Zatęskniłam za smakami bliższymi naszym kręgom kulturowym. Gdy niezastąpiony Obrońca Granic odebrał nas z lotniska, a następnie zawiózł na własnoręcznie ugotowany rosół i równie własnoręcznie usmażone schabowe łzy szczęścia zalały me oblicze. W związku z tym, jeśli ktoś liczy na przepis na momo, malai koftę lub samosy, to się pewnie nie przeliczy, ale musi się uzbroić w cierpliwość. Aktualnie łaknę smaku wołowiny, chleba i kiszonej kapusty. Na pierwszy ogień weźmy zatem wołu. Dla większej rozkoszy ubierzmy go w przepis Julii Child. A dla pełnej satysfakcji zanurzmy w piwie – oj jakże mi piwa brakowało. Nepalski odpowiednik z fermentowanego prosa może i równie skutecznie kopie, ale że smak również ma znaczenie, tego na blogu kulinarnym chyba nie muszę uzasadniać, prawda?
No to do dzieła!
Aby wykarmić 6 osób domagających się relacji z podróży oraz 2 domowników potrzebne będzie 1,5 kg mięsa. A konkretnie ładnej, chudej wołowiny. Optymalnie polędwicy, ale udziec lub cześć przednia pozbawiona żyłek i tłuszczu też się nada. Mięso kroimy w plastry grube na 1-1,5 cm. Każdy kawałek osuszamy ręcznikiem. Obsmażamy krótko z obu stron na bardzo rozgrzanym tłuszczu. Sezon akurat, więc dla ochrony oczu przed pryskającym tłuszczem można to robić w goglach.
Zbrązowione mięsko musi teraz chwilę poczekać, bowiem na tym samym tłuszczu należy podsmażyć górę posiekanej na plasterki cebuli. Góra to mniej więcej 3/4 kg.
Po ok. 10 minutach smażenia do cebuli dodajemy łychę przeciśniętego przez praskę czosnku oraz doprawiamy ją solą i pieprzem.
W brytfance układamy warstwę mięsa, solimy ją, pieprzymy i obkładamy cebulą. Następnie analogicznie czynimy z warstwą drugą.
Mięso zalewamy szklanką wywaru wołowego oraz dopełniamy piwem (jasnym) tak, by było ledwo zakryte. U mnie wymagało to litra piwa. Doprowadzamy całość do wrzenia.
Dorzucamy do bryftanki ziołowy pakunek – zawinięte w gazę zieloności, na które składa się garść tymianku, garść pietruszki oraz liść laurowy.
Przykrywamy naczynie i pakujemy je do piekarnika rozgrzanego do 160 stopni na 2,5 godziny. Po tym czasie mięso powinno być już rozkosznie rozpadające się.
Teraz czas na czynność niewdzięczną. A przynajmniej ja za nią nie przepadam. Trzeba wyłowić mięsne kąski i zająć się sosem. Sos zaprawiamy 2 łyżkami octu winnego wymieszanymi z 1 łyżką skrobi i doprowadzamy do wrzenia. Jeśli się lubi, można podrasować go większą ilością tymianku. Ja lubię, więc to uczyniłam.
I gotowe!
Specjalnie fanem piwa nie jestem ale moim zdaniem Everest całkiem przyzwoicie niemieckim piwkiem smakowal, a Wy jakie piliscie?
Też się nam trafił Everest, a innym razem Iceberg, jeśli mnie pamięć nie zmyla. Gorzej było w Indiach, bo tam albo w ogóle piwa (i co gorsza żadnego innego alkoholu!) nie było w ofercie, albo, jeśli już, Kingfisher. Siki straszne.
Mięsiwo z piwem jest obłędne, ale dopiero kurczaka robiłam z jasnym piwem. NIe mam tylko przekonania do wołowiny, póki co:)
Witam :-)
Mięso z tego przepisu wychodzi idealne – miękkie, po prostu rozpływające się w ustach. Nie wiem czy istnieje lepsza opcja mogąca przekonać kogoś do wołowiny. No chyba że wołowina w czerwonym winie :-)
Przygotowując bigos staropolski wołowinę moczyłam się w winie czerwonym… no tak, pasował mi efekt:)