Bo ponoć zdarzyło się tak, że do fotografa przyszła gruba baba. I nie zważając na swe parametry zażądała zdjęcia, na którym będzie wyglądać chudo. Fotograf głowił się, męczył, drapał za uchem i drapał, aż w końcu wydrapał pomysł jak spełnić życzenie baby – w czasie robienia zdjęcia kazał jej mówić konfituuuuuuuuuuuuuuura (i tu musicie wykonać obrazujące sprawę ćwiczenie paszczą, bez tego historia jest nieważna!). Baba zadowolona się rozsiadła przed obiektywem, ale jeszcze w ostatniej chwili włos poprawiła, nos dopudrowała i jak przyszło co do czego, to nicość w miejsce umówionego słowa w głowie jej nastała. Tymczasem fotograf już zaczyna odliczanie, już pada trzy, już leci dwa i wreszcie jeden… i w tej ostatniej sekundzie baba doznaje iluminacji i mówi marmeeeeelaaaadaaaaa (kolejne paszczowygibasy teraz powinny mieć miejsce).
I to jest family legend. W nawiązaniu do urban legend. Czyli bzdura o zasięgu li tylko rodzinnym. Nie wiem skąd moja mama brała takie historie, ale brała je i wlewała w mój bzdurochłonny umysł. Mam też wrażenie, że w pierwszych wersjach tej historii w miejsce baby była żaba… Ale ja nie o tym, a o czymś zupełnie innym. Bo za sprawą tej właśnie dykteryjki poznałam słowo konfitura. I jako że konfitur w moim domu się nie robiło, a wszystkie samorobne owocowe słoikowce nazywało się marmoladami, to jedynie z tej historii urodziła mi się konotacja, że konfitura to coś jak marmolada.
No i przypadku trzeba, że gdzieś kiedyś w jakimś magazynie trafiłam po raz pierwszy na konfit. I to akurat był konfit z czerwonej cebuli. Ułożyło mi się w głowie, że konfitura z czerwonej cebuli może być ciekawa i awangardowa i w sumie czemu nie. I w ten o to podstępny sposób konfit zrównał mi się w głowie z konfiturą, co wiele zamętu poczyniło i niewątpliwie przyczyniło się do powstania bardzo głupiego wyrazu na mej twarzy, gdy usłyszałam o konficie z kaczki. Bo jak to? Kaczkowa marmolada? U kaczuszki, to co najwyżej krzywe nóżki. Tak, to kolejna rodzinna głupota.
Jak już pokonałam swoje umysłowe ograniczenia i uporałam się z faktem, że konfitowanie to sposób przygotowania, a nade wszystko konserwowania potraw w tłuszczu, to (w końcu!) spojrzałam na sprawę inaczej. I od razu zapragnęłam zrobić cudny konfit z kaczki wypatrzony u Gordona Ramsaya. Gdy dodatkowe tak się złożyło, że w sklepie trafiłam na kacze nóżki, sprawa była przesądzona. No to zaczynamy – na początek bierzemy się za rzeczone kacze nóżki. Nacieramy je solą i tymiankiem, i zostawiamy w tempreaturze pokojowej na godzinę.
Po tym czasie wkładamy nóżki do garnka z gęsim tłuszczem. Mówiłam, żeby warto tłuszcz z gąski zostawić? Ano mówiłam. Ale jak nie robiliście ostatnio gęsi, to poszukajcie w sklepach, czasem gęsi smalec bywa dostępny. A jak nie, to w ostateczności na smalcu wieprzowym też da się kaczuszkę skonfitować, tylko aromat będzie nieco inny. Na 4 nóżki bierzemy 500 g tłuszczu.
Zagotowujemy nóżki z tłuszczem na niewielkim ogniu. Następnie dorzucamy liść laurowy, gałązkę pietruszki, gałązkę tymianku i kawałek selera naciowego. Przykrywamy i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 160 stopni na ok. 1.5 h – aż mięso będzie odchodzić od kości.
Gdy mięso jest już miękkie wyciągamy je z tłuszczu i odsączamy na papierowych ręcznikach. Tłuszcz i tym razem warto zachować.
Odsączone z nadmiaru tłuszczu nóżki kładziemy skórą do dołu na rozgrzanej suchej patelni. Trochę trzeba będzie nóżką pomanewrować, żeby przypiekła się ze wszystkich stron. Ale da się to zrobić, a wtedy skórka będzie cudownie chrupiąca i rumiana.
I tyle! Można jeść! Pierwsze potyczki z konfitem uważam za niezwykle udane :-)