Dawno temu Szekspir rzekł: „Czymże jest nazwa? To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie słodko by pachniało”. Kimże ja jestem by podważać jego słowa? A jednak… Mimo całej irracjonalnosci z tym związanej, wolę jeść chilli con carne niż paprykę z mięsem, hot doga niż gorącego psa, panna cottę niż gotowaną śmietankę. Panna cotta brzmi wytwornie i elegancko, zapowiada wysublimowane doznania, pobudza wyobraźnię, czego nie robi jej polski odpowiednik. Zatem dla własnej przyjemności bądźmy lingwistami w kuchni.
Panna cotta jest cudowna pod wieloma względami. Aksamitnie delikatna faktura pieszcząca podniebienie, śnieżna biel kontrastująca ze złotem karmelowego sosu i zniewalający aromat wanilii. Kęs trafia do ust, delikatnie rozpuszcza się w zetknięciu z ciepłem języka uwalniając molekuły smaku. A do tego deser ten ma ogromną zaletę – można z łatwością przyrządzić dokładnie tyle porcji ile trzeba, co w przypadku np. tortu jest niewykonalne.
Zaczynam od karmelu. Na każdą porcję biorę jedną czubatą łyżkę cukru i rozpuszczam go w rondelku aż przybierze złoty kolor. Karmelu nie powinno się mieszać, bo się skrystalizuje – wystarczy zakołysać garnuszkiem od czasu do czasu. Karmel przelewam do miseczek lub filiżanek, tak by na dnie każdego naczynia powstała 2-3 milimetrowa chrupiąca warstwa. Wstawiam do lodówki na czas pozostałych przygotowań.
Odmierzam tyle filiżanek / miseczek kremówki ile porcji zamierzam przyrządzić. Śmietankę podgrzewam z cukrem (płaska łyżka cukru na każdą porcję). W międzyczasie podgrzewam parę łyżek mleka w mikrofali i rozpuszczam w nim żelatynę (w ilości zgodnej z informacją na opakowaniu). Gdy tylko śmietanka się zagotuje zdejmuję garnuszek z ognia, łączę z rozpuszczoną żelatyną i dodaję ekstrakt z wanilii (ok. pół łyżeczki na porcję). Mocno powstrzymuję się by nie wyjadać gorącej masy, co nie jest łatwe, bo pachnie obłędnie. Mobilizując resztki silnej woli i śmietankową masą dopełniam karmelowe filiżanki.
Dzięki temu, że śmietanka jest ciepła, delikatnie rozpuści karmel i pięknie się z nim połączy. Zastygną splecione w słodkim uścisku. Po paru godzinach w lodówce niebiański deser jest gotowy. Panna cottę, jak każdy żelatynowy deser, najłatwiej wydobyć zanurzając miseczkę na parę chwil w gorącej wodzie, a następnie stawiając do góry nogami na talerzyku. Jeszcze świeżo zaparzona kawa i jestem w raju.
Uczciwie przyznaję, że takie rozpieszczanie Niesfornego Męża jest mocno niepedagogiczne.
Panna cotta skusiła też Kota, który tak na prawdę jest Kotą żeńską i w dodatku panną. Oto panna cotta i Panna Kota: