Niesforny Mąż złożył zamówienie na sałatkę szopską. Niesforny Mąż zamawiający sałatkę jakąkolwiek to zjawisko dość niezwykłe, bowiem jest z niego zatwardziały mięsożerca. Wielbiący towarzystwo węglowodanów. A tu taka zachcianka mu się pojawiła! Przyjęłam to bez polemiki.
Sałatka szopska, jak to sałatki mają na ogół w zwyczaju, wymaga wizyty w warzywniaku. Poszłam więc tamże. Wchodzę i widzę, że piękne pomarańcze kuszą i nęcą swymi krągłościami. Na pierwszy rzut oka widać, że to kobiety. A podpis głosi pomarańcz. I nie, nie była to pomyłka, nie była to zgubiona przez nieuwagę końcówka. Było to działanie z premedytacją, podsycane przez latające wokół pomarańcz dziś słodziutka, pół kilo pomarańcz i ten pomarańcz nie ma pestek.
Nie mogłam uratować wszystkich. Ale kilka sztuk wyrwałam spod szowinistycznego męskiego jarzma. A Niesforny Mąż, chcąc nie chcąc, musiał się przyłączyć do feministycznego frontu, bo sałatki szopskiej nie było. Była sałatka z pomarańczą. Tą pomarańczą.
Coś podobnego widziałam u Pascala, aczkolwiek było to dawno, przepisu przy sobie nie miałam, a pomarańcze trzeba było ratować. Wyszła więc improwizacja na bazie pascalowego przepisu. Zaznaczę, że pyszna improwizacja.
Na początek potrzebna będzie sałata. Jeden rodzaj albo miks.
Do sałaty dodajemy miętę. Dużo, dużo listków mięty. Można też bazylię, ale przede wszystkim chodzi o miętę.
Krok numer trzy – wrzucamy uprażone na suchej patelni płatki migdałowe.
Ciach, ciach, ciach i plastry czerwonej cebuli lądują na wierzchu.
I teraz nadchodzi czas na wyzwolone pomarańcze. Trzeba z nich wyciąć „filety”. W tym celu pomarańczę ścinamy z góry i dołu, tak by swobodnie stała. Następnie ostrym nożem ścinamy skórkę, starając się usunąć białą błonkę.
Z obranej pomarańczy wykrawamy fileciki, czyli cząstki bez skórki.
Fileciki układamy na sałacie. A z tego co z pomarańczy zostało wyciskamy sok, który będzie stanowił bazę sosu.
Sos robimy z rzeczonego soku pomarańczowego oraz oleju / oliwy. Idealnie będzie pasował olej orzechowy, np. arganowy, ale z oliwą też nie będzie źle. Wlewamy sok i olej do słoiczka, wrzucamy szczyptę soli i pieprzu i rozpoczynamy dzikie wstrząsy, a’la szalony barman.
I wreszcie czas na wielki finisz. Czyli rumiany kozi ser. Taki z gatunku dojrzewających. Idealny byłby jeden duży plaster na osobę, ale ja miałam akurat chudziutki kawałek sera, więc kawałków dałam kilka.
Plastry sera przypiekamy na suchej patelni, aż będą pięknie złoto-brązowe.
Ser układamy na sałacie i gotowe. Potwornie pyszne.
Może „warzywniak” skojarzył: pomarańcz – burak – pory ;)
Przyznam, że nie jadłam jeszcze takiego połączenia, ale wygląda wspaniale! No i ta mięta! Musiało być pyszne :)
taaaak, programu Pascala już nie ma. Próżno szukać przepisów w internecie. Strona programu zniknęła z sieci razem z programem. Ale akurat przepis o którym wspominasz mam. Wypróbowany i wielokrotnie powtórzony. przepis na sałatkę z grillowanego drsza… chętnie się nim podzielę :)
pozdrawiam, karolina
Akurat nie o grilowanym dorszu mówiłam. Ale wiem o który przepis Ci chodzi. Też go mam w swoich archiwach odnotowany :-)