Jakiś czas temu trafiłam na entuzjastyczny tekst Marty Gessler o jej rewolucyjnym odkryciu w zakresie kruchego ciasta. Mianowicie chodzi o to, że zamiast tradycyjnie schłodzonego masła bierzemy, dla kontrastu, gorące. Gdy to przeczytałam pozwoliłam sobie (proszę wybaczyć, Pani Marto) na pogardliwe Phi!, bo ten sposób znała już moja Babcia. Już ją widzę jak na barykadach, z powiewającą flagą w jednej dłoni, a wałkiem w drugiej, walczy o kruche ciasto ;-) Babcia rewolucjonistka dosładzała ciasto miodem zamiast cukru oraz podgrzewała całość w garnuszku, a nie w piekarniku. Ale zasada była ta sama. Ziarno zasiane przez artykuł trafiło na żyzną glebę i zakiełkowało – nie mogłam dłużej zwlekać, musiałam odkurzyć ten rewolucyjny przepis.
Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni (z termoobiegiem). Na 4 tartaletki wzięłam:
- 80 g masła
- 120 g mąki
- 2 łyżki miodu
- łyżkę wody
- szczyptę soli
Wszystko, prócz mąki, doprowadzamy do wrzenia w rondelku. Gdy masa osiągnie złoty kolor zdejmujemy ją z ognia, dodajemy mąkę i szybko mieszamy. Wylepiamy ciastem foremki, nakłuwamy w kilku miejscach i przygniatamy, np. ziarnami fasoli. Pieczemy 10-15 minut (zależy od piekarnika i tego, jak grubą warstwą wyścielemy foremki – ciasto ma być złociście zrumienione). Studzimy.
Decyzja o przyrządzeniu tartaletek była dość spontaniczna, więc nadzienie zrobiłam z tego, co akurat miałam pod ręką – pęczka mięty, opakowania mascarpone i łyżki cukru pudru. Nic nie stoi na przeszkodzie, by sięgnąć bo bardziej wyrafinowane kompozycje. Limit możliwości wyznacza tylko wyobraźnia. Aczkolwiek miętowe wypełnienie jest całkiem rozkoszne i z czystym sumieniem mogę je polecić.