Nie da się ukryć, że nastała zima. Z całą swoją mroźną mocą. Chodzę ubrana na matrioszkę, w pięciu polarach i dwóch parach rękawiczek. Kot chodzi napuszony bardziej niż zwykle, próbując w zakamarkach sierści zachować tyle ciepła ile to możliwe. Nie gardzi też spaniem pod kołdrą. Nawet zimnolubny Niesforny Mąż zaprzestał chodzenia po domu w stroju a’la mazurski letnik na rzecz długich nogawek. Jednym słowem jest zimno.
Zima, sama w sobie, by mi nie przeszkadzała, gdyby nie fakt, że trzeba wychodzić z domu. Po pierwsze, jak już ustaliliśmy, jest zimno. Nosy czerwienieją, kończyny odmarzają i odpadają, a para wydobywająca się z ust po chwili opada w formie kostek lodu na ziemię. Po drugie, każde wyjście z domu jest związane z włożeniem na siebie piętnastu warstw ubrań. Nie dość, że wyglądam wtedy jak ludzik Michelin, to jeszcze z równą gracją się poruszam.
No dobrze, nakreśliłam krótko me uczucia względem zimy. I teraz wyobraźcie sobie, że w formie sopla lodu wróciłam z pracy do domu, zrobiwszy nawet po drodze zakupy. Zdjęłam wszystkie zbędne i rozliczne warstwy ubrań z siebie. Odtajały mi palce, skóra nabrała na powrót koloru nietrupiego. I wtem nagle odkryłam, że zapomniałam jakiegoś składnika ze sklepu… Przymusowa zmiana menu nastąpić musiała w tej sytuacji, bo ponowne wyjście na mróz przerastało mnie całkowicie.
Pozwólcie, że przedstawię – oto awaryjna paella de mariscos, zwana też przez Niesfornego Męża paellą z gadami.
Jest to wersja awaryjna, więc ograniczona do posiadanych zasobów. Do paelli z owocami morza potrzeby jest wywar rybny. Którego nie miałam. Zrobiłam więc szalony wywar rybnopodobny. O dziwo, sprawdził się bardzo dobrze. Wzięłam do niego trochę mrożonych gadów, garść suszonych kalmarów, doprawiłam solą, pieprzem, a na koniec szafranem.
Gotowałam godzinę, aż cały morski smak przeszedł do płynu, po czym przecedziłam wywar przez drobne sito. Gady zmarnowane na ten cel nie smakują szczególnie dobrze – gotowane zbyt długo są gumowe. Można z czystym sumieniem się ich pozbyć. A jeśli nie macie zapędów do eksperymentów bez gwarantowanego efektu, to lepiej weźcie bulion drobiowy lub warzywny, choćby z kostki.
Następnie na patelni dobrze rozprowadzającej ciepło podsmażamy posiadane warzywa z użyciem 2-3 łyżek oliwy. Ja posiadałam paprykę i cebulę. Parę ząbków czosnku też zawsze się znajdzie.
Tu zrobię mały wtręt na temat patelni. Ta, która jest na zdjęciu, to straszna i fantastyczna zarazem paellera, którą kiedyś za grosze na pchlim targu nabyłam. Zobaczyłam ją i wiedziałam, że będzie moja. Tak też się stało. A potem odezwał się rozsądek, na szczęście szybko zagłuszony przez kobiecą logikę. Bo to, że patelnia ma średnicę większą niż szerokość bagażu podręcznego, wcale nie oznacza, że owa patelnia, do owego bagażu się nie zmieści, prawda? Wystarczy być upartym. I weszła :-) Kobieca logika kontra nieubłagane prawa fizyki – 1:0.
Wracając do tematu. Do podsmażonych warzyw wrzucamy rozmrożone owoce morza i szybko obsmażamy.
Po 2-3 minutach wyławiamy gady z patelni i odkładamy na bok, aż nastanie ich czas. Warzywa zostają. Przyznaję, przez to selektywne wyławianie jest to bardziej kłopotliwe niż przesmażenie owoców morza na oddzielnej patelni, ale chodzi o to, by swój smak oddały do potrawy, a nie gdzie indziej.
Następnie dodajemy ryż. Świetnie się sprawdza ryż taki jak do risotta – np. arborio. Wrzucamy go na patelnię i krótko smażymy, dokładnie obtaczając w tłuszczu i sokach puszczonych przez pozostałe składniki.
W następnej kolejności zalewamy ryż gotującym się wywarem. Jeśli chodzi o jego ilość, to bardzo zależy to od ryżu, ale też średnicy patelni – na większej powierzchni płyn będzie szybciej parował. Najlepiej nalać płynu tyle, by ryż był ok. 1 cm pod powierzchnią, a potem ewentualnie dodać jeszcze trochę. Pozwalamy ryżowi chłonąć płyn na małym ogniu. W przeciwieństwie do risotta, paella nie musi być mieszana cały czas, a jedynie od czasu do czasu.
Gdy ryż już dochodzi, na ostatnie 2-3 minuty dodajemy owoce morza, w zasadzie tylko po to by się zagrzały.
Teraz wypadałoby przyozdobić paellę ćwiartkami cytryny i pietruszką, których niestety nie miałam, bo nie taki był oryginalny plan kulinarny. Już w trakcie jedzenia przypomniało mi się, że mam gremolatę – sprawdziła się nieźle, aczkolwiek polecam jednak trzymać się klasyki.
Pycha! I to bez wychodzenia z domu :-)
„w stroju a’la mazurski letnik” – haha! Opowieść mrożąca krew w żyłach, jak zwykle super :)
Wersja na żywo jest nawet śmieszniejsza niż pisana :-)