Niesforny Mąż lubi wiedzieć lepiej. Odkąd odkrył uroki soczewek, zadręcza wszystkich okularników i techniką zdartej płyty przekonuje ich do zrzucenia okularów. Jego upór w upowszechnianiu soczewek stał się już legendarny i wszyscy, łącznie ze mną, podejrzewają, że ma jakąś prowizję z ich sprzedaży lub co najmniej jest ambasadorem jakiejś soczewkowej marki.
Techniką upartego wałkowania tematu próbował mnie również przekonać do zrobienia селёдочного масла czyli masła śledziowego. No i nie wiem, czy jego technikę nakłaniania można uznać za skuteczną, czy po paru tygodniach w końcu zestroiły nam się fale mózgowe, czy też zupełnym przypadkiem akurat zaświtała mi w głowie myśl o paście rybnej, a Niesforny Mąż wbił się w ten moment ze swoimi sugestiami – no nie wiem jak to było. Ale śledziowe masło zagościło na naszym stole.
Trudno tu mówić o jako takim przepisie. Masło śledziowe można zrobić na milion sposobów. Ja wybrałam dwa – z czego jeden nie uwzględniał śledzia ;-)
Opcja nr 1 zawierała masło i śledzia (w równych ilościach), dymkę, musztardę i pieprz. Opcja nr 2 była z łososiem w miejsce śledzia. Śledź był solony z oleju. Łosoś – wędzony. Musztarda – francuska. Stosunek masła do ryby w ilości 1:1 nie jest obowiązkowy, aczkolwiek więcej masła czyni pastę zbyt tłustą, a więcej ryby – zbyt słoną.
Teraz trzeba składniki połączyć. Najlepiej widelcem lub łyżką, ewentualnie bardzo króciutko blenderem. Chodzi o to, by tylko część rybnych kawałków została zmiażdżona, a pozostałe były widoczne i wyczuwalne.
I tyle! Proste, a pyszne.
No popatrz! Nawet w małżeństwie przytrafia się ludziom czasem „bratniość dusz” :D
Chyba wypróbuję owo sieliodocznoje masło, bo brzmi apetycznie i wygląda kusząco. Pozdro.
świetna opcja, muszę kiedyś wypróbować, szczególnie, że kocham ryby w każdej postaci