Dawno, dawno temu, w czasach gdy centka i krasnoludki były jeszcze młode, sklepiki szkolne przechodziły gwałtowne transformacje. Stary dobry sklepik w mojej podstawówce był otwierany tylko podczas dwóch przerw i sprzedawał jedynie wafelki kuku-ruku oraz drożdżówki. Jedne i drugie były najlepsze na świecie. Potem się sklepikom zaczęło odmieniać.
Najpierw, zamiast dwóch dużych i nieco przybrudzonych półek zapełnionych drożdżówkami pojawiły się regały, na których drożdżówki były wykładane na tacach. Od razu straciły swój apetyczny wygląd. Potem do asortymentu weszły gumy z super ekstra hiper kolekcjonerskimi naklejkami / obrazkami. To akurat nie było takie złe. Potem systematycznie towaru przybywało, ale ubywało radości. Bo sklepik zaczął wyglądać jak klasyczny kiosk ruchu, z gazetami, zeszytami, linijkami, a nawet kosmetykami. Dobrze, że udało mi się ukończyć podstawówkę i nie musiałam dalej oglądać tego upadku.
Potem zaczęło się liceum, a wraz z nim wszedł nowy standard w zakresie handlu na nieletnich. Sklepik chciał być czymś więcej niż sklepikiem, miał powierzchnię 40 metrów kwadratowych i zainstalowany ekspres do kawy. Zdecydowanie aspirował w kierunku kafeterii. A że licealna młodzież sama aspirowała w różnych kierunkach, to aspirujący sklepik cieszył się sporą frekwencją. Sklepik, by zadość czynić młodzieży oczekiwaniom, rozwijał swą ofertę. I razu pewnego wprowadził paje. Paje były różne. Był paj z kurczakiem, z wołowiną, z grzybami, ze szpinakiem i pewnie wiele innych. Paje przyjeżdżały do sklepiku gotowe i były podgrzewane w mikrofali. Wtedy właśnie nabrałam przekonania, że paj to coś bardzo, bardzo złego.
O tym jak głęboko tkwiło we mnie to przekonanie może świadczyć fakt, że dopiero teraz pokusiłam się o zrobienie pierwszego w życiu paja. Choć tego nie jestem w stu procentach pewna. Bo czym się właściwie różni paj od tarty? Ale zakładając, że czymś się różnią, to oto mój pierwszy paj:
Ja się zdecydowałam na wersję mini. Można z tego samego przepisu zrobić duże ciacho. Zmienia się tylko czas pieczenia. Poniższe proporcje starczą na jednego dużego paja lub 7-8 małych.
Zaczynamy od ciasta. 350 g mąki, 2 łyżki cukru, łyżeczkę soli, 280 g masła i 4-5 łyżek zimnej wody zagniatamy na ciasto. Najłatwiej to uczynić robotem kuchennym.
Gotowe ciasto chłodzimy przez co najmniej dwie godziny przed dalszą pracą. Gdy ciasto się ziębi możemy się zająć truskawkami.
Truskawki (1/2 kg) tniemy na ćwiartki i łączymy je z mixem 2 łyżeczek mąki ziemniaczanej, 2 łyżek cukru pudru i łyżeczki cynamonu.
Teraz czas na to, by foremki wyściełać ciastem. A do środka napakować truskawek.
Pozostaje wykończenie. Paski ciasta obtaczamy w brązowym cukrze i układamy na przemian
Wystające części przycinamy do brzegu foremki
Można też przykryć paja płatem ciasta w całości. Wówczas należy pamiętać o zrobieniu otworków wentylacyjnych.
Paje wstawiamy do lodówki i chłodzimy przez kwadrans. Dopiero potem pieczemy je w 230 st. C przez 20 minut. Następnie zmniejszamy temperaturę do 175 stopni i pieczemy przez jeszcze 15 minut (lub 20-30 gdy zdecydowaliśmy się na jedno duże ciasto).
No i muszę odszczekać. Paj to nic złego. Wręcz przeciwnie.
Przepis stąd.
He, he. Ja z tych pięknych czasów pamiętam jeszcze kolorowe napoje w woreczkach sprzedawane z cienką słomką. W moim szkolnym sklepiku cieszyły się OGROMNYM! powodzeniem. Kariera ich jednak była krótka. Znikły zaraz po tym jak pomysłowi chłopcy zaczęli je zrzucać z okien łazienek na nic nie podejrzewających przechodniów …
Takie marnotrawstwo woreczkowych napojów?!? Granda! Od dobrobytu im się w głowach poprzewracało! ;-)
Ja chyba też jestem z „tych roczników”, bo wafelki kuku-ruku pamiętam jak dziś…i ta piosenka, co została w głowie: „Kuku-ruku jest chrupiące w domu, w szkole i na łące…”
U nas hitem był też dmuchany ryż, który jadło się na potęgę, ale nigdy nie dawał sytości niestety.
A taki paj – to chyba muszę upiec moim kluseczkom dwóm na kolację dzisiaj.
Pozdrawiam, basia
O patrz! Tak to leciało! Ja pamiętałam tylko wersję przerobioną na kuku-ruku jest trujące i kosztuje dwa tysiące :-)
Ja nie pamiętam kuku ruku, chociaż – coś mi tam świta w głowie…Też byłam w podstawówce w tych przedpotopowych czasach. Moja ciocia pracowała w hurtowni ze słodyczami i załatwiałam dla sklepiku różne pyszne rzeczy, czułam się wtedy jak niezła szycha, a wychowawczyni przymykała oko, kiedy nie miałam mundurka ;-) Pół posta myślałam co to za paje :-D Pysznie wyglądają, te truskaweczki – mmmmm :-)
Łał, dojścia do hurtowni słodyczy! Tylko własnoręczne bycie dyrektorem fabryki czekolady może to przebić. Marzyłam o tym całe dzieciństwo :D
A ja pamiętam lizaki lodowe, czyli mrożony syrop o smakach różnych owoców (truskawka, pomarańcza, cytryna, tutti frutti) i coli. Kiedy zbliżała się długa przerwa (całe 20 minut), to myślałem tylko o tym. To był hicior mojej podstawówki do czasu postawienia automatu z pepsi i powstania szkolnego fast foodu.