Tak się napatrzyłam na makaroniki, że musiałam je zrobić. Pierwszy raz. Jeszcze w niedzielę, zaraz po powrocie (choć była już prawie północ), wyguglałam co i jak, postawiłam białka do odparowania i dopiero wówczas, z poczuciem spełnionego obowiązku poszłam spać. A potem nastąpił poniedziałek i wszystko stanęło na głowie.
Też macie czasem takie dni, że wszystko Wam leci z rąk? Ja miewam. W lżejszych przypadkach tej choroby kuracja kuchenna doskonale pomaga. Chwila siekania, mieszania, ubijania i całodzienny stres ulatnia się wraz z parą buchającą z garnków. Ale wczorajszy przypadek nie był lekki. Wiedziałam, że jest spora szansa na to, że spieprzę wszystko za co się wezmę. A makaroniki ponoć bywają kapryśne. Nie rokowało to dobrze.
Cóż, było jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie zaczęło rosnąć. W połowie mieszania ciasta wpadli goście, więc byłam rozdarta między kuchnią i pokojem. Barwniki zrobiły mi psikusa, bo zielony i niebieski zmieniły kolor, brązowy zgęstniał, a czerwonego i żółtego została tylko kapka. W amoku łączenia kolorów zużyłam wszystkie miski, kubki i naczynia. Każdy kolor ciasta miał inną gęstość i nasycenie. Druga partia ciasta, spodziewany czarny koń wyścigu – z pistacjami w miejsce migdałów – padła ofiarą życia towarzyskiego, bo gdzieś między plotką a toastem pomieszałam kolejność postępowania.
Wyszły z tego straszliwe brzydactwa. Niemające nic wspólnego z finezją i elegancją makaroników. Niesforny Mąż trzy razy się upewniał, czy to aby na pewno te same ciasteczka, które jedliśmy na wyjeździe. Przekonał go dopiero smak. W sumie nie wiem czego się spodziewałam, bo zdolności w rękach to ja nie mam, do czego już się z resztą nie raz przyznawałam publicznie. Ale i tak było warto, bo wyszły przepyszne.
Najlepszym nadzieniem jednogłośnie został okrzyknięty krem z mango, który zrobiłam z połowy bardzo dojrzałego owocu, pół tabliczki białej czekolady rozpuszczonej w kąpieli wodnej i kopiastej łyżki mascarpone. Oprócz tego zrobiłam analogiczny krem z truskawek oraz masę czekoladową (rozpuszczona gorzka czekolada z mascarpone).
Pyszne te brzydule.
Ja nie widzę w nich nic brzydkiego, są równiutkie, kolorowe i apetyczne. Zazdroszczę takich cudnych makaroników!
Ha! Ja po prostu byłam cwana i wybrałam najładniejsze sztuki do obfotografowania. Były takie egzemplarze, które co wrażliwsze estetycznie osoby mogłyby zdrowo wyprowadzić z równowagi ;-)
Ja też miewam takie dni…Nawet fajnie je wspominam.
A makaroniki piękne!
Kilka od razu bym pochłonęła.
tak się właśnie starałam dopatrzyć tych brzydkich, ale ich tu na pewno nie ma :)
ja też widzę tylko śliczne :-)
Czyli kadrowanie wychodzi mi coraz lepiej ;-)
wyszły prześliczne, i bardzo Ci ich zazdroszczę!