Wizja leniwego, sielskiego, niespiesznego sobotniego lub niedzielnego poranka jest cudowna. Ale czasem w weekend (lub co gorsza w tygodniu, przyznam się do tego uczciwie) człowiek budzi się w innym stanie świadomości, w którym Kot miałczy zdecydowanie zbyt głośno, a słońce, nawet w grudniu, rani oczy. Wiecie o czym mówię, prawda? Tak, balety dnia poprzedniego dają się we znaki. Cóż, człowiek z wiekiem nie mądrzeje, a jedynie zyskuje zmarszczek.
Trzeba się ratować. Są dwie rzeczy, które stawiają mnie na nogi w sytuacji kryzysowej. No w zasadzie trzy, ale klin przed pracą na ogół nie jest dobrym pomysłem. A te dwie, to jajecznica i mocno charakterna azjatycka zupa w typie tom yam lub pho zaprawionego sporą ilością limonki i chili.
W pho zakochałam się od pierwszego poranka w Sajgonie. Na migi próbowaliśmy zamówić śniadanie w ulicznej (dosłownie) garkuchni. Skośnooka kucharka gestem nakazała nam usiąść i podała pho. Dla niej było oczywiste, że zamawialiśmy właśnie to, bo cóż innego można jeść na śniadanie? 86 milionów Wietnamczyków nie może się mylić!
Prawdziwego pho w Polsce nie udało mi się odtworzyć, bo u nas najzwyczajniej w świecie niektórych składników się nie uświadczy. Super są mixy do pho – rodzaj koncentratu w paście – dostępne w niektórych azjatyckich sklepach. Często jednak robię po prostu zupę a’la pho, próbując uzyskać smak zbliżony do oryginału. Wywar warzywny albo mięsny (może być też rybny, ale przyznam szczerze, że tej wersji jeszcze nie próbowałam) zaprawiam suszonymi liśćmi limonki, galangalem lub imbirem, czosnkiem, trawą cytrynową, odrobiną cukru, sokiem z limonki i sosem rybnym. Wszystko w ilościach umiarkowanych, właściwe doprawienie nastąpi dopiero przed samą konsumpcją.
Jeśli wywar był mięsny, ładne kawałki należy wyciągnąć wcześniej, nim się wygotują ze smaku i zachować na później do podania. A resztę gotować, aż cała mięsna esencja przeniknie do wywaru. Nie zależnie od wyboru opcji jarskiej czy mięsnej, warto wywar przecedzić dla klarowności. Ale w sytuacjach kryzysowego poranka bez skrupułów sięgam po bulion w kostce i tylko doprawiam na azjatycką nutę.
Kluczowe są dodatki. Obowiązkowo muszą być limonki, sos rybny, posiekane chilli, kiełki i zielenina. W Wietnamie często jest to (niedostępna chyba w Polsce, a przynajmniej ja na nią nie trafiłam) morning glory. Z braku laku zastępuję ją świeżym szpinakiem. Też się sprawdza. I właśnie za pomocą tych dodatków każdy sobie komponuje swoje własne prywatne pho.
I teraz ciąg zdarzeń jest następujący: przygotowujemy makaron, np. ryżowy wymagający jedynie zalania wrzątkiem, do gotującego się bulionu wrzucamy albo zachowane kawałki mięsa celem podgrzania, albo (jak ja to uczyniłam) krewetki, które wymagają raptem dwóch minut gotowania i łączymy wszystko w miseczce, posypując obficie kiełkami i zalewamy bulionem. Następnie podług gustów i upodobań dorzucamy odpowiednią ilość zieleniny oraz doprawiamy resztą dodatków. Chwytamy pałeczki w dłoń i doprowadzamy umęczone ciało i duszę do życia. W celu konsumpcji części płynnej dozwolone jest użycie łyżki.
Hmm..nie wiem czy na śniadanie, ale bardzo chętnie bym tego spróbowała…
Ja baaaaaaaaaaaaardzo chcę takie śniadanie!
No proszę, ja miałam taki niedzielny kacowy obiadek, bo w porze śniadania sił starczyło już tylko na jajecznicę ;)
Ooo, to i tak sukces, bo mi w porze śniadania nie starczyło siły na nic ;-)