minąć mostowe restauracje

i balik ekmek zjeść od ulicznego sprzedawcy!

:-)

2013-06-24-01

No.

Ale wróciliśmy, a na wspomnieniach człowiek długo nie pociągnie. Jednak trzeba jeść. A co jeść? Wiadomo – szparagi – to już ich ostatnie chwile na straganach.

Cooking&eating

Podsmażamy dymkę i czosnek na niewielkiej ilości oliwy.

Cooking&eatingDorzucamy umyte, pozbawione zdrewniałych końcówek i pokrojone na mniejsze kawałki szparagi. Smażymy kilka minut.

Cooking&eatingSkrapiamy je cytryną, solimy i pieprzymy.

Cooking&eatingDorzucamy pół pęczka pietruszki, a następnie robimy łyżką zagłębienia w szparagowej siekance. W zagłębienia wbijamy jajka. Każde jajko trzeba jeszcze ciut dosolić z wierzchu.

Cooking&eatingPrzykrywamy garnek i trzymamy wszystko na ogniu do czasu gdy jajka zetną się w pożądanym stopniu. Podsypujemy resztą pietruszki i wcinamy ze smakiem. Pycha!

Cooking&eating

Cooking&eating

Cooking&eating

Piernik. Żeby nie zwariować.

Zwykły wpis

Co roku jestem bliska stwierdzenia, że święta wymyślono tylko po to, żeby człowiek zwariował. Z roku na rok cała zabawa zaczyna się coraz wcześniej. I ja coś czuję, że wiem, do czego to zmierza. No bo przecież nie byłby to pierwszy przypadek czasowego przesunięcia. Wszakże z ciuchami już tak się stało. Kiedy należy szukać wyramiączkowanych bluzek i kusych gaci? Najlepiej wcześniuteńką wiosną, bo wiosną późną już wszystko jest przebrane. W czerwcu zaczynają są wyprzedaże, a od lipca na wieszakach zaczyna rozpychać się kolekcja jesienno-zimowa.

I to wcale nie jest ta jedna jaskółka co wiosny nie czyni. No bo takie magazyny, żurnale i inne kolorowe miesięczniki, to niby co? Jak się chce styczniowy numer przeczytać, to przecież nie należy szukać go na półkach w styczniu. Już go stamtąd dawno wyparł numer lutowy. Styczniowy numer oczywiście należy kupować w grudniu. Choć to akurat słuszna koncepcja. Wszak w grudniu świat się skończy i gdyby do stycznia trzeba było czekać na styczniowy numer, to by się go nigdy nie przeczytało. A tak, proszę, da się.

W każdym razie za parę lat w okolicy sierpnia jakiś rubaszny Mikołaj w hawajskiej koszuli będzie nas naganiał do kupowania prezentów. Last christmas i gave you my heart rozbrzmi w rytmie reggae. A biura podróży poinstruują swoich egipskich rezydentów, żeby palmy przyozdobić bombkami. Za to w listopadzie będzie już pozamiatane. Będzie dawno po sezonie świątecznym i kupno lampek choinkowych będzie równie trudne jak zakup bikini w końcówce sierpnia. No a dzięki temu jak już nastanie 24 grudnia, to będzie można na spokojnie poświętować. I ja dzisiaj właśnie o tym. Czyli o pierniku, który całe zamieszanie robi wcześniej. A jak przychodzą święta, to można go spokojnie i bez nerwów zjeść.

Cooking & EatingTak, wiem, na zdjęciu są babeczki. Ale musicie mi wybaczyć – to zdjęcie pełni tylko funkcje poglądowe. Wszakże piernik właściwy musi poczekać do świąt. Sami rozumiecie. Nie mogłam go jeszcze rozkroić. Celem zrobienia zdjęć część ciasta odłożyłam i upiekłam z niego z miejsca konsumowalne babeczki. Też pyszne, żeby nie było. A niezależnie od kształtu jaki ciastu nadać zamierzamy, początek zawsze jest taki sam. Bierzemy 250 g margaryny i 500 g cukru. Ja wzięłam pół na pół biały i brązowy.

Cooking & EatingUmieszczamy tłuszcz i cukier w dużym garnku i dodajemy do nich 0,5 kg miodu.

Cooking & EatingZalewamy cały ambaras mlekiem w ilości 0,5 l i podgrzewamy aż cukier i tłuszcz się rozpuszczą. W czasie gdy to się dzieje, przygotowujemy przyprawy – po pół łyżeczki tłuczonych goździków, tartej gałki muszkatołowej, cynamonu i anyżu.

Cooking & EatingPrzyprawy dodajemy do płynnej masy i pozwalamy im się trochę zagrzać w tłuszczu. Dzięki temu uwolnią pełnię aromatu. Następnie dodajemy 1 kg mąki oraz 2 płaskie łyżeczki sody.

Cooking & EatingŁączymy składniki w ciasto. Nie ma nawet potrzeby sięgać po mikser – wystarczy drewniana łyżka. W kolejnym kroku dodajemy do ciasta 4 jajka i ponownie mieszamy.

Cooking & EatingOstatni etap to bakalie. Dodajemy orzechy włoskie, migdały, rodzynki, żurawinę i co tam się jeszcze nawinie. Razem bakalii powinno być ok. 0,5 kg.

Cooking & EatingNaszpikowane bakaliami ciasto przelewamy do foremek. Mi starczyło ciasta na dwie keksówki – jedną o długości 35 cm, drugą 25 cm – i dwie małe babeczki do zdjęcia :-) Ciasto wlewamy do 3/4 wysokości foremki, bo pięknie rośnie.

Cooking & EatingPieczemy w 180 stopniach, aż będzie dobry – to cytat z autorki przepisu, centkowej Babci. Okazało się, że piernik jest dobry, gdy upiecze się to „suchego patyczka”, co zajęło mi 1 h 15′. Babeczki były gotowe już po pół godzinie – to na wypadek, gdybyście w ten motyw poszli.

Cooking & EatingPierniki po wystudzeniu można od razu przysposobić do jedzenia lub zawinąć w pergamin i przechowywać do świąt. Choćby i przez parę tygodni. Bezpośrednio przed podaniem trzeba je tylko polewą czekoladową potraktować. Ja bym raczej rozpuściła tabliczkę czekolady, rozrzedziła 2 łyżkami śmietanki i taką pierzynką przykryła piernik. Ale jeśli trzymać się przepisu centkowej Babci, to trzeba wziąć 80 g margaryny, 4 łyżki cukru, 1 czubatą łyżkę kakao oraz 1 łyżkę wody i rozpuścić wszystko razem na gorąco. Tak czy siak, czekoladą piernik dekorujemy. W święta wystarczy go już tylko zjeść :-)

Cooking & Eating

Cooking & Eating

Cooking & Eating

 

Kulinarna odskocznia

Zwykły wpis

Człowiek się uczy całe życie. Na ten przykład Niesforny Mąż dopiero w dojrzałym wieku męskim dowiedział się, że gdy zmywarkowe tabletki się skończą, to należy pójść do sklepu i kupić nowe. Do momentu przeprowadzenia eksperymentu, ku przestrodze potomnych opisanego w niniejszym akapicie, żył w głębokim przekonaniu, że miast biec do sklepu można zastępować je płynem do mycia naczyń. Tak. Dzikie ilości piany wypełzające ze zmywarki i podbijające nieubłaganie kolejne centymetry kwadratowe kuchennej podłogi to jest coś. Widok dość niezapomniany.

Powyższe pokazuje, że informacje przyswaja się lepiej za sprawą praktyki niźli teorii. No niestety to fakt. Dopiero totalna masakra i inne drastyczne sceny w obrębie jamy ustnej nauczyły mnie, że gorący karmel, jakkolwiek apetycznie pachnie, nie powinien być konsumowany wprost z garnuszka. Błagam, uwierzcie na słowo.

A żeby się całe życie uczyć, trzeba sobie stwarzać ku temu sytuacje i próbować nowych rzeczy. Jako że powszechnie wiadomo, że podróże kształcą, to wniosek stąd prosty, że najlepiej uczyć się poprzez świata zwiedzanie. I tym sposobem, krajów pięć przejechawszy, nauczyłam się kolejnej rzeczy o sobie. Choć mięsożerna jestem w każdym calu, tatar może zastąpić mi deser, a obiad bez mięsa trąci mi lekkim wybrakowaniem, to mam swoje wewnętrzne mięsne limity. Przez pierwszy tydzień wciągałam pljeskavicę zapamiętale. W drugim tygodniu jeszcze mi smakowała. A w trzecim poczułam już zdecydowany opór. I dlatego wracam z przepisem zdecydowanie warzywnym. A pljeskavicę w najbliższym czasie mogę oglądać co najwyżej na zdjęciach.

No. To teraz zróbmy leczo. Wszakże obfitująca w papryki jesień to czas dla niego najlepszy.

Trafiłam na bazarku na paprykę ramiro – jest słodka i pozbawiona upierdliwych pestek. Do leczo nadaje się idealnie. Aczkolwiek dla kolorytu warto sięgnąć również po papryki innych kolorów. I troszkę chili dla dodania sprawie pikanterii.

Oprócz papryki będzie nam potrzebna cebula. Dużo cebuli. Tak z pół kilo na każdy kilogram papryki.

Dodatkowo przydadzą się nam pomidory. Do leczo cudownie się nada, a jakże, pomidor rasy paprykowej. Pomidory sparzamy i obieramy ze skórki. Pomidorów bierzemy wedle uznania – tyle co papryki lub trochę mniej. Ja wolę mniej, bo dla mnie leczo to nade wszystko sprawa paprykowa.

No i przy takiej dominacji warzyw nie strach sięgnąć po odrobinę mięsnego aromatu. Małe pętko podwędzanej kiełbasy i 10 dkg boczku będą ilością odpowiednią.

Jak już wszystko jest przygotowane, to ciąg dalszy jest bardzo prosty. Podsmażamy boczek pozwalając mu uwolnić tłuszczyk. Na wytopionym tłuszczu podsmażamy kiełbasę, a następnie również cebulę. Gdy cebulka się zeszkli, wrzucamy usiekaną uprzednio górę papryki.

Paprykę dusimy chwil parę (5-10 minut) i następnie wrzucamy pokrojone pomidory. Podlewamy leczo odrobiną wody, doprawiamy solą, pieprzem i papryką. Ja doprawiam tylko papryką słodką, za to dodaję 1-2 posiekane chili. Alternatywnie można chili nie dodawać, za to przyprawić danie również papryką ostrą. Całość dusimy pod przykryciem ok. pół godziny – po tym czasie papryka powinna być już miękka, ale nadal jędrna. Jeszcze tylko trzeba zadecydować czy lepiej jeść leczo z pieczywem czy z ziemniakami (oczywiście że z pieczywem! ale ja wcale niczego nie narzucam). No. Warzywna odskocznia od mięsa gotowa. Pyszna odskocznia :-)

A konkursu podróżniczego tym razem nie ma. Bo nagrody nie przywiozłam żadnej na zachętę. Ale może ktoś ma jakieś pomysły co się na odwiedzone 5 krajów składa i chce się pobawić w zgadywanie nawet bez nagrody?

 

 

 

 

 

 

Dobra rada + zakupoholizm = pyszności

Zwykły wpis

A wszystko się zaczęło od tego, że kupiłam dynię. Była taka piękna i pomarańczowa, że nie mogłam się powstrzymać. Mam czasem takie napady w sklepie, nade wszystko i głównie na dziale spożywczym, że coś kupuję tylko dlatego, że mnie zachwyca, a nie dlatego, że mam pomysł na wykorzystanie nabytku. Bo akurat są papryczki chili, które są nie zawsze. Albo świeży majeranek. Czy też karambola albo inny fenkuł.  I z wielką regularnością się tak złośliwie składa, że wena, odpowiedni przepis oraz podaż ingrediencji nie chcą się ze sobą skorelować w czasie.

Kiedy indziej brak pomysłów nie jest problemem. A przynajmniej nie było to problemem w przypadku dyni. Wręcz pomysłów miałam nadmiar, jeden lepszy od drugiego. Jednak podaż towaru też nie lubi iść w parze z czasem. Moim czasem. I tak, dynię kupiłam – bo była. Natomiast chwili na jej wykorzystanie szukałam przez tydzień. Bo w przypadku dyni potrzebowałam takiej dłuższej chwili.

No i jeszcze muszę wspomnieć, bo wydatnie to wpłynęło na końcowy sukces, że gdzieś kiedyś widziałam świetną radę, żeby do czegoś tam dodawać puree ziemniaczane w wersji instant. Za chińskiego boga nie jestem sobie w stanie przypomnieć gdzie tę radę widziałam, jak również do czego należało dodawać ziemniaczany puch. Ale jako że rada była dobra, to wzięłam ją sobie do serca :-)

Koniec końców powstały one. Piękne, pomarańczowe, kuszące i sycące. Pierwszy raz wyszły mi tak pyszne. Rewelacyjne dyniowe gnocchi.

Dodatek ziemniaczanego puree w proszku okazał się naprawdę fantastycznym pomysłem. Podstawowy problem przy robieniu gnocchi to zbyt wilgotna dynia. W rezultacie, trzeba się ratować dodawaniem większej ilości mąki, co skutkuje twardymi, gliniastymi kluchami. Podobno dynia hokkaido jest odpowiednio suchą odmianą. Jednak ja bardzo rzadko na nią trafiam i jestem zdana na inne odmiany. Przy triku z puree to nie problem. Czy może być lepiej?

Zaczynamy od dyni. Kroimy ją na cząstki i pieczemy do miękkości w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni. Przykryłam dynię folią by się nie spiekła i nie miała wysuszonych na wiór brzegów.

Upieczoną dynię studzimy, pozbawiamy skórki i przerabiamy na puree.

Uzyskałam 750 g dyniowego miąższu i do tego dopasowałam proporcje pozostałych składników. Robiłam ciasto na oko, ale sumiennie wszystko zważyłam i zmierzyłam. Poza dynią potrzebne będzie: ok. 100 g mąki, 70 g ziemniaczanego puree w proszku, 1 jajko i łyżeczka soli. Zagniatamy wszystko na ciasto, zaczynając od połowy mąki i podsypując ją w razie potrzeby. Chodzi o to, żeby mąki wgnieść najmniej jak się da.

Na podsypanej mąką stolnicy poddajemy ciasto dalszej obróbce – formujemy z niego wałki, które kroimy na równe kluskowe porcje.

Każdą porcję ciasta turlamy w dłoniach oprószonych mąką, aż osiągnie odpowiedni stopień krągłości. Następnie widelcem odgniatamy charakterystycznego pasiaka.

Gnocchi gotujemy od razu. W sensie jak tylko skończymy je lepić, to od razu wrzucamy do już gotującej się wody. Osolonej oczywiście. Ewentualnie, w drodze absolutnego wyjątku, można gnocchi do czasu gotowania przez parę godzin przechowywać  w lodówce. Jeśli większe wyprzedzenie jest Wam potrzebne, to raczej ugotujcie od razu po ulepieniu i przechowujcie już  ugotowane.

W czasie gdy kluchy się gotują, a gotują się krótko – 2-3 minuty od wypłynięcia – przygotowujemy jedyne potrzebne im towarzystwo. Czyli szałwiowe masło. W tym celu na rozpuszczone masło wrzucamy szałwiowe listki i smażymy kilka minut na nie wielkim ogniu, pilnując, by masło się nie przypaliło. Szałwiowym masłem polewamy hojnie kluchy.

Na koniec jeszcze trochę tartego parmezanu i gotowe. Pycha! Absolutna rewelacja!

 

Z podanych proporcji wyszły 3-4 porcje (w zależności od apetytów). A korespondent specjalny w postaci Niesfornego Męża donosi, że następnego dnia, na zimno, również smakują wybornie :-)

 

Orzeźwienie kontratakuje

Zwykły wpis

Zasadniczo pobieżnie zaczęło mi się podobać. Te upały, znaczy się. Bo najpierw, to jednak miałam coś przeciwko. Wszak żyć i funkcjonować na normalnych obrotach, to się w ten sposób nie da. Zwłaszcza, jak nie ma się w pracy klimy (tak, są jeszcze takie miejsca na tym łez padole!). Ale. Nie tylko ja doświadczam zwolnienia obrotów. Doświadczają go również wszyscy wokół.

Każdy, w pełni egalitarnie, topi się na słońcu, wzdycha, żąda prawa do sjesty oraz pogardliwie prycha na jakikolwiek dress code. Każdy brutalnie domaga się prawa do odsłaniania nie tylko ramion i palców u stóp, ale również każdej innej części ciała, jeśli tylko daje to nadzieję na odrobinę orzeźwienia. Szef wszystkich szefów zrzuca krawaty na rzecz bermudów, bardzo ważna pani dyrektor obcasem próbuje zmusić hydrant by swą wodną moc uwolnił,  a spięty na co dzień kierownik tapla się beztrosko w fontannie.

Wobec takiego rozluźnienia obyczajów praca bardziej przypomina plażę. A że poplażować sobie lubię, to i te upały w końcu zyskały mą sympatię. A jak jeszcze zapewnimy menu odpowiednie do poziomu słupka rtęci, to już naprawdę nie ma na co narzekać.

Lekka, bardzo soczyście orzeźwiająca sałatka, przy której na dodatek nie ma wiele pracy. Czy może być coś lepszego na tropikalne upały? Pewnie nie.

Sprawa jest prosta.Siekamy jedną czerwoną cebulę na cienkie półplasterki, które wrzucamy do soku z limonki by straciły część swej zadziorności.

W czasie gdy cebula się pluska w soku, poddajemy dekompozycji dorodnego arbuza. Idealnie gdy arbuz jest schłodzony, ale nie aż tak lodówkowo zimny.

W międzyczasie możemy sobie zblenderować parę arbuzowych kąsków z miętą i lodem, a dalsza część przygotowań stanie się przyjemniejsza.

Po arbuzie bierzemy się fetę – ją również rozbijamy na części pierwsze. Na 3/4 arbuza wzięłam jedno opakowanie fety.

Łączymy w kolorowy patchwork arbuza, fetę i listki z paru gałązek mięty.

Wprowadzamy dodatkowe kolory pod postacią cebuli (sok z limonek zachowujemy) i czarnych oliwek

Jeszcze ostatnie szlify – szczypta grubotłuczonego czarnego pieprzu, kapka oliwy i pozostałego po moczeniu cebulki soku z limonek i…

… i porcja orzeźwienia gotowa! Pycha! Z resztą przepis ze zbiorów Nigelli, więc nie mogło być inaczej.

Zbrodnia i kara

Zwykły wpis

Pytałam na fejsie ostatnio, co uczynić wobec tak pięknego pudełeczka malin, a raczej pudełeczka pięknych malin:

Zdania były podzielone. Niektórzy wróżyli malinom słodką przyszłość w cieście, inni opowiedzieli się za pożarciem owoców żywcem. Wobec tak nierozstrzygalnego dylematu postanowiłam zastosować fortel. Kupiłam drugie opakowanie malin, nie miej pięknych, i oba zastosowania uskutecznić postanowiłam. I pokarało mnie. Za to niepohamowane łakomstwo i przesadną miłość do pyszności.

Najpierw się okazało, że masło ma twardość granitu. Tak to bywa, gdy wyciąga się je prosto z lodówki. Mimo głębokiego przekonania, że ja przecież na pewno,  na mur i nie możliwe żeby nie wyciągałam je by zmiękło. Cóż fakty swoje, ja swoje, a świadków brak – nie wiadomo kto ma rację.

Potem złośliwie okazało się, że jajka wyszły. Prawdopodobnie pisklęta wydobyły na zewnątrz nóżki bądź skrzydełka i oddaliły się w nieznanym kierunku. Bo przecież jakby jajek od początku nie było, to ja bym o tym pamiętała i je kupiła. Prawda? No właśnie. Wiadomo zatem, że były, tylko wyszły. Wobec uciekających pisanek, nie miałam innego wyjścia jak udać się do sklepu.

Sklep, na ogół leniwy tą porą dnia, tym razem najechany został przez wycieczkę małych puzonistów, 38 przedstawicieli lokalnego oddziału emerytów i rencistów oraz sporą liczbę wystraszonych osobników płci męskiej, usilnie, pod groźbą domowej awantury, próbujących przypomnieć sobie czym się różni kalafior od brokuła. Jednym słowem kolejki do kas miały długość chińskiego muru. Gdy już postałam w kolejce odpowiednio długo, by pokontemplować mój grzech malinowy ze wszystkich stron, by zrozumieć i pogodzić się z koniecznością poniesienia kary za malinową rozwiązłość, jak również by przeczytać całą Zbrodnię i karę, nadeszła wreszcie moja kolej. No i chyba wiadomo co się okazało, prawda? No oczywiście, że zapomniałam portfela…

Ale. To nie jest opowieść grozy. Panie kasjerki mnie znają. Co prawda chyba nie wystarczająco dobrze ;-), bo postanowiły mi zaufać i jajka na kredyt sprzedać. I od tego momentu, już bez przeszkód, malinowa przygoda się potoczyła.  I jeśli tylko powstrzymacie się przed zakupem dodatkowych malin, to Wam też to ciasto trudności nie przysporzy. Za to rozkoszy – a i owszem.

Sprawa jest prosta. 55 g miękkiego masła ucieramy z 145 g cukru.

Gdy maślana masa będzie puszysta i jasna sięgamy po kolejne składniki – dorzucamy 1/2 łyżeczki waniliowego ekstraktu, 1/2ł łyżeczki startej skórki cytrynowej oraz 1 duże jajko w temperaturze pokojowej.

130 g mąki mieszamy z 1/2 łyżeczki sody, 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia i 1/4 łyżeczki soli. Ponadto odmierzamy 120 ml maślanki. Teraz na zmianę, na niskich obrotach miksera, dodajemy mąkę i maślankę – w trzech ratach będzie dobrze. Ciasto wylewamy do natłuszczonej masłem i przesypanej mąką tortownicy o średnicy 22 cm. Następnie wrzucamy na wierzch dorodne maliny, od których zaczęło się całe zamieszanie.

Jeszcze z góry posypujemy ciasto łyżką cukru i możemy wstawiać do piekarnika nagrzanego do 200 stopni na 20-25 minut. Ciasto studzimy chwilę w blaszce, a następnie dostudzamy na kratce.

Jeszcze tylko muśnięcie cukrem pudrem i gotowe. Pycha!

Przepis wzięłam stąd.

Porsche, botoks i marchewka

Zwykły wpis

Młodość to jest młodość. Nie ma się co oszukiwać, że czas na nas nie działa. Oj działa. Kiedyś człowiek balował do świtu, brał szybki prysznic, wypijał kawę i biegł na ćwiczenia, bo akurat wypadało zaliczenie czy inna prezentacja nie do opuszczenia. Co więcej, potem się wychodziło z zajęć i szło na kolejne harce. Również do świtu. I prawdopodobnie na tym etapie rozwoju człowiek zużywa wszelkie poukrywane w zakamarkach ciała nadwyżki energii i potem już musi funkcjonować bez turbodoładowania. A całonocne imprezy odpokutować wyglądem w typie zombi.

Młodość przyciąga spojrzenia. Wystarczy że idzie takie młode dziewcze ulicą i to wystarczy – nieufryzowane to to, nieumalowane, w strój nawet nie zainwestowała, ba, wręcz na stanik poskąpiła, a i tak wszystkie męskie spojrzenia zawisają na niej. I żadne push-upy, make-upy, tapiry i botoksy po które sięgają staruchy i wariatki nie są w stanie analogicznego efektu zapewnić. I to nie tak, że temat jeno kobiet się tyka. Te wszystkie męskie kryzysy wieku średniego, to niby taki pikuś? To bardzo groźne schorzenie jest. W lepszym przypadku można skończyć z czerwonym porsche, w gorszym – z wyglądem w typie Krzysztofa Ibisza.

I to nie tak, że tylko ja coraz grubszą szpachlą twarz retuszuję, a Niesforny Mąż łamie głowę czy na pewno w kolorze czerwonym to porsche być musi. O nie, człowiek nie jedyną istotą poszkodowaną tu jest. Na ten przykład Kot swą młodzieńczą swawolę na niepohamowaną chęć drzemania zamienił już dawno. Ale ja nie o faunie, a o florze chciałam. No bo takie ziemniaczki na ten przykład. No sami wiecie, że młodego kartofelka to bez niczego z przyjemnością wielką chciałoby się schrupać. Albo tylko z masełkiem i koperkiem. I wystarczy. A starego drania, to już trzeba podpiekać, na puree przecierać, podsmażać, z czosnkiem bratać, farszem wypełniać i na inne sposoby atrakcyjność jego podkreślać. Nie ma co się spierać. Młodość to młodość. Czego dobitnie dowodzi niniejsza młoda marchewka. No sami powiedzcie – czy stara dojrzała (bądźmy poprawni politycznie) marchew udźwignęłaby temat?

Niestety, prawda jest brutalna, tylko młoda marcheweczka ma tu rację bytu. Pyszną rację, dodajmy.

Potrzebna będzie garść młodych marchewek.

Marcheweczki poddajemy dekonstrukcji

Każdą jedną na pół przekrawamy

Na patelni rozpuszczamy łyżkę masła i dodajemy do niego łyżkę miodu

Do miodowo-maślanej mikstury wrzucamy marcheweczki i obsmażamy je ze wszystkich stron przez kilka minut.

Gdy marchewki są podsmażone, ale jeszcze jędrne wykańczamy je odrobiną sezamu i gotowe.

Łomatuchno jakie to pyszne!

Pomysł znaleziony na Завтраки, обеды, ужины

Dlaczego nie zostanę ukraińską matką

Zwykły wpis

Kiedyś kanapki jadłam wręcz nieustannie. Na śniadanie, na kolację, na drugie śniadanie w szkole, na mniejszy głód, na większy głód i obowiązkowo z serem. Jeśli myślicie, że to typowe dla całej słowiańskiej braci, to powiem Wam, że gdy Wojujący Proletariusz*, przez ukraińską matulę wychowany, wybrał się / wysłany został na kolonie do Polski, to załamany wrócił. Bo zamiast kaszki na śniadanie, ci polscy barbarzyńcy kanapki jedli. Cudem śmierci głodowej uniknąwszy wrócił nasz Proletariusz na mamine kaszki i dopiero wiele lat później ponownie odważył się do Polski zawitać. Na wszelki wypadek razem z resztą rodziny, aby w kryzysowych sytuacjach móc do mamy na miseczkę kaszy wstąpić.

Nie wiem czy kanapkowa niechęć Wojującego Proletariusza miała tu coś do rzeczy. W zasadzie nie wiem nawet kiedy to się stało. Nie była to rewolucja, a proces. Do zmiany tej doszło stopniowo, a przez to niepostrzeżenie. A jednak się stało. Kanapka niemalże znikła z mojego życia.

Teraz kanapkę co najwyżej zdarza mi się jeść. Najczęściej w charakterze suchego prowiantu podróżnego bądź kupionego w drodze do pracy śniadania. To jest fakt. Jednak nie taki do ubolewania nad. Bo odkąd nauczyłam się jako tako gotować, zwykła kanapka przestała być atrakcyjną opcją. Ale kto powiedział, że kanapka musi być zwykła? No w sumie nikt. Zapraszam zatem na kanapkę niezwykłą.

Bardzo udane połączenie – szparagi, jajko, bułka. Wykonanie jest proste i szybkie. Nagrzewamy piekarnik do 230 stopni i wstawiamy duży rondel z wodą na jajka.

Szparagi myjemy, odłamujemy zdrewniałe końcówki i układamy je jedną warstwą na blaszce. Dodajemy im charakteru poprzez skórkę z cytryny, dymkę i czosnek.

Jeszcze tylko solimy, skrapiamy oliwą i już możemy je wstawiać do piekarnika na około 8 minut. Jeśli szparagi są anorektyczne albo grubaśne może to być ciut mniej lub ciut więcej.

Teraz czas na jajko. Wodę z rondla solimy i zakwaszamy dwiema łyżkami octu. Jajka przygotowujemy do boju poprzez uprzednie rozbicie ich i umieszczenie w indywidualnych kwaterach.

Wrzucamy je szybciutko i bez zbytniego rozbryzgu na gotującą się wodę, zawijamy wąsy i gotujemy 4 minuty. Więcej o jajkach w koszulkach i alternatywie dla nich pisałam tu.

Gdzieś w międzyczasie robimy sos. Dowolny albo taki: majonez i jogurt mieszamy w równych proporcjach i zaprawiamy harissą w ilości  odpowiedniej dla indywidualnych upodobań.

Jeszcze tylko bułeczka – trzeba ją rozpłatać i na ostatnią minutę zapiekania szparagów wrzucić do piekarnika, aby nabrała nieco chrupkości i temperatury.

Ok, wszystko gotowe, pozostała nam tylko inżynieria wyższa, czyli złożenie kanapki w całość.

Najpierw bułeczka, której nie zaszkodzi wzbogacić jakąś zieleniną.

Następnie szparagi, gorące i dymiące, cudownie delikatne i jędrne dzięki intensywnej a krótkiej obróbce termicznej

Trochę sosu dla wzmocnienia konstrukcji

Następnie jajko

Kapka sosu z wierzchu i gotowe. Cud kanapka, która w moim osobistym rankingu wszelkie kasze i kaszki bije na głowę!

* Wojujący Proletariusz – przyjaciel nasz radosny, znany już być może niektórym stąd

Podwójnie na czasie

Zwykły wpis

Nieodwołalnie, niezaprzeczalnie i bezapelacyjnie rozpoczęło nam się euro. Piłka zdominuje wszystko na najbliższy miesiąc. Restauracje serwują kotlety w kształcie piłki. Sklepy z ciuchami promują krój spodni a’la Wojtek Szczęsny. Nawet w zwykłym spożywczaku z co drugiej półki krzyczy taki czy inny przysmak kibica, względnie parówki trenera lub euro-makrela. Nie da się uciec.

A jak tematu nie da się pokonać, to trzeba mu się poddać. A co! No to Szanowni Państwo ustalmy co tu się będzie działo: flagi wywieszamy, twarz malujemy, koszulkę w kolorach jedynie słusznych przywdziewamy, wuwuzelę za pazuchę wsuwamy i ruszamy na trybuny, w miasto, w tłum. Motywujemy naszych odpowiednimi hasłami do utraty władzy nad strunami głosowymi. I stadion oszalał.

A jak już zgłodniejemy, to jedząc też będziemy wspierać polską reprezentację. Sałatką patriotyczną, biało-czerwona, jak znalazł na czas piłkarskich emocji oraz na czas występowania botwinki.

Wystarczy rzeczoną botwinkę zawinąć w folię aluminiową i piec 1-1.5 h w 180 st. Pieczemy ją do miękkości, ale takiej al dente.

Upieczone młode buraki kroimy w cienkie plastry. Jest to krwawa robota – bez rękawiczek się za to nie radzę zabierać.

Botwinkę układamy na talerzu, skrapiamy oliwą i oprószamy grubą solą.

Na koniec dodajemy kozi twarożek i gotowe. Cudowne połączenie smaków – słodycz buraka i słoność sera. Cudowne połączenie faktur – jędrna botwinka i kremowy twarożek. Cudowne połączenie kolorów – krwista czerwień i niewinna biel. Spodoba się nie tylko kibicom :-)

 

I już nigdy nikomu nie zabraknie szparagów

Zwykły wpis

A było to tak, że szłam sobie z pracy do domu w myślach różnorakich głęboko pogrążona. Prawdopodobnie jedna z tych myśli pierwotnych mogła być poświęcona szparagom, a raczej nie tyle im, co ich szybkim przemijaniu. Sezon ledwo się zaczął, a już szparagów brak.  Tak sądzę, że od tego się zaczęło. Bo dalej myśl się wiła i kręciła, rozwijała w kierunkach nieprzewidzianych i wkrótce stało się jasne, że za brak szparagów odpowiada złe zarządzanie Państwowymi Zasobami Szparagów. Na pewno gdzieś jest ktoś, kto ma całe mnóstwo szparagów, a że do mnie to dobro nie dociera, to wiadomo – spisek i wroga propaganda.

Gdy już odkryłam co i kto za brakiem szparagów stoi, gdy wreszcie rozgryzłam tę intrygę, to dalszy rozwój wydarzeń nie był kwestią wyboru, a konieczności. Szybciutko łeb tej hydrze ukręciłam, a celem zapewnienia nieprzerwanych dostaw szparagów do ludu, z poczuciem misji i odpowiedzialności sama zasiadłam na tronie. Rozumiecie – nie że kompleks wyższości, żądza władzy, czy coś – ja tylko w kwestii tych szparagów. Wkrótce szczęście i harmonia na szparagowym rynku zbytu nastały, a szparagów nikomu już nie brakowało.

I w tym momencie wyższość umysłu nad materią się ujawnia, bowiem zapewniwszy mentalnie podaż szparagów, na straganie ujrzałam szparagi jak najbardziej namacalne. A żeby była jasność – w kilku poprzednich mijanych miejscach szparagów już definitywnie i posezonowo nie było. Hmmm… Ma się tą moc. Jutro zajmę się podażą pieniądza na moim koncie. W tym zakresie też widzę szerokie pole do poprawy pewnych parametrów. Ale to jutro. Dziś – pomysł na wykorzystanie szparagów cudem zmaterializowanych.

Jeśli chodzi o kolejność, to najlepiej zacząć od sosu. Może go pamiętacie? To ten mocno czosnkowy beszamel, który do ziemniaczanego puree dodawałam. Ku przypomnieniu: 10 ząbków czosnku wrzucamy na 2 minuty do wrzątku. Następnie ząbki obieramy i na łyżce masła przez 20 minut podduszamy. Czosnek podsypujemy łyżką mąki, robimy czosnkową zasmażkę, którą zalewamy 150 ml gorącego mleka. Solą i pieprzem doprawiamy, chwilę na małym ogniu trzymamy i gotowe. Tym razem jeszcze dodatkowo wzbogacamy sos 1 żółtkiem.

Kolejnym krokiem jest spód. Spód z ciasta francuskiego trzeba obciążyć (np. fasolą) i podpiec w 200 stopniach przez 10 minut.

W czasie gdy spód się piecze zajmujemy się szparagami. Szparagi trzeba obrać i pogotować w osolonej wodzie ok. 5 minut. Mają pozostać lekko niedogotowane.

Teraz zaczynamy składać konstrukcję w całość. Spód smarujemy sosem.

Szparagi układamy wygodnie

Urozmaicamy temat kolorystycznie pomidorkiem

Na samą górę trafia cukinia pocięta na cieniusieńkie plastry (ja robię to obieraczką do warzyw).

Tartę zapiekamy w 200 stopniach przez ok. 15 minut. Cudownie pyszna, warzywnie lekka, czosnkowo pachnąca oprawa dla szparagów niniejszym jest gotowa!